Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje

 

 


O pytaniach mnogich i dziwnych

 

okladka

W historii ludzkości pojawia się sporo nierozwiązanych kwestii; na mnóstwo pytań, mimo pilnego zapotrzebowania, nie należy spodziewać się odpowiedzi. Co było pierwsze: jajko czy kura? Czy kot Schrödingera jest żywy czy martwy? Lepszy chłop stary, paskudny i bogaty czy młody, ubogi a jurny? Nie oczekuję na nie odpowiedzi, próbuję jednakowoż wprowadzić się w klimat wątpliwości, który umożliwi mi wygłoszenie refleksji zainspirowanych zbiorem opowiadań Jacka Dukaja „W kraju niewiernych”.

Wśród zwykłych ludzi żyję, moją świadomość określają ich sprawy; małe i codzienne. „Ruch generała” opowiada o świecie, do jakiego ja, człek przyziemny i do bólu zwyczajny, nie mam wstępu. Urodzenie i splot przypadków uchroniły mnie od podejmowania decyzji istotnych dla ludzkości. Tytułowemu generałowi stuknęła już dziewięćsetka. Tylko częściowo jest on człowiekiem, udało mu się zaszczepić sobie sztucznie wyhodowaną wszechpotęgę. Czy aby przypadkiem mentalne drogi jego i jego poddanych nie rozeszły się kilka stuleci temu? Bo jakie punkty styczne może mieć prastara istota karmiąca się płomieniem z ludźmi, którzy trwają krócej, żyją inaczej, umierają szybciej, myślą w odmiennych kategoriach? Czy władca tak różny od społeczeństwa, jakie miłościwie reprezentuje, powinien mieć moc decyzyjną? I skąd bierze pewność, że jego racja jest racją słuszną, jedyną i obowiązującą, a nie przestarzałą, wydumaną i nieprzystającą do współczesności? Przywódcy nie tłumaczą się – nie muszą. Są predestynowani do sprawowania władzy, do decydowania, że interes królestwa niekoniecznie musi pokrywać się z dobrem króla. Tylko w takim razie, w którym momencie przestają być władcami ludzi, a stają się niewolnikami idei? Nie, nie spodziewam się, że ktokolwiek, łącznie z autorem opowiadania, mnie w tej materii oświeci. To jedno z pytań bez odpowiedzi.

Czytając „I.A.C.T.E.”, myślałam: jesteśmy snem. Być może wspomnieniem, złudzeniem, odbiciem. Przeświadczenie o samostanowieniu wyrobiliśmy w sobie dumnie, buńczucznie, uparcie wierząc, że trzymamy w rękach ster naszego żywota. A może nic bardziej błędnego? Może jesteśmy majakami Czerwonej Królowej, cieniami na ścianie jaskini, ulęgliśmy się w umyśle istoty wszechboskiej i odzwierciedlamy jej fobie, paranoje i nocne lęki? Czasami zazdroszczę filozofom dawnej Hellady. Nieskrępowani nadmierną wiedzą o detalach świata, snuli swe wizje pełni ufności w zdrowy rozsądek bogów i duchów, jakie ich otaczały. Ares był gwałtowny, Hestia pilnowała ogniska, Zeus uganiał się za babami. Wiadomo, na co było ich stać, wiadomo, czego się po ich snach spodziewać. A kim jest ten, który nas wyśnił? Nie podejmuję się ocenić jego charakteru, zbyt wydaje mi się niespójny, raz głosi miłość bliźniego, innym razem doświadcza niewinnych. To kolejna rzecz, której nie da się ogarnąć umysłem.

Jestem człowiekiem, jestem człowiekiem, jestem człowiekiem. Te słowa powtarzane jak mantra określają moją świadomość – jem, śpię, trawię i wydalam, zdarzyło mi się popaść w stany anormalne, miłość i nienawiść, sympatię i niechęć. Człowiek jest strukturą białkową... i czy w tym tkwi sedno jego człowieczeństwa? Mam program wdrukowany w mózgu, wspaniały, samouczący się, umożliwiający przetrwanie, podejmowanie decyzji, oglądanie rzeczywistości, przetrwanie w niej przez kilkadziesiąt lat. Co w takim razie odróżnia mnie od Adriana z opowiadania (mikropowieści?) „Irrehaare”? Czyżby była to tylko sprawa nośnika? W czym węgiel jest lepszy od krzemu (albo czegokolwiek innego)? Jeśli stracę palce, będę krzyczeć i krwawić. Jeśli coś mnie przerazi – ucieknę. Jeśli przerazi bardziej – stanę do walki. Mój program powstał samoistnie, drogą naturalnego doboru, program Adriana został wygenerowany celowo. Co różni myślącą istotę od równej jej inteligencją manifestacji SI? Nie wiem. Nie ma obawy, nie dowiem się. Są bowiem pytania, na które wzbroni się odpowiedzieć nawet pijany bóg.

Tytułowy bohater opowiadania „Muchobójca” został wynajęty, by zrobił coś, w czym jest dobry. By wyegzorcyzmował planetę. I zrobił to – szybko, cicho, podczas jednego popołudnia. Jego pracodawca zapomniał jednak o starej zasadzie, głoszącej, że gdy zapraszasz gościa w dom, wraz z nim nadciągają też wszystkie jego demony. Każdy człowiek to opowieść, niektórzy noszą w sobie więcej niż jedną. Historia Muchobójcy była inna niż wszystkie. Pozwoliła mu dobić paktu z duchami na obcym globie... i na coś jeszcze. Nie wiem, jak w końcu został oceniony uzyskany dzięki Mrozowskiemu bilans kosmicznych zysków i strat. Nie wiem, ile można poświęcić w imię postępu. Jestem zwykłym człowiekiem, są wyżyny, do których mój umysł dolecieć nie zdoła. Odpowiedzi na pewne pytania nie są mi potrzebne.

Na początku troglodyta wziął kamień i uderzył nim drugiego troglodytę. Potem proces się rozprzestrzeniał, walczyły plemiona, wioski, imperia i bloki państw przyznających się do wspólnych interesów. Aż wreszcie przyszedł czas, kiedy do walki stanęły światy alternatywne i eskalacja konfliktów zbrojnych osiągnęła nieznane dotąd nasilenie. Tak było do czasu, gdy żołnierze w służbie kilku równoległych ziem postanowili dokonać zwiadu na „Ziemi Chrystusa”. Misja powiodła się i nie powiodła zarazem. Bo cóż to za planeta, gdzie panuje absolutna, wszechobecna, nieskalana dobroć? Gdzie nie ma uczynku na tyle brutalnego, by nie został natychmiast wybaczony i puszczony w niepamięć? Czy człowiek na wylot przesiąknięty ideą miłosierdzia jest jeszcze człowiekiem? Czy obcowanie na co dzień z nieograniczenie wyrozumiałym i dobrym bogiem jest dla nas aby zdrowe? Czy nie pozbawiamy się w ten sposób czegoś istotnego, tego zalążkowego zła, szczypty nieprawości, iskry zróżnicowania? Elementu, który nas od podstaw kształtuje i zapewnia nam szerokie spektrum reakcji? Jest gniew, by się po nim odprężyć. Złość, by się potem przeprosić. Płacz, by się uśmiechnąć, gdy przestaną płynąć łzy. Kłótnia, by się po niej objąć i odetchnąć. Ziemia Chrystusa to sympatyczne miejsce, gdzie zawsze otrzymasz ciepły uśmiech, nieważne, czy się skaleczysz, czy zabijesz bliźniego, czy skręcisz kark. Gdzie leży taki świat? Nie mam pojęcia, i na to pytanie absolutnie nie życzę sobie odpowiedzi.

Kolejne opowiadanie to sama „Katedra”. Przez przestrzeń toczy się planetoida, na której wznosi się osobliwy, niezamierzony twór. Rośnie, jak go nie zaprogramowano, wywiera wpływ, jakiego nikt się po nim nie spodziewa. Katolicki ksiądz, specjalista od nawiedzeń i błogosławieństw, zostaje do niego przykuty niewidzialnym łańcuchem. Lecz co tak naprawdę wydarzyło się na drobnym (na skalę kosmiczną) odłamku skały, który przemierza międzygwiezdną pustkę? Co było tak szczególnego w poświęceniu Izmira Predu, że miejsce jego pochówku złamało symetrię wszechświata i przekreśliło działające na jego terenie prawa? Czy ludzka wola jest w stanie doprowadzić do powstania zalążkowego boga, który zakiełkował na jednej z Izmiriad? Uświęcającego wszystko, co napotkał naokoło, nie bacząc na otoczenie, nie licząc się z nim, okrutnie i bezwzględnie, jak to bóg? Owszem, szaleńców niekiedy ratuje się wbrew ich woli, lecz czy ludzi zdrowych na ciele i umyśle w imię wyższych racji godzi się pchnąć w – choćby i święte – szaleństwo?

We wczesnoziemskim ciepłym oceanie powstała komórka. Potem jeszcze jedna. I znowu. A później zalążki życia zaczęły się organizować, wybierały specjalizację, stawały się galaretoidalnymi zgęstkami, potem rybami, płazami, gadami, ewoluowały w ptaki i ssaki, by na koniec osiągnąć upragniony i dumny status człowieka. Lecz czy aby na pewno na koniec? Przedstawiona w „Medjugorje” hierarchia struktur nie kończy się na dwunożnej istocie z pięknie wysklepioną puszką mózgową. Dlaczego proces doskonalenia ma się na nas zatrzymać? Owszem, zgoda, to właśnie my jako pierwsi zdaliśmy sobie sprawę z istnienia istoty najwyższej, potężnego stwórcy, a niektórzy spośród nas zostali wybrani, by doznać objawienia i nieść w świat boskie posłannictwo. Lecz czy epifania jest dla ludzi, czy może są oni tylko narzędziem, potrzebnym do wykreowania istot doskonalszych, a te dopiero mogą posiąść kontakt z Najwyższym? Może korona stworzenia nadal tkwi w kubku z kośćmi pana Boga, a udoskonalanie bytów to wciąż jeszcze swawolny wektor, a nie stateczny skalar? Nie przekonamy się o tym. Nie za naszego życia. Nie będzie nam dana łaska odpowiedzi.

Wyobraźnia potrzebuje wciąż nowej karmy. Nie ma aktualnie problemu dotyczącego wiary i ogólnie pojętego kapłaństwa? To go sobie stwórzmy. Ale nie banalny, trywialny, jak ten, czy płód jest człowiekiem i posiada duszę, czy regulowanie macierzyństwa to higiena, czy zabójstwo. Miną millenia, poznamy naszych braci z gwiazd i zaniesiemy im słowo boże. Czy pojmie je rozumny obłok gazu, myśląca wiązka twardego promieniowania? Czy przyczajony na dnie studni potencjału nieodkryty jeszcze świadomy zgęstek energii uwierzy w istnienie Pana, zgodzi się przestrzegać jego przykazań? A jeśli tak?! Jak rozumieć wiarę? Przeznaczona jest dla ludzi, pobratymców Jezusa, czy też może stanowić punkt zaczepienia dla stworzeń, jakich istnienia nie wyśnił on nawet w koszmarnym śnie? Jak daleko sięga opracowany przez niego uniwersalizm? Kiedy idee zaczynają iść własną ścieżką, o której istnieniu ich twórca nie miał najmniejszego pojęcia? Odpowiedzi na te pytania na pewno nie pojawią się po przeczytaniu „In partibus infidelium”.

Generowanie struktur myślowych, wymyślanie hipotetycznych światów, wczuwanie się w obcą psychikę i kreacja nieprawdopodobnych bytów to rzecz fascynująca. Myślę, że jednakową radość sprawia autorom i czytelnikom, gdy mogą podążać śladem myśli twórcy i we własnym zakresie tworzyć nowe odnogi ledwo przez niego zaznaczonych ścieżek. Wyobraźnia to cudowny, szlachetny rumak, przejażdżka na nim zapewni nam wiele niezapomnianych chwil. Tylko czasem, podczas jej trwania, na horyzoncie mignie nam coś, co zaburzy harmonię swoją obcością, przyciągnie myśli, zaabsorbuje uwagę. Jeśli wpajany nam od dzieciństwa nawyk używania mózgu zwykliśmy traktować jak hobby – to w niczym nam kontakt z przytoczonymi przeze mnie pytaniami nie zaszkodzi. Ale jeśli nie... Nie należy dotykać żaru. Można poparzyć sobie palce.

 

Hanna Fronczak

 

Jacek Dukaj

W kraju niewiernych

Wydawnictwo Literackie, 2008

Stron: 529

Cena: 48,90

 


Tam gdzie rapasol chodzi piechotą... (recenzja przedpremierowa)

 

okladka

Nie, nie, wcale nie tam, gdzie myślicie, że chodzi. Ten tytuł, podobnie jak cała recenzja, jest rozpaczliwą próbą wyjścia z sytuacji bez wyjścia. No, może trochę przesadzam, niby zawsze jakieś wyjście się znajdzie, można przekręcić koło, wspiąć się po bibliotecznych półkach, w ostateczności zejść z mostu, ale żadne z tych rozwiązań do prostych nie należy. No, bo powiedzcie sami...

Wpadłam jak bełkotek do sedesu. Zachciało mi się przedpremierowo poczytać, to teraz muszę przedpremierowo popisać. Nie, nie powiem, czytania nie żałuję, ale jak, do diabła ciężkiego, mam napisać tak, żeby nie napisać. Tym bardziej, że o tej książce można długo, wielopoziomowo i szczegółowo, znaczy spojler na spojlerze spojlerem pogania. A to zło wcielone, gorsze nawet od Smoga.

Zastanawialiście się kiedyś, co dzieje się ze śmieciami, produkowanymi przez każdego z nas w ilościach przemysłowych, ze starymi (lub nowymi wręcz) niepotrzebnymi sprzętami, których się tak beztrosko pozbywamy, porzucając je obok śmietnika? Powiecie, że służby miejskie? Akurat. Pomijam już absurdalność tezy, jakoby istniała taka instytucja komunalna, która jest w stanie poradzić sobie z zadaniami, jakie przed nią postawiono, bo równie dobrze można by twierdzić, że PP Poczta Polska działa z precyzją szwajcarskiego zegarka, ale przecież odrobina logiki nie boli.

Wystarczy chwilę pomyśleć: ile wypchanych śmieciowych worków co tydzień wszyscy, jak jeden mąż, wynosimy na śmietniki, ile w otoczeniu każdego z nas jest różnorakich sprzętów i sprzęcików, gadżetów i gadżecików (proszę, oderwijcie na chwilę wzrok od ekranu i rozejrzyjcie się po pokoju, widzicie je?) i co najważniejsze: kiedy ostatnio oddawaliście coś do naprawy? No? Nie widzę, nie słyszę. Nie opłaca się, co? Wiadomo, taniej wychodzi kupić nowe, a stare wyrzucić. I teraz spróbujcie zebrać to wszystko (wystarczy w wyobraźni) na kupie (ale tylko swoje! swoje mówię, sąsiadowi nie ruszać), stańcie obok i spójrzcie. No, śmiało, wyżej, jeszcze wyżej i jeszcze... UPS! A się narobiło... I pomyślcie sobie, że każdy z mieszkańców waszego miasta też robi UPS! Po stokroć UPS! Po tysiąckroć UPS! Po milionkroć UPS!

Nie ma zmiłuj, tego niedasie posprzątać, już starożytni mawiali, że i Herkules dupa, gdy odpadów kupa, a mimo to śmieci znikają. Owszem, część z nich rzeczywiście zabierają odpowiednie służby, ale co się dzieje z resztą? Przesiąkają. Bo na szczęście dla nas, natura na wszystko znajdzie sposób i tam, gdzie jest miasto, jest również niemiasto. Miejsce, do którego trafia to, co uznajemy za nieprzydatne, zarówno sprzęty, jak i ludzie. Miejsce szczególne, oryginalne i, nie da się ukryć, niepozbawione pewnego uroku. Ma swoich mieszkańców, zwyczaje, dzielnice lepsze i gorsze, a nawet najgorsze. Jak w życiu. I tak jak w życiu musi się ten organizm zmagać z prozą, poezją i magią codzienności i... no właśnie, z Widmem Zagłady, które, co normalne, rośnie w siłę i poczyna sobie coraz śmielej. Zbyt śmiało, jak na możliwości mieszkańców LonNiedynu. Pewnie siedliby z opuszczonymi... no, nieważne z czym, gdyby nie nadzieja, że pojawi się Szuassi Wybrana, tak jak chce stara przepowiednia. I Wybrana, w towarzystwie przyjaciółki i oswojonego kartonika po mleku, uroczo zwanego Kwaśnym, się pojawia, jakżeby nie. I do walki postanawia stanąć, spróbowałaby nie. I wszyscy żyliby długo i szczęśliwie, gdyby dość szybko nie okazało się, że zasadniczo wszystko się zgadza, tylko przepowiednia nie została, jak by to ująć, dopracowana w szczegółach. I sprawa się rypie, a autor ma wreszcie o czym pisać. I całe szczęście, bo kolejna opowieść o Wybranej pokonującej Zło bardzo szybko wylądowałaby w niemieście i stała się przydasiem, zamiast spocząć na półce, wśród ulubionych lektur.

Na tym właściwie powinnam zakończyć, bo słowo do słowa i wyprodukowałabym takiego spojlera, że SłoNiece skryłoby się za horyzontem, żeby tylko na to nie patrzeć. Tym niemniej warto pokusić się o jakieś zakończenie.

Autora przedstawiać nie trzeba, wydane wcześniej powieści kunsztu pisarskiego dowodzą i szkoda bitów i bajtów na oczywistości. Warto jednak podkreślić jedną rzecz. Otóż China Miéville jest jednym z nielicznych, którym udało się napisać książkę dla odbiorcy w każdym wieku – świadomie nie użyłam tu słowa czytelnik, bo powieść jest również dla tych, którzy znajomości liter jeszcze nie opanowali. „LonNiedyn” spokojnie można czytać dzieciom, samemu odnosząc niebagatelne korzyści – już brak nudy i irytacji, towarzyszący rodzicom podczas głośnego czytania po raz setny ukochanej-książeczki-naszego-maleństwa, jest wartością samą w sobie. Bardzo krótkie rozdziały, prosty styl i pozornie prosty język, okraszony całą masą dziwacznych i tajemniczych słówek, tak przez dzieci lubianych, a także pozornie, podobnie jak język, prosta fabuła powinny wciągnąć dzieci wraz z kapciami, bez reszty. Natomiast dojrzały czytelnik przeżyje kilka zdziwień, bo książka co rusz okazuje się być nie tym, czym jeszcze kilka stron wcześniej nam się wydawała, a odkrywanie kolejnych warstw i znaczeń powinno dostarczyć wiele przyjemności, że o materiale do przemyśleń tylko wspomnę. I to mi się podoba.

Jak również to, że jakoś z tego wybrnęłam, bo i wydawca syty, i recenzent cały, a czytelnik, mam nadzieję, nabrał apetytu. Smacznego.

 

Dorota Pacyńska

 

China Miéville

LonNiedyn

Tłum. Grzegorz Komerski

MAG, 2009

Stron: ok. 500

Cena: (jeszcze nieznana)

 


Never ever

 

okladka

Nie jestem recenzentem. Jestem czytelnikiem i chciałabym podzielić się opinią czytelniczą. O książce oczywiście. Chciałabym pogadać, powiedzieć Wam, co myślę, przedstawić poglądy, bo wiecie, poczytałam i odczuwam potrzebę poinformowania o tym, co wyczytałam.

Po książkę Ziemiańskiego, „Breslau Forever”, sięgnęłam z prawdziwym zainteresowaniem. Byłam kiedyś na spotkaniu autorskim i naprawdę ujęło mnie, jak Ziemiański mówił o Wrocławiu, o swojej nieprzemijającej miłości. Niemal się czuło magię zaklętą we wrocławskich ulicach, niemal można było jej dotknąć. Kiedy zobaczyłam książkę z Wrocławiem w tytule i jeszcze z tym zaklęciem: „forever”, to się rzuciłam jak, nie przymierzając, ludożerca na misjonarza.

Nie wiecie może, czy tym ludożercom biali stawali w gardle albo na żołądku?

Zaczęło się rewelacyjnie, a może takie tylko odniosłam wrażenie, bo zwyczajnie głodna byłam? Może miałam niesamowity apetyt na tego Ziemiańskiego od „Autobahn na Poznań”, czy też „Bomby Heisenberga”?

Nie. Po dłuższym zastanowieniu: nie. W tej książce jest rewelacyjny pomysł. Stwierdzam to niezależnie od apetytów. Jest pomysł.

Wyobraźcie sobie, że oto ulicą przedwojennego (chodzi o koloryt i atmosferę, bo rzecz się dzieje już w czasie II wojny światowej), niemieckiego Breslau idzie „policmajster”. Oto ulicą powojennego Wrocławia idzie milicjant (obywatelski). Oto ulicą współczesnego Wrocławia idzie policjant. Każdy z nich podąża tym samym tropem, próbuje rozwiązać tę samą zagadkę, stawia czoła tej samej tajemnicy. Tajemnicy, która od kilkudziesięciu lat stawia opór każdemu śmiałkowi, likwidując nadmiar zainteresowania i śmiałków. Macie dreszcze? Ja niemal miałam. Sami musicie przyznać pomysł jest super-ekstra. A jak Wam jeszcze powiem, że tajemnica dotyczy wybuchających ludzi? Aż się chce czytać, czyż nie?

Niestety. Ktoś powiedział, że pomysł to zaledwie część składowa dobrej książki – ten ktoś miał z pewnością na myśli „Breslau forever”. Jak już wspomniałam, Ziemiański zarżnął własny pomysł bez litości.

Istnieje możliwość, że trochę mu w tym pomógł redaktor, na przykład: podawał ostre narzędzia. Muszę tu zaznaczyć, że jestem z natury istotą ciekawską, więc podczytuję fora, gdzie czasem wypowiadają się rozmaici specjaliści, w tym redaktorzy. Stąd wiem, że autor może pokazać redaktorowi środkowy palec, mówiąc: wara ci, niedojdo, od mojego dzieła. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby taka sytuacja miała miejsce w tym konkretnym przypadku. Ziemiański jest autorem znanym, autorem ze stażem, czego o redaktorce powiedzieć nie można – jej nazwisko nie pojawiło się dotąd na zbyt wielu publikacjach. Dlatego też podejrzewam, że większości zarzynania autor Ziemiański dokonał własnoręcznie, ale, bo zawsze jest jakieś ale, tak młodego i niedoświadczonego redaktora nie powinno się przeciwstawiać staremu wyjadaczowi. Albowiem, jeśli wiadomości z sieci są prawdziwie, redaktor może się mylić, ale słowniki i podręczniki do gramatyki są nieomylne i żaden autor nie może ich podważyć, niezależnie od stażu i renomy. Tymczasem w „Breslau” znalazłam takie kwiatki jak:

„Staszewski dostał specjalność lokalu – boeuf Strogonow. Zajął się nim bezzwłocznie, choć był strasznie gorący.”

albo:

„Usłyszał piękną melodię, którą ustawił sobie jako dzwonek telefonu. Zerknął na wyświetlacz. Adwokat jego żony. Olał – nie odbierał. Miał przedziwną sprawę.”

Z marszu nie da się powiedzieć, kto jest kim w zacytowanych fragmentach. Na moje niewprawione oko to są ewidentne błędy. Tak samo jak:

„ Twoja kobieta to duża, silna, zdecydowana.”

Kropka w tym, a nie w innym miejscu zwyczajnie mnie ogłuszyła. Wszystko mi się rwało, by powyższe zdanie uzupełnić: duża, silna, zdecydowana armata, kolubryna, baba, idiotka... No tak, ale to ostatnie określenie to już pod wpływem fabuły, a nie błędów redakcyjnych.

Bohaterami powieści jest trzech stróżów prawa z trzech różnych epok. Łączy ich oczywiście sprawa, niesamowita, tajemnicza, obowiązkowo: budząca grozę. Sedno tej sprawy stanowią nader tajemnicze zgony ludzi, na pierwszy (na drugi i trzeci zresztą też) rzut oka zupełnie ze sobą nie związanych – nieszczęsne ofiary wybuchają, zupełnie jakby przed chwilą połknęły granat. Upiorna śmierć następuje zawsze w otoczeniu kwiatów. Grunelwald, Miszczuk i Staszewski próbują, każdy w swoim czasie, znaleźć rozwiązanie inne niż, wspominane co i rusz przez świadków, duchy, zjawy i klątwy.

Nie chcę zdradzać zakończenia, ale rozwiązanie... Rozwiązanie jest niczym trębacz, który najpierw wyjmuje z futerału trąbkę lśniącą jak złoto, przeciera ją z namaszczeniem, a potem nabiera powietrza... nabiera powietrza... nabiera... przykłada trąbkę do ust i... rozlega się zupełnie nie-trąbkowy dźwięk. Dźwięk, który przypomina raczej działalność gastryczną, a nie muzyczną. Skomplikowana intryga na końcu książki traci i na skomplikowaniu i na spójności. Wszystko rozwiązuje się jakby mimochodem, od niechcenia, mało jakoś spektakularnie, chyba nawet mało logicznie. Niestety nie mogę ze szczegółami rozważyć tego w niniejszej recenzji (mimo całego swego „nieprofesjonalizmu”), dlatego zajmę się czym innym – na przykład bohaterami.

Jak dla mnie stanowczo najsympatyczniejszym był Richard Kruger, autochton (przez „ch”), Niemiec defetysta, kaleka, który utracił rękę, bo miał nieprzyjemność już wcześniej stawać przeciwko Polakom. Defetystyczne, jak twierdzi jego partner, uwagi Krugera są nawet zabawne, a już z pewnością charakterystyczne, nic więc dziwnego, że ta postać od razu „wpada w oko” i bardzo łatwo się do niej przywiązać, mimo że w żadnym razie nie jest postacią pierwszoplanową. Partnerem i „głównodowodzącym” w sprawie jest Albert Grunewald, oficer kripo, któremu Kruger nieco kradnie scenę. Grunewald jest sztywny, po niemiecku dokładny i pedantyczny, a co za tym idzie, raczej nudny. Zasadniczo ożywiłam się przy lekturze dopiero wtedy, gdy poczytałam jak to Helga, służąca, wybrała się z Grunewaldem na... akcję, bo tak to chyba należy określić. Ale o tym za chwilę.

Poruszając się po spirali, której centrum znajduje się w naszych czasach, poznajemy następnie Miszczuka i Wasiaka i tu rozpoczyna się „Dumb i dumber” w wersji polskiej. Celem, jak mniemam, dodania książce rysu komicznego, Ziemiański z tych dwóch najpierw uczynił przygłupów, a potem starannie tę przygłupiość wyeksploatował. Szczególnie w dialogach, które wyglądają jak odbite z jednej sztancy: autor po wielokroć demaskuje głupotę i brak obycia bohaterów. A potem jeszcze demaskuje dla pewności kolejny raz lub dwa. I jeszcze demaskuje. A potem... tak!, zgadliście demaskuje raz jeszcze. Trzeba jednak oddać Ziemiańskiemu, że pozbawiwszy bohaterów rozumu, był w tym konsekwentny (znać rękę niegdysiejszego mistrza). Religijni komuniści mieliby najprawdopodobniej problem ze znalezieniem własnych tyłków bez mapy, dlatego w kwestiach kryminalnych przewodnikiem ich zostaje Borowicz. Sanacyjny oficerek. Przedwojenny policjant. Borowicz jest świetnie wyszkolony, pomysłowy i inteligentny, a zarazem tak nudny jak Grunewald. Nie ma takiej akcji, która by się panu oficerowi nie udała. Po prostu superman.

Nic to jednak w porównaniu do ostatniego w spirali, czyli współczesnego nam bohatera, którym jest Andrzej Ziemiański we własnej osobie. Wiem, pisałam, że Staszewski – już wyjaśniam. Policjant Staszewski jest ze wszech miar postacią niesamowitą. Po pierwsze, zachowuje się jak, nie przymierzając, Kurt Russel, albo Sylvester Stallone, albo inny plastikowo-slapstickowy supersamiec w mundurze. Nie wiem skąd pomysł, że ktokolwiek nagradzałby, a nawet tolerował gościa, który może przyjdzie do pracy, a może nie, i nikt nie wie, gdzie jest. Albo jest, za to kompletnie pijany, ma oczywiście usprawiedliwienie – jest alkoholikiem (sami rozumiecie, rozwód, wyrzuty sumienia względem dzieci), ale nikt na to nie zwraca uwagi, bo gość jest skuteczny. To jest mit! Kogoś takiego wywaliliby nawet z uniwersytetu (choć nie ma tam broni w okolicy, nie potrzeba jakoś szczególnie zachowywać zimnej krwi, bo i studenci wyjątkowo niebezpieczni nie są), nawet gdyby miał wyniki. I, o ile mnie pamięć nie myli, pan Ziemiański przez czas jakiś w uczelni wyższej pracował, jak głosiły biogramy. Nietrudno dopatrzyć się analogii, prawda? Powiecie, że przesadzam i się wyzłośliwiam. No cóż, pewnie bym nie wpadła na pomysł z analogią, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie do akcji wkracza pisarz. Andrzej Ziemski. Pisarz fantasta.

(Zupełnie nie wiem, ja to zrobić, żeby nam się teraz pisarze nie zaczęli mylić więc: autor Ziemiański będzie pogrubiony, a pisarza fantastę Ziemskiego się pochyli ku prawej)

Żeby czytelnik nie miał żadnych wątpliwości, co do tego, kto tu jest kim, autor każe swemu bohaterowi pisarzowi Ziemskiemu wymienić szereg podobieństw łączących bohaterów, od zachowań obsesyjno-kompulsywnych, po podobne upodobania, w tym te z zakresu damsko-męskich. A gdyby jeszcze ktoś miał jakieś wątpliwości pada informacja, że zarówno pan policjant jak i pan pisarz sypiają, czy raczej sypiali, z tą samą kobietą. Tym właśnie tropem doszłam do wniosku, że autor Andrzej Ziemiański opisał siebie w powieści jako pisarza fantastę Ziemskiego, tego zaś uczynił lustrzanym odbiciem policjanta Staszewskiego.

Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Staszewski pojawił się w tekście tylko dlatego, że autor Ziemiański nie zdołał wymyślić, w jaki sposób uwikłać pisarza Ziemskiego w śledztwo, więc stworzył alter ego swego alter ego. I super bezsensowny wątek, by ich dwóch spotkać.

Otóż pisarz Ziemski napisał i opublikował (w świecie powieści) książkę, beletrystyczną, o sprawie, nad którą pracuje Staszewski... Cały ten wątek wydaje się doklejony na siłę, bo nie wiadomo, czy policjant powieść przeczytał i czy ona cokolwiek mu dała, poza oczywiście wartością, jaką jest czytanie i nowe doznania. Do jakich konkluzji pisarz Ziemski doszedł, też nie wiadomo, choć końcówka powieści (tej „Breslau forever”) zdaje się sugerować, że zakończenie sprawy i akcji powieści (rzeczywistej) są identyczne z zakończeniem powieści Ziemskiego (nierzeczywistej), ale do końca nic nie wiadomo. Czyli nie wiadomo właściwie, czy wątek z pisarzem Ziemskim jest potrzebny, czy też może nie. Z pewnością jednak służy temu, byśmy my, czytelnicy nie mieli wątpliwości, kto jest kim w tej powieści. Tak samo jak wątek z porywaniem żony służy temu, byśmy się dowiedzieli, że swojej byłej nie lubi ani policjant Staszewski, ani zapewne autor Ziemiański (paru innych też nie). Aż by się chciało pogratulować pani ex-Ziemiańskiej udanego rozwodu, bo prawdopodobnie uniknęła tym sposobem występowania w „Breslau forever” w bieliźnie (nie zawsze stosownej), co stało się udziałem obecnej partnerki autora Ziemiańskiego. Pani Mariola (w rzeczywistości pewnie Marta, Marysia, Magda albo Monika) przewija się przez fabułę, a to potrząsając cyckami, które są wielkie, albo zadkiem, który jest niemały. Wymienione atrybuty są chyba największymi zaletami pani Marioli i zarazem jedynym powodem, dla którego pani dendrolog pojawiła się fabule. Aż spojrzałam na pierwszą stroną, żeby sprawdzić, czy nie ma tam dedykacji: „Mojej ex-żonie, żeby wiedziała, jędza jedna, że mam udane życie seksualne”. Nie było. A jestem gotowa się założyć, że być miała. Nie sądzę, żeby książka miała być reklamą: dziewczyny, zostańcie dendrologami! Wystarczą cycki i tyłek, by zrobić doktorat, a to ma każda z Was. Mózg jest absolutnie niepotrzebny, tym bardziej inteligencja. Machająca cyckami panna Mariola jest w książce niekoniecznie potrzebna, a warstwa dialogowa zyskałaby tylko bez infantylnych i nudnych wyznań. Może nawet autor Ziemiański nie opisywałby swych doznań organoleptycznych (głównie wzrokowych), tylko skupiłby się na pisanej opowieści? Może powieść zyskałaby sens? Bo teraz ani to dobry kryminał, ani dobry pornos. A postaci kobiece, będące zapewne, jak te męskie, kolejnymi odbiciami pierwowzoru, są co tu kryć: głupie. I głupio użyte – Helga, która idzie na akcję z Polizistem, zbrojna w szpadelek... którym zazwyczaj przerabiała rabatki.

Przeczytałam, co napisałam, i dopadła mnie myśl taka mało krzepiąca. A jeśli cała moja powyższa dedukcja jest, delikatnie mówiąc, błędna? A co, jeśli Andrzej Ziemiański nigdy się nie rozwiódł, nie lubi otłuszczonych blondynek o kształtach słupa ogłoszeniowego, a filigranowe, smukłe brunetki (jak ja!)? Co, jeśli nie pije, najwyżej piwo na konwencie, nie miał nigdy kłopotów w pracy i w ogóle wiedzie spokojne i uporządkowane życie? W takim razie cześć i chwała temu panu, albowiem zwiódł mnie do tego stopnia, że nadal gotowa jestem się wykłócać, że ten cały „Breslau forever” został napisany rozliczeniowo, a rozliczenia były bardzo prywatne. I wiecie co? Nie mogę zrozumieć, jak przy takim mistrzostwie można było tak spłaszczyć końcówkę tej powieści... Chyba jednak dedukuję poprawnie.
Podsumowując, jeśli kogoś bawi czytanie o cyckach – ta książka jest dla niego. Jeśli ktoś nie ma wymagań co do fabuły – „Breslau” go zachwyci. Jeśli ktoś nie jest zbyt biegły w języku – nie znajdzie w książce większych wad. Jeśli zaś moja recenzja w którymś miejscu wydała się Wam bez pokrycia, to chyba dlatego, że wyżej wymienionym osobom nie chciałam psuć zabawy, zdradzając zbyt wiele.

 

Anna Piaseczna

 

Andrzej Ziemiański

Breslau forever

Fabryka Słów, 2008

Stron: 384

Cena: 31,90

 


< 05 >