Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje

 

 


Zaraza na cały ten świat

 

okladka

Jako wielka miłośniczka „Dżumy” Alberta Camusa z dużym entuzjazmem powitałam na rynku antologię „Epidemie i zarazy”. Nareszcie zbiór o godnej zainteresowania tematyce, pomyślałam. Osiem opowiadań autorów mniej i bardziej znanych, a wszystkie o tajemniczych plagach, wstrętnych choróbskach i groźnych wirusach. Zajrzyjmy więc do środka.

Wszystko zaczyna się od opowiadania Andrzeja Pilipiuka. I w sumie należałoby zostawić je sobie na koniec. „Parowóz” przypomina mi bardziej zarys akcji, pomysł na coś dłuższego, bez rozwinięcia. Zaczyna się ciekawie, trochę się toczy z rozpędu, jednak potem dość nagle się urywa. Dałoby się nawet przeżyć, że główne skrzypce grają tu ubecy, esbecy, naziści i wszelaka swołocz, ale trudno znieść fakt, że całość wygląda na niedokończony pomysł. Nie ma nad czym się rozwodzić, niezniechęceni przechodzimy do opowiadania Michała Cholewy. I tu już jest dużo lepiej. Wyrwana z szerszego kontekstu wielkiej epidemii opowieść koncentruje się na bardzo dramatycznym momencie likwidacji ognisk zarazy. Niekoniecznie chodzi o bieganie i strzelanie do wszystkiego co się rusza, a raczej o konsekwencje ludzkich działań, o wybory, przed jakimi staje człowiek w trudnym momencie. Akcja jest dość spokojna, ale nie nużąca. Zarówno pomysł, jak i realizacja jest dobra, co cieszy tym bardziej, że Michał Cholewa jest debiutantem w gronie autorów antologii.

Kolejne opowiadanie autorstwa Jakuba Ćwieka jest jednym z najbardziej rozbudowanych w antologii. Towarzyszymy bohaterowi, który pewnego poranka zostaje nagle wywieziony z domu w nieznane mu miejsce. Oderwany od rodziny i pracy spędza czas w luksusowym ośrodku zdrowotnym, tak samo jak wiele innych osób podejrzewanych o kontakt z niebezpieczną chorobą. Pacjentów zaczyna jednak niepokoić przedłużający się pobyt, dziwna terapia i nieprzewidziane pojawianie się i znikanie pewnych osób. Silną stroną opowiadania jest budowa atmosfery pełnej niedopowiedzeń i niewiadomych w sielskim środowisku, w którym przebywa bohater.

Rafał Dębski zamieścił tekst silnie osadzony w historycznej przeszłości. Mimo iż nie jest to opowiadanie długie, to z całą pewnością jest najsmutniejsze. Czytanie o losie rozdzielanych rodzin i dzieci wywożonych bydlęcymi wagonami w środku zimy w nieznanym kierunku nie należy do przyjemnych. To opowiadanie intensywnie gra na emocjach i ślizga się zaledwie na pograniczu fantastyki.

Ciekawym pomysłem zagrała Anna Kańtoch, osadzając akcję w świecie, gdzie równocześnie z wybuchem epidemii na całej Ziemi odkryto kilkanaście równoległych światów. Ludzie zmuszeni są przekroczyć ich Bramy, mając nadzieję na znalezienie tam leku na zarazę. Światy te okazały się być bardzo zróżnicowanymi krainami, kojarzącymi się z krainami życia po śmierci z różnych wierzeń ziemskich – od piekieł po raje. Stąd też nazwano je Światami Dantego. W świecie trzecim warunki są szczególnie trudne. Krajobraz ustawicznie morfuje, płynnie zmienia się, panuje iście piekielna temperatura, a w otchłani pokutują dusze zmarłych. Naukowcy znajdują tam substancję, która prawdopodobnie mogłaby pokonać epidemię. Odkrycie dokonuje się w dość ciekawych okolicznościach. Wbrew pozorom, w opowiadaniu najbardziej przykuwają uwagę stosunki panujące między naukowcami oraz wpływ na nich morfującego świata zewnętrznego.

Po emocjach zaserwowanych nam przez Annę Kańtoch i Rafała Dębskiego możemy przystąpić do lektury opowiadania Pawła Siedlara. Tutaj już nie jest tak emocjonująco ani niepokojąco. Tekst jest długi, a rozwój fabuły dość przewidywalny. Pewien ciekawski mały chłopiec odkrywa tajemnicze przejście w piwnicy dziadków. Udaje się tym przejściem w świat przypominający średniowiecze. Nie jest do końca pewien, gdzie trafił i cała sytuacja go trochę niepokoi – nie jest w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy przytrafiło mu się to naprawdę, czy to tylko sen. Ale jako że jest inteligentny i sprytny, przystępuje do planowego zwiedzania dziwnego miejsca. Coraz bardziej utwierdza się, że trafił do Krakowa w przeszłości. Nie dostrzega jednak niebezpieczeństwa, jakie może się kryć w tych fascynujących wycieczkach. Tymczasem czytelnik dostrzega to niebezpieczeństwo dość wyraźnie i w sumie bezboleśnie dociera do ostatnich stron opowiadania.

Kolejny autor, Tomasz Duszyński, poszedł tropem historycznym i zbudował alternatywną wizję rozwoju wydarzeń drugiej wojny światowej. W rozgrywkę polityczną między Niemcami a Rosją wdziera się wątek kontrolowanej epidemii, która ma zapobiec podwójnemu atakowi na Polskę. Epidemia ta jednak najwyraźniej wymknęła się spod kontroli, gdyż od pierwszych stron opowiadania dowiadujemy się, że pamięć głównych bohaterów kasuje się co noc z nieznanych przyczyn. Sen wymazuje wszystkie wspomnienia i informacje o wszelkich działaniach, jakie podjęli dzień wcześniej. Ratują ich jedynie notesy, w których zapisują sobie, co powinni zrobić i w jakim celu. Wydarzenia nabierają tempa w momencie, gdy przypadkowo spotykają polskich partyzantów. Jednak wszystko, co wydaje się być proste, autor potrafił bardzo sprytnie zaplątać i skomplikować. Czytelnik zaś musi pamiętać, że nie wszystko, co jest jasne dla niego, będzie jasnym dla bohaterów opowiadania.

Ostatnim tekstem antologii jest piracka opowieść Jacka Komudy. Przenosimy się w ciepły klimat Karaibów, poznajemy pirackie spelunki oraz ciemne interesy. W wyniku tychże ciemnych interesów główny bohater zostaje zmuszony do szukania i złupienia wraku holenderskiego statku, na którym ciąży podobno straszliwa klątwa. Nie będę zdradzać, jaka to klątwa, ale z całą pewnością jest to niezła zaraza. Czasami można mieć wrażenie, że autor zbyt łopatologicznie informuje czytelnika o niuansach akcji, które są oczywiste. Poza tym jednak mamy tu kawał porządnej pirackiej prozy, relaksującej o tyle, że całkowicie odbiega ona od tematyki poprzednich opowiadań.

Podsumowując antologię „Epidemie i zarazy”, muszę stwierdzić, że zostałam przyjemnie zaskoczona. Opowiadania prezentują dobry i wyrównany poziom. W większości przypadków żałowałam, że nie mogę pozostać z bohaterami dłużej i poznać ich losów dokładniej. Dlatego też dobrze czytało się bardziej rozbudowane teksty. Ta antologia nie jest nudna, a to duży plus. Mogę ją z czystym sumieniem polecić.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Antologia

Epidemie i zarazy

Fabryka Słów, 2008

Stron: 524

Cena: 29,99

 


Groteska z polityką w tle

 

okladka

O tym, że Stephen King – jak mało kto – zna się na literackiej odmianie grozy, nie muszę chyba nikogo przekonywać. Wiarygodne profile psychologiczne, wnikliwa analiza małomiasteczkowych abberacji, doskonała znajomość opisywanych prze siebie realiów z lekką nutą ironii – wszystkie te elementy pomagają mu snuć nastrój osaczającej grozy, czającej się dosłownie wszędzie. Nawiedzone samochody, palec wystający z odpływu umywalki, mordercze komando zabawkowych żołnierzyków czy deszcz mięsożernych żab – wyobraźnia Kinga jest surrealistyczna, ale i zatrważająca zarazem. Jednak autor kilkudziesięciu powieści, zbiorów opowiadań oraz scenariuszy filmowych nie jest w swojej pisarskiej pasji odosobniony. Jest w końcu mężem równie cenionej (choć w naszym kraju praktycznie nieznanej) Tabithy King oraz ojcem Owena, którego debiut jest zasadniczym tematem niniejszej recenzji.

Debiutancka książka młodszego syna Mistrza Horroru, „Jesteśmy w tym wszyscy razem”, to krótki zbiór czterech opowiadań – oraz tytułowa nowela – utrzymanych w lekko surrealistycznym tonie. Podobnie jak sławny rodziciel, Owen sprawnie odkrywa makabrę ukrytą pod pozorem normalnego, ustabilizowanego życia. „Jesteśmy w tym wszyscy razem” – historia piętnastoletniego George’a wychowywanego jedynie przez matkę oraz politycznie zaangażowanego dziadka – pod względem warsztatowym najbardziej jest zbliżona do nostalgicznych opowieści Stephena spod znaku „Serca Atlantydów” czy „Ciała”. Obraz codzienności amerykańskiej prowincji okraszony zostaje subtelną dawką humoru oraz szczyptą dramaturgii z wielką polityką i wyborami prezydenckimi w tle (batalia Al Gore vs George W. Bush). „Zwierzęta w lodzie” to groteskowa historia Pineta – objazdowego dentysty, który z dwoma traperami przebija się przez górską śnieżycę. Noc spędzona w traperskiej chacie okaże się dla niego dość bolesną konfrontacją z własnym (nieczystym) sumieniem oraz traumatycznymi wspomnieniami z dzieciństwa. „Cuda” są opowieścią o bejsboliście z prowincjonalnej drużyny, którego ścieżki krzyżują się z cyrkiem dziwolągów rodem z filmu Toda Browninga. Jednym zdaniem – niepokojąca opowiastka z porcją przemocy na koniec. Bohaterem „Węża” jest szesnastoletni Frank, którego zwyczajny i szary żywot nabierze rumieńców dzięki znajomości z podstarzałym hipisem Jimmim „Skórzanym Karkiem” Federiccim, którego wąż – królewski boa o wdzięcznym imieniu „Juliusz Zeżarł” – wskaże mu mroczną stronę transcendencji. Zamykające zbiór opowiadanie „Moja druga żona” jest natomiast obyczajowym studium związku dwojga ludzi.

Klimat prozy Owena Kinga warunkuje znajomość specyfiki życia w małych miasteczkach (rodzinny stan Maine), niezły zmysł społecznej obserwacji oraz niewątpliwe poczucie humoru. Czystego horroru jest tu jednak niewiele (chociaż scena wyrywania zęba w opowiadaniu „Zwierzęta w lodzie” może spowodować u czytelnika nieprzyjemne mrowienie w okolicy żuchwy), ale być może wynika to z faktu, że Owen King szuka swojej własnej drogi, niezależnej od ścieżek ojca. Ciekawie wychodzą mu ujęcia jednostkowych wyborów, dokonywanych najczęściej w sprzeczności z otoczeniem lub samym sobą. Niestety, latorośl rodu Kingów ma tendencję do znacznej dygresyjności (to akurat odziedziczył po tatusiu), przez co miejscami tempo narracji osiada na mieliźnie. W moim odczuciu, „Jesteśmy w tym wszyscy razem” to zbiór poprawnych zaledwie opowiadań, z których momentami bije wyrazisty, indywidualny blask. Senior rodu Kingów póki co może nie obawiać się detronizacji. Jednak o paniczu Owenie z pewnością jeszcze usłyszymy.

 

Przemysław Pieniążek

 

Owen King

Jesteśmy w tym wszyscy razem

Tłum. Paulina Braiter

Prószyński i S-ka, 2006

Stron: 184

Cena: 29,90

 


Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka...

 

okladka

Na wstępie chciałabym zaznaczyć jedno – książki Gaimana bardzo lubię, ba, zalicza się on do grona moich ulubionych autorów. I w związku z tym, niniejszą recenzję piszę odczuwając duże wewnętrzne niezadowolenie. Albowiem na ostatniej książce Gaimana, „Interświecie”, napisanym wspólnie z Michaelem Reavesem, zawiodłam się srogo.

„Interświat” opowiada historię przeciętnego nastolatka, który nagle staje wobec sytuacji nieprzeciętnej – czyli, co nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, musi ratować świat. I to nie jeden. Joey Harker odkrywa, że istnieją światy równoległe – niektóre całkiem podobne do znanej mu Ziemi, inne zupełnie odmienne, którym zagraża mroczna i zła potęga. Przeciw niej walczy armia złożona z Joey’ów Harkerów – a konkretniej z odpowiedników naszego bohatera ze światów równoległych, różniących się od niego wiekiem, płcią, przynależnością gatunkową...

Po przeczytaniu kilkudziesięciu pierwszych stron książki zaczęłam mieć skojarzenia z serialem „Power Rangers” albo czymś w tym stylu (nie jestem na bieżąco z tego typu produkcjami). Oczami duszy już widziałam „Interświat” przerobiony na odcinki puszczane na kanale z kreskówkami, z marnymi efektami specjalnymi i widowiskowymi, plastikowymi przebraniami... To skojarzenie nie opuszczało mnie aż do końca powieści i trwa we mnie nadal. „Interświat” jest literacką wersją właśnie takiego telewizyjnego show: efekty specjalne mają być widowiskowe, ale niezbyt drogie, potwory straszne, główny bohater będzie występował w x wersjach (co za oszczędność na gaży dla aktora, wystarczy tylko do jednej sceny dokleić mu wąsy, do drugiej przebrać za kobietę, a do trzeciej nałożyć sztuczny wilczy łeb... ), a psychologia postaci całkowicie spłycona, choć rzecz jasna ma sprawiać pozory głębi.

Wszystko fajnie, pod warunkiem, że chodzi właśnie o taki serialik jak Rangersi, czy ewentualnie o mniej ambitny komiks. Ale od książki, zwłaszcza od książki sygnowanej nazwiskiem Gaimana, oczekuję czegoś więcej. I tego „czegoś więcej” dramatycznie mi tu brakowało. Nic mnie nie zaskoczyło, fabuła była wręcz boleśnie przewidywalna. Głównego bohatera nie dało się polubić, ba, w ogóle nie dało się do niego ustosunkować emocjonalnie, bo ciężko polubić względnie znielubić kogoś, kto nie posiada osobowości... Jedno muszę przyznać – dekoracje (tym mianem określam też Joey’ów ze światów równoległych) były nawet udane i na pewno w filmie czy serialu byłoby na co popatrzeć. Tyle, że rolą dekoracji jest stać i ładnie wyglądać, a to za mało, żeby pociągnąć całą książkę (film, tak na marginesie, też)...

Być może na moje rozgoryczenie i to, jak bardzo zawiodłam się na tej książce wpłynął fakt, że niemal jednocześnie z „Interświatem” czytałam kolejne tomy cyklu „Pendragon” (recenzje do znalezienia w starszych numerach Fahrenheita) – oparte na bardzo podobnym pomyśle: światy równoległe, zagrożenie, któremu może się sprzeciwić tylko główny bohater i jego odpowiednicy z innych światów (tyle, że w przypadku „Pendragona” nie są to inne wersje głównego bohatera). I ku mojemu zaskoczeniu porównanie obu tych książek wypada na niekorzyść Gaimana. Tego się naprawdę nie spodziewałam. „Pendragon”, mimo że oparty na niemal identycznym pomyśle, jest moim zdaniem cyklem pełniejszym – przede wszystkim dlatego, że postać głównego bohatera jest o wiele bardziej rozbudowana pod względem psychologicznym, a fabuła, chociaż też niezbyt skomplikowana, nie jest aż tak strasznie łopatologicznie i banalnie przewidująca.

Podsumowując: jeśli ktoś lubi Gaimana za „Amerykańskich bogów” czy np. „Chłopaków Anasiego”, niech zdecydowanie odpuści sobie „Interświat”. Jeśli ktoś lubi młodzieżowe powieści science-fiction i nie ma nic przeciwko mało zajmującej fabule – może spokojnie sięgać po tę książkę. A jeżeli ktoś ma ochotę powybrzydzać – polecam „Pendragona”.

 

Milena Wójtowicz

 

Neil Gaiman, Michael Reaves

Interświat

Tłum. Paulina Braiter

MAG, 2007

Stron: 224

Cena: 23,00

 


Honor Harrington - decydujące stracie

 

okladka okladka

Dla Honor Harrington nie ma rzeczy niemożliwych. Tak przynajmniej wywnioskować można z lektury kolejnych tomów sagi o Gwiezdnym Królestwie Manticore, jego kosmicznej flocie i toczonych przez nie wojnach. Obronnych i sprawiedliwych rzecz jasna. A skoro Honor potrafi zwyciężać nawet w obliczu dużej przewagi sił przeciwnika, nic dziwnego, że admiralicja stawia jej coraz trudniejsze zadania. Jednak to, które pani admirał otrzymała w tomie pod tytułem „Za wszelką cenę”, zdaje się być najważniejszym z tych, z jakimi miała do tej pory do czynienia. I też niezwykle tragiczne mogą być skutki jej ewentualnego niepowodzenia. Bo wszak przegrana wojna i upadek królestwa należą do poważnych i fundamentalnych problemów.

Republika Haven nie jest już Ludowa. I to nie tylko kosmetyczna zmiana nazwy. Nowy rząd przywrócił konstytucję, dał ludziom pracę i nadzieję na przyszłość. A także wprowadził reformy, które spowodowały, że gospodarka Republiki stanęła na nogach. Rozwój ekonomiczny, wzrost liczby zakładów przemysłowych, orbitalnych stoczni, wpływów z podatków nie mógł nie mieć, rzecz jasna, wpływu na potencjał floty. Nic więc dziwnego, że ta zwiększała swoje zasoby, korzystając z trwającego zawieszenia broni. Nie próżnowali też naukowcy Republiki, opracowano nowe rodzaje broni, nowe typy okrętów i nowe doktryny ich użycia. A jeśli dodamy do tego zwiększenie kompetencji i niezależności dowódców, wzrost wykształcenia i wyszkolenia załóg, to wniosek nasuwa się jeden – siły zbrojne Republiki Haven są gotowe do walki. A że właśnie zerwano zawieszenie broni i flota Gwiezdnego Królestwa w pierwszej fazie działań dostała srogie baty – tym większy jest entuzjazm i wiara w sukces po stronie żołnierzy Republiki.

David Weber konsekwentnie buduje i rozwija świat Honor Harrington. Z tomu na tom wzrastają wielkości flot zaangażowanych w konflikt stron, zwiększa się zasięg wojny, w obszar zainteresowań wchodzą coraz to nowe układy planetarne, struktury polityczne. Zwiększają się także siły, jakimi przychodzi dowodzić naszej dzielnej pani admirał. Tym razem będzie kierować flotą. Niezbyt liczną, ale za to mobilną i wyposażoną w najnowocześniejsze systemy uzbrojenia. Flotą, na której skupiona będzie uwaga całej opinii publicznej Królestwa. A to akurat może być niewygodne w momencie, kiedy romans Honor i Pierwszego Lorda Admiralicji rozwija się w najlepsze.

Cykl opowieści o przygodach Honor Harrington jest klasycznym przykładem militarystycznej space opery. Starcia wielkich kosmicznych flot, niesamowicie groźne i potężne bronie, dzielni i honorowi żołnierze bohatersko ginący za ojczyznę – to wszystko podstawowe elementy składowe tego gatunku. Od autora zaś zależy, w jakich proporcjach wymiesza to wszystko, jak doprawi potrawkę, by uzyskać dobry smak i aromat. Pan Weber miał na wypracowanie swojej własnej receptury wiele lat, regularnie wypuszczając na rynek kolejne odsłony cyklu. Efekty musicie już ocenić osobiście.

Na korzyść „Za wszelką cenę” przemawia wiele czynników. Bohaterowie powieści zostali stworzeni tak, że można ich polubić, przywiązać się do nich. Akcja powieści nie stoi w miejscu, ale też i nie gna na złamanie karku, dzięki czemu mamy okazję poznać punkt widzenia wielu stron konfliktu. Wiemy, jakie motywacje stały za konkretnymi działaniami, możemy śledzić skomplikowany świat wzajemnych zależności i polityki. Rzecz jasna, wszystko podano w formie uproszczonej, ale taka jest już konwencja gatunku.

Świat Gwiezdnego Królestwa nie stoi w miejscu. Pojawiające się nowe bronie, nowe możliwości zmuszają rządzących i dowódców do zmian strategii i taktyki. Wojna, która zaczynała się od walk niewielkich grup wydzielonych, teraz przemieniła się w starcia totalne, w których uczestniczą setki największych okrętów liniowych. Zmieniły się też liczby ofiar. W początkowych tomach serii były to dziesiątki i setki, teraz zaś idą w dziesiątki tysięcy. Takie są już zwyczajowe skutki postępu.

Jeśli ktokolwiek zetknął się już z cyklem Harringtonowskim pana Webera, to dobrze wie, czego się spodziewać po najnowszym tomie. Militarna space opera w dobrym wykonaniu, ciekawa intryga, spora ilość akcji, możliwość śledzenia całości z kilku punktów widzenia, zapoznanie z tłem politycznym – połączenie tych wszystkich elementów tworzy charakterystyczną dla tego autora mieszankę. Jeśli tego właśnie szukacie w książkach, a do tej pory nie mieliście okazji wejść w świat Gwiezdnego Królestwa Manticore, najwyższy czas sięgnąć po jeden z tomów cyklu. Jeśli jednak gustujecie w bardziej wyrafinowanych, wymagających lekturach, „Za wszelką cenę” nie zaspokoi waszych potrzeb. Cykl Harringtonowski to sprawnie napisana i skonstruowana militarna space opera. I nic ponad to.

 

Jacek Falejczyk

 

David Weber

Za wszelką cenę, tom I-II

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2008

Stron: 462 (tom I); 456 (tom II)

Cena: 28,90 (tom I); 27,90 (tom II)

 


< 09 >