Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Tak czy inaczej, kontrowersyjna

„Łaskawe” Jonathana Littella to fikcyjna spowiedź równie fikcyjnego esesmana, uczestnika bynajmniej nie fikcyjnej planowej eksterminacji Żydów, Cyganów, komunistów i wszelkich elementów zagrażających lub mogących zagrozić Tysiącletniej Rzeszy. Max Aue jest przy tym eksterminatorem wszechstronnym, brał bowiem udział zarówno w mordzie w Babim Jarze (osobiście, acz niechętnie), jak i w planowaniu i usprawnianiu (na najwyższym szczeblu administracyjnym) machiny ludobójstwa, nie można więc zaliczyć go do psychopatów czy tępaków o mentalności hycla, których tak chętnie doszukujemy się w sprawcach zbrodni przekraczających skalą nasze wyobrażenia. Nie należy również do „miernych, ale wiernych”, jak na przykład przeciętniak Stroop, którzy bezkrytycznie przyjmowali ideologię nazistowską, zastępowała im bowiem religię oraz zapewniała luksus niemyślenia, wysoką samoocenę i przyzwoitą ścieżkę kariery.

Nic z tych rzeczy. Doktor prawa konstytucyjnego Max Aue to esteta, miłośnik muzyki, intelektualista, marzyciel i humanista. Słowem: elita. Ktoś mógłby zauważyć, że dokładnie tymi samymi słowy można opisać, na przykład, Hannibala Lectera, że wielu seryjnych morderców można by tak scharakteryzować. Problem w tym, że Max Aue seryjnym mordercą nie jest, nie jest też psychopatycznym sadystą (owszem, i on ma swojego potwora, ale to akurat nie ma wpływu na wykonywanie przez niego obowiązków służbowych), właściwie trudno powiedzieć nawet, że jest antysemitą, to po prostu nazista w pełni akceptujący politykę swojego państwa.

Czy jest to wystarczający powód, żeby brać udział w ludobójstwie? Czy książka Littella odpowiada na pytania o mechanizmy zbrodni, motywacje ich sprawców? Czy da odpowiedź na inne nasuwające się pytania? To chyba zależy od tego, jakie pytania czytelnik postawi i jakie zna na te pytania odpowiedzi. „Łaskawe” są bowiem tekstem niejednoznacznym i myślę, że ilu czytelników, tyle będzie opinii.

Na pewno jest to tytuł zasługujący na uwagę. Przede wszystkim z racji bardzo solidnego podejścia do faktów historycznych. Autor do lekcji się przyłożył i z tego względu książka z pewnością będzie dla zainteresowanych tematyką III Rzeszy ciekawą pozycją. Niestety, zbytnia drobiazgowość, opisywanie szczegółów i szczególików na klarowność tekstu nie wpływa, a istotne w tej historii problemy wręcz rozmywa. Bardzo możliwe, że autor miał w tym jakiś cel, ale ja go nie umiałam dostrzec. Wydaje mi się, że poprzez taki zabieg Littellowi udało się skutecznie idee dzieła spłycić.

Bez wątpienia należą się autorowi słowa uznania również za podjęcie tematów kontrowersyjnych, choć jest to trochę wyważanie już uchylonych przez Ajschylosa, doktora Freuda i Moczarskiego (którego „Rozmowy z katem” na mnie osobiście zrobiły o wiele większe wrażenie) drzwi.

Wątpię, czy jest to najważniejsza książka wydana u nas w minionym roku, muszę stwierdzić jednak z całą stanowczością, że jest to książka najcięższa. A przeczytać warto, choćby po to, żeby móc się z autorem zgodzić lub nie, bo czytadło to to nie jest.

 

Ebola

 

Ocena: 4++

 

Jonathan Littell

Łaskawe

Tłum. Magdalena Kamińska-Maurugeon

Wydawnictwo Literackie, 2008

Stron: 1040

Cena: 59,90 zł

 

 

 

 



Niejeden byt epopei

Nie darowałabym sobie, gdybym nie napisała paru słów na temat retellingu „Iliady”. Wbrew pozorom, spotkałam całkiem sporo reinterpretacji mitu o zdobyciu Troi, niewiele jednak utkwiło mi w pamięci, co kwalifikuje je jako niegodne omówienia w niniejszej rubryce. A przynajmniej – nie przeze mnie. Jednak ten retelling nawiedzał sny mojej młodości, podobnie jak wcześniej wzmiankowany „Powrót Odysa”.

Nie przez przypadek zaczęłam od końca – od reinterpretacji „Odysei” przez Stanisława Wyspiańskiego. „Powrót Odysa” jest łatwiejszy w odbiorze i urzekający kameralnością. Dla odmiany „Achilleis” to widowisko z założonymi efektami specjalnymi i fajerwerkami na zakończenie – w czasach autora raczej niemożliwymi do realizacji, jako że era wizualizacji na srebrnym ekranie jeszcze nawet się nie rodziła. Co nie znaczy, że fajerwerki rozświetlą mrok, jakim przesycony jest ten dramat.

Podobnie jak w „Powrocie Odysa”, Wyspiański nie ogranicza się do prostego opowiedzenia mitu własnymi słowami, uwspółcześnienia go czy uproszczenia. Nic podobnego. Będzie krew, pot i łzy, jak przystało na porządny dramat wojenny. I będzie konflikt wewnętrzny, rozdarcie, tak lubiane przez modernistycznych twórców. Oraz gniew. Ten „Achilla gniew (...) obfity w szkody, który ściągnął klęsk tyle na greckie narody.” Wyobraźnia autora szukała jednak innej przyczyny gniewu niż ta, o której śpiewał niewidomy aojda.

Jak pamiętamy, za kulisami konfliktów pod Illionem w Homeryckim oryginale stały kobiety – zarówno te nieśmiertelne, od których sporu wszystko się zaczęło, jak i śmiertelniczki – i tu nie tylko o Helenę rzecz się rozchodzi, ale i o Bryzeidę.

Najwyraźniej jednak odmalowanie Achillesa jako rozkapryszonego gwiazdora, wpadającego w furię z powodu utraty ulubionej zabawki, Wyspiańskiego nie satysfakcjonowało. Moderna kochała herosów o rozdartych duszach i z iskrą szaleństwa w oku.

Dlatego Achilles Wyspiańskiego to nie osiłek z supermocą, pozwalającą mu uzyskać przewagę w dowolnej bitce. To wojownik – honorowy, potężny i inteligentny. Ceniący wartości ducha, ponieważ czuje wewnętrzny przymus, by sprostać swojemu pochodzeniu. Noblesse oblige – kiedy się ma w żyłach domieszkę krwi boskiej, nie można przecież pozostać prostakiem.

Niejeden autor opowiadający po raz kolejny „Iliadę” podkreślał przełomowy moment w życiu Achilla, moment, gdy ważył się jego los. Jak wiadomo, syn Peleusa i Tetydy miał wybór między dwoma rodzajami nieśmiertelności: żywot długi, szczęśliwy, w otoczeniu potomków niosących dziedzictwo krwi przez pokolenia. Albo krótkie życie herosa, którego czyny zapiszą się na kartach historii i przejdą do legendy – nieśmiertelną sławę. Wiadomo, co wybrał Achilles.

Żaden z autorów retellingów (ani też twórca pierwowzoru) nie zastanawiał się jednak, jaką heros zapłaci cenę za swój wybór. Wydawało się zawsze, że ceną wiecznej chwały była śmierć za młodu. Wyspiański uważa inaczej.

Zaintrygował mnie ten Achilles od pierwszego czytania. Nie ten, który wybrał los przechodzącego do legendy wybrańca bogów (a ci, jak podaje mądrość narodów, żyją krótko), lecz ten, który zmagał się z jakże ludzkim pragnieniem przyjaźni i ciężarem samotności.

Przypomniałam sobie o „Achilleis” właśnie z powodu kreacji bohatera. Chociaż, rzecz jasna, nie tylko postać główna jest warta uwagi. Uniwersum „Iliady” zyskuje również nowy wymiar, gdy opisuje je Wyspiański. To bardzo mroczny świat, o wiele mroczniejszy, niż może się wydawać po lekturze pierwowzoru Homera. I o wiele bardziej brutalny. Będzie ironia, będzie ulubiona przeze mnie jatka w chwale bezlitosnego piękna, a przede wszystkim – archetypy i symbole, nad którymi warto się na chwilę przynajmniej pochylić. I będzie zakończenie, którego nie można się domyślić. Epopeja opowiedziana przez Wyspiańskiego zdaje się obca, ponura, szalona. Jeżeli jest odbiciem starożytnego pierwowzoru, to na pewno odbiciem w bardzo krzywym i bardzo okrutnym zwierciadle. To zupełnie inna opowieść niż większość radosnych retellingów „Iliady”, pisanych przez współczesnych autorów. Wyspiański odszedł daleko od Homera, pozwolił wędrować wyobraźni, by odsłonić nowe oblicze eposu. Może nie tak doskonałe, jak pierwowzór, ale jakże zaskakujące....

I tak sobie myślę, że warto spojrzeć na najdoskonalszą z opowieści z nowej perspektywy. Wszak żywot epopei „nie na jednym zakończy się bycie...”

 

Gadulissima

 

Ocena: 5

 

Stanisław Wyspiański

Achilleis [w:] Achilleis. Powrót Odysa

Biblioteka Narodowa „Ossolineum”, 1985

Stron: 236

Cena: 26,00 zł

 

 

 

 



Wybitnie irytujące głosy

Nazwisko Philipa K. Dicka zawsze kojarzyło mi się z science-fiction. Z dobrym, dojrzałym science-fiction, które porywało i inspirowało, a przede wszystkim zmuszało do zastanowienia. Mimo tego, a może właśnie dlatego do „Głosów z ulicy”, które z fantastyką mają wspólnego jedynie autora, podchodziłam jak kot – ostrożnie i z rezerwą. Teraz, kiedy książka dawno już przeczytana leży na moich kolanach, do spisania refleksji też podchodzę ostrożnie – bo na pewno nie jest to tekst, który łatwo sklasyfikować. Ba, nie jest to także tekst, na którego temat łatwo się wypowiedzieć. Choć wydany dopiero w roku 2007, napisany został bardzo dawno, kiedy Dick był niemal w wieku głównego bohatera, dwudziestopięcioletniego sprzedawcy telewizorów z małego miasteczka pod San Francisco. Takie „wydane po latach” książki często wzbudzają wątpliwości co do ich właściwej wartości i może dlatego początkowo trudno było mi się przełamać.

Stuart Hadley zdaje się mieć wszystko, co potrzeba do szczęścia: urodę i spryt, młodą, piękną żonę, potomka w drodze, perspektywy na przyszłość. A jednak od takiego życia nieustannie ucieka: w alkohol, w religijną sektę, w świat własnych fantazji, które za wszelką cenę pragnie urzeczywistnić. W tej ucieczce i w tym niepokoju rani wszystkich dookoła, uderzając na oślep i z furią. Jest furiatem i artystą, marzycielem i tylko zwykłym człowiekiem. Najgorszą cechą Stuarta Hadley’a jest to, iż jest on jednym z najbardziej irytujących bohaterów, na jakich zdarzyło mi się natknąć w książkach. Czytając, nie mogłam uwierzyć, dlaczego jego śliczna żona jest w nim zakochana po uszy i potrafi wybaczyć mu wszystko, dlaczego ci, których na swej drodze napotyka, nie odwrócą się od niego z niesmakiem i nie pozostawią samemu sobie – ale właśnie pchają się dalej w głąb opowieści, podziwiają i pomagają się podnieść ze wszelkich upadków. Nawet teraz, myśląc o Hadley’u, odczuwam gorycz i pogardę, jaką we mnie wywołał, tym dotkliwszą, że jest to postać świetnie zbudowana i bardzo prawdziwa. Przejmująco prawdziwa. Hadley stanowi zlepek każdego z nas – naszych pragnień, ambicji i poczucia wyjątkowości. Obserwując go, w mniejszym lub większym stopniu obserwujemy także i siebie – tę gorszą stronę siebie, tę, o której pragnie się zapomnieć i którą ukrywa się na samym dnie świadomości. Ten niepokój, nerwowość i wypełniająca go irracjonalna wściekłość zdają się być jedynie wyolbrzymionym odbiciem nas samych – a to bardzo trudno zaakceptować bez mrugnięcia okiem.

Inną sprawą jest, iż w „Głosach” nie pojawia się ani jedna postać, którą byłabym w stanie obdarzyć autentyczną sympatią. Ani cicha, potulna do granic Ellen, żona Stuarta, ani jego szef, gruby i skupiony na interesie Fergesson, ani chuda i nachalna Marsha Frazier, redaktorka rasistowskiego pisemka „Succubus”, ani ponętna i wygadana siostra Stuarta, Stella. Wszyscy oni stanowią barwny tłumek postaci ułomnych i w jakiś sposób ograniczonych przez samych siebie – i w większości bez zastrzeżeń podziwiających głównego bohatera.

Niemniej jednak nie żałuję, że wzięłam tę książkę do ręki. Jest tego warta, warta każdego momentu irytacji i przezwyciężania każdego impulsu, by rzucić ją w kąt i już do niej nie wracać. Wbrew pozorom tak samo prowokuje do refleksji jak książki Dicka z nurtu fantastycznego, a miejscami jest bardziej gorzka i bardziej prawdziwa niż niektóre z nich.

 

Montserrat

 

Ocena: 4

 

Philip K. Dick

Głosy z ulicy

Tłum. Jarosław Rybski

REBIS, 2008

Stron: 424

Cena: 37,90

 




Depresja z moralniakiem

Martin Cruz Smith, Amerykanin, napisał całą serię thrillerów dziejących się początkowo w ZSRR, a potem, po zmianie systemowej, w Rosji. Głównym bohaterem cyklu uczynił Arkadija Renko, jedynego uczciwego śledczego w całej Moskwie i nie tylko. Łatwo się domyślić, że jako jedyny człowiek o wysokim morale wśród zdegenerowanych struktur władzy Renko nie ma łatwo. Obrywa – fizycznie i psychicznie – od wszystkich. Dosłownie wszystkich. Nawet kiedy wykazuje jakąś inicjatywę „odwetową”, mającą prowadzić do zwycięstwa – rzecz jasna moralnego, na inne w tak nieprzyjaznym środowisku nie ma co liczyć – to nie sposób mu kibicować. Renko po prostu nie wzbudza sympatii. Przede wszystkim z racji papierowej osobowości – niewątpliwie człowiek z taką biografią, jaką stworzył mu autor, ma pełne prawo posiadać psychikę skomplikowaną, wielowymiarową i interesującą. Właściwie nie prawo, ale wręcz obowiązek... Szkoda tylko, że ta osobowość istnieje tylko w domyśle – niby wiadomo, że Renko ją posiada, ale suche opisy nie pozwalają czytelnikowi się w nią zagłębić. Nie da się poznać bohatera, a skoro nie da się go poznać, to trudno o odczuwanie z nim jakiejkolwiek więzi. Czytając „Ducha Stalina” – ostatni tom cyklu, napisany dwadzieścia sześć lat po „Parku Gorkiego” – zastanawiałam się, jak to możliwe, żeby nic z przeżyć Renki z tej pierwszej książki nie znalazło odzwierciedlenia w jego wspomnieniach, w tym, jak postępuje obecnie. Na cyborga może by tamte wydarzenia nie wpłynęły, ale na człowieka jak najbardziej powinny.

Mimo że głównego bohatera określić mogę krótko i niepochlebnie słowami „nieciekawy, płaski facet, który ciągle obrywa”, to przyznam, że „Park Gorkiego” początkowo mi się spodobał. Zaczynał się jak całkiem przyzwoity kryminał, z przekonująco – dla laika takiego jak ja – zarysowanym tłem społeczno-polityczno-obyczajowym ZSRR, ale, niestety, kryminałem nie pozostał. Zarówno w „Parku”, jak i w „Duchu Stalina” autor traktuje intrygę kryminalną jako punkt wyjścia prowadzący bohatera ku kolejnym aferom o zasięgu ogólnokrajowym, a nawet niekiedy międzynarodowym, przy okazji sugerując czytelnikowi, że czego jak czego, ale afer to w byłym ZSRR zawsze jest pod dostatkiem. I w ten sposób z ciekawie się zapowiadającego kryminału robi się mocno średni thriller polityczno-szpiegowski, niestety. Z obowiązkowym udziałem tajnych służb ojczyzny bohatera i krajów wrogich.

Powiem otwarcie: zmęczyły mnie te książki. Zmęczyło mnie czytanie o tym, jak Renko samotnie staje przeciw systemowi (i notorycznie obrywa...), zmęczyło mnie poczucie beznadziei dominujące w obu powieściach, zmęczyła mnie wizja świata, w którym wszystko ma nie tylko drugie dno, ale trzecie, piąte i piętnaste, wreszcie zmęczyła mnie fabuła, niewystarczająco trzymająca w napięciu (w końcu „thriller” chyba do czegoś zobowiązuje?). I zdecydowanie jestem przeciwna wykorzystywaniu hipersupertajnych służb w charakterze deus ex machina – wyskoczą jak z kapelusza i wszystko najpierw jeszcze bardziej zamotają, a potem rozwiążą. Polecam tylko miłośnikom zimno- i postzimnowojennych thrillerów (ale proszę się nie nastawiać zbyt entuzjastycznie, do poziomu Clancy’ego Smithowi daleko) i osobom szukającym lektury na listopadowe – już minione na szczęście – wieczory. Bo te powieści są właśnie takie, jak późnojesienna aura – długie, ponure i smętne.

 

Millenium Falcon

 

Ocena: 3

 

Martin Cruz Smith

Park Gorkiego

Tłum. Andrzej Grabowski

Wydawnictwo A. Kuryłowicz, 2008

Stron: 464

Cena: 29,90 zł

 

Martin Cruz Smith

Duch Stalina

Tłum. Zbigniew Kościuk

Wydawnictwo A. Kuryłowicz, 2008

Stron: 400

Cena: 27,90 zł

 


< 04 >