Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 19>|>

Głupie pytania

 

 

Podobno głupich pytań – w odróżnieniu od głupich odpowiedzi – nie ma. Z drugiej strony każdy, kto czytał zapis czata z pisarzem bądź wywiad, bronił własnych upodobań przed rodzicami albo po trzech piwach popadł w nastrój sprzyjający introspekcji, z niejednym pytaniem wyglądającym na cokolwiek głupawe jednak się zetknął. Pozostaje więc przyjrzeć się temu zjawisku uważniej...

W zespole badawczym dwaj doborowi analitycy ze skrajnie odmiennych dziedzin. Trzymajcie za nich kciuki!

 

Taki Jeden Tetrix: Tym razem postanowiliśmy wziąć na warsztat pytanie jakkolwiek głupie, to jednak z tych ontologicznych nieomal: „Człowieku, po co i dlaczego właściwie ty to czytasz/oglądasz?”. Szczęśliwi ci, którzy nigdy nie usłyszeli go od rodziców. Niespotykani, których ominęło w szkole i w życiu towarzyskim. A nieprzytomni – ci, którzy sami go sobie nie zadali, np. stojąc w kolejce do księgarskiej kasy za dzieweczką dumnie dzierżącą nową trylogię R.A. Salvatore’a czy słuchając rozważań o wyższości starych Gwiezdnych Wojen nad Matriksem i naabarot. „Jezus Maria, ja też tak mam?”.

Kiwaczek: No cóż. Bywa nawet gorzej. Można się także zetknąć z bardziej brutalną wersją tego pytania: „Po co czytasz te bzdury?”. Lecz nie o kulturze ta dyskusja. Faktem jest jednak to, że nie raz przyszło mi uzasadniać swoje czytelnicze wybory. I tu muszę znów, wiedziony swoimi porządkowymi obsesjami, rozróżnić dwie sytuacje. Pierwsza, łatwiejsza, gdy pyta ktoś skażony fantastyką, i druga, zdecydowanie trudniejsza, gdy wypowiada je ktoś niemający o temacie zielonego pojęcia. Chociaż zielone raczej ma – dla niego bowiem fantastyka to głupie opowiastki o zielonych ludzikach. Kolorystyka się więc zgadza. W pierwszym przypadku pytający chce uzyskać informację, dlaczego wybrałem tego, a nie innego autora. Sprawdzić zbieżność gustów lub usłyszeć rekomendację i krótki opis. Jak jednak rozumiem, łatwe przypadki nas nie interesują.

Zagrajmy więc scenkę – jesteśmy na imprezie rodzinnej, jestem twoim dawno niewidzianym kuzynem. Rozmowa się rozwija powoli i nagle ups... Wymknęło ci się, że zaczytujesz się fantastyką. Pytam więc z miną wyrażającą lekki niesmak – po co to czytasz?

Taki Jeden Tetrix: Ha, tuś mi, bratku – szykują się w rodzinie chrzciny czy inny ślub i chcesz mieć receptę na tacy? Cóż, nie ty jeden masz „porządkowe obsesje”, bo zgodzisz się chyba, że respons musi być dostosowany do kuzyna. Jeśli ów typ definitywnie zerwał z wszelkimi książkami, gdy tylko wyrwał się ze szponów systemu powszechnej edukacji, i po prostu gardzi tak nieżyciowym zajęciem, jak czytanie czegokolwiek, można zbyć go mniej lub bardziej chamską aluzją do jego upodobań seksualnych (stopień chamskości naturalnie jest tu odwrotnie proporcjonalny do obwodu bicepsa kuzyna). Troll z trollem zawsze się dogada. Gorzej, jeśli kuzyn wierci się na krześle, bo w czarnym golfie jest mu ciut za ciepło, a w dodatku w tylnej kieszeni spodni kanciasto tkwi tomik Dialogów Seneki. Aluzje seksualne nic tu nie dadzą, choć wymiary kuzynowskiej muskulatury aż korcą, by razić bez pohamowania – cóż począć, dziewictwo to w znacznej części stan ducha, u duchów w czarnych golfach często trącący permanencją. Trzeba, niestety, mozolnie kasować drania erudycją, czy w najgorszym razie umiejętnością przekonującego perorowania o książkach, których się samemu nie czytało ani nawet nie zamierza. Że, panie, tradycja literacka: Arystofanes, Apulejusz, Lukian z Samosat, Dante, Cervantes, Wolter, Rabelais, Swift... Że światotwórstwo, że słowotwórstwo, że „szukanie odpowiedzi na pytania dręczące ludzi od wieków, jak i te bardziej doraźne i palące, w fabularnie atrakcyjnej formie”. Tokować, ile się da, bez popitki, bo się skubaniec wetnie i sam zacznie. Mruknie coś o poezji – zdzielić Lemem i poprawić Jackiem Podsiadłą, chociażby. Dramaty – znów Lem, zaraz potem Goetel, dobić jeszcze romantykami i klient ugotowany. Nie wolno okazywać litości, to jak boks: masz gościa na linach? Dobij, zanim odetchnie.

Ta bokserska analogia jest nawet bardziej adekwatna – niestety, nie da się wygrać takiego sporu bez przygotowania technicznego i kondycyjnego. Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju, jak słusznie powiadają. Więc sześćsetstronicowe hantle w dłoń i do roboty!

Kiwaczek: No i tu mnie masz! Chrzciny w rodzinie były. Ale zmierzając do brzegu, jak to się u nas w marynarce mówi, ja stosuję troszeczkę inną taktykę. Nie koncentruję się na klasykach, na tradycjach literackich. Skupiam się na tym, jakich korzyści dostarcza mi lektura fantastycznych dzieł. Czyli najpierw pada prosta i prawdziwa odpowiedź – bo lubię! A później przechodzę do tego, jakie przyjemności budzą się we mnie podczas obcowania z owym światotwórstwem, z tymi neologizmami. O tym, że podziwiam autorów potrafiących stworzyć fantastyczną, nierealną „przestrzeń” i zapełnić ją postaciami do niej pasującymi, zachowującymi się zgodnie z przyjętą logiką świata. O zachwytach nad niepospolicie poprowadzoną akcją, niesztampowo poprowadzoną fabułą – które są skutkiem przyjętych na wstępie założeń czyniących z książki dzieło fantastyczne. Czasami pomaga też argument, że jestem „umysłem ścisłym”. Pozwala to mojemu interlokutorowi na łatwiejsze zaszufladkowanie, upchnięcie mojej osoby w odpowiednim przedziale. Jeśli ów „golfiarz” sam ma się za wybitnego humanistę, natychmiast skorzysta z podpowiedzi i dalej jest już łatwiej. Wszak technicznych nie traktuje się poważnie i można spokojnie uznać, że deklarowana miłość do fantastyki to jedynie przejaw normalnych wśród chemików dziwactw. Mnie taka opinia nie przeszkadza absolutnie, więc nie mam nic przeciwko takiemu obrotowi spraw. Jednak często w takiej sytuacji, w trakcie moich zachwytów nad wzmiankowanym światotwórstwem i logiką pada pytanie następujące: „Neologizmy? Konsekwencja w budowaniu? Chciałem kiedyś sprawdzić, co to ta fantastyka i skusiłem się na wybitną pozycję w tym gatunku. To był szósty tom Dragonlance’a...”. I jak sobie poradzić z taką sytuacją?

Taki Jeden Tetrix: Po pierwsze: na Trygława i Swaroga, Kiwaczku! Tak czyni oficer i dżentelmen?! Typ zaczepia cię, imputując, żeś niższą formą istnienia białka, a ty mu tylko „bo lubię”? W najlepszym razie grasz na remis, niestety. Przecież ktoś, kto pluje ci do herbaty, sam zrzeka się praw przysługujących mu wedle Konwencji Genewskiej i Haskiej. This is, proszę pana, Sparta. Twój odwet ma go tak zaboleć, żeby więcej nie próbował.

Po drugie: tu kontra jest szybka i krótka. „To tak, jakbyś zamiast Plutarcha i Spinozy sięgnął po Danielle Steel i Mniszkównę. Grzebanie w śmietnikach to mało wydajny sposób na zorganizowanie wykwintnego bankietu”. Taki mały blitzkrieg.

Jednak tego typu strategie zawodzą, kiedy przedmiotowe pytanie zadajesz sobie sam. Kiedy do recenzji otrzymasz nowiutką powieść Patykiewicza czy inne cudo. Gdy z żagli uchodzi cały wiatr, zęby kołyszą się od szkorbutu, jakiś podły dywersant otwiera kingstony, a szalupy po ostatnim tornadzie nie nadają się już do użytku. Wtedy w oczy naprawdę zagląda groza, prawda? Co robić w takich sytuacjach?

Kiwaczek: Ale żeby zaraz tak z ciężką artylerią przeciwko mnie? Przecież ktoś tak pełen pogardy i plujący do herbaty nie może być osobą „honorową” w myśl Kodeksu Boziewicza. Więc gdzie tu miejsce na pojedynek, walkę na śmierć i życie?

Pytasz dalej jednak o rzecz fundamentalną. I bolesną zarazem. Biorąc na siebie brzemię recenzenta, przyjąłem pewne obowiązki. Do nich należy przeczytanie każdej narzuconej pozycji. Od deski do deski. W przeważającej większości są to utwory dobre czy przeciętne, niepowodujące chęci ciśnięcia książki w najdalszy i najciemniejszy kąt. Z gromkim przekleństwem zresztą. Ale i takie się trafiają. I wówczas, faktycznie, pytam sam siebie – po co ja to czytam?!

Odpowiedź w tym wypadku nie jest prosta. Po pierwsze – z poczucia obowiązku. Po drugie – gdyż od maleńkości mam w zwyczaju kończyć zaczęte książki. A po trzecie – jest chyba w tym jakaś chorobliwa fascynacja. Siedząca w podświadomości ciekawość – jak się ta opowieść, może i drętwa niczym kilka kubików tarcicy, może z fabułą, przy której z hukiem pękają kołki wykonane z najlepszej stali narzędziowej, może i czasem wręcz obrzydliwa, skończy. Chęć sprawdzenia, cóż autor jeszcze wymyśli, w jaki sposób będzie próbował ratować czy też dalej pogrążać swoje dzieło. No cóż – podobno każdy z nas ma jakieś zboczenie.

Taki Jeden Tetrix: Ja kiedyś wierzyłem Chandlerowi, który napisał, że warto przeczytać każdą, nawet najgorszą książkę, bo i w zupełnym pisarskim trupie trafi się jedna scena, jedna postać, niechby i jedno zdanie nawet, które może ów włożony przez czytelnika trud zrekompensować. Potem jednak zdarzyło mi się znaleźć kilka pozycji, których nie ratowało nic – nie mam pojęcia, czy za czasów Raymonda Ch. poprzeczka wisiała nieco wyżej (nie zdziwiłbym się, papier wciąż tanieje w porównaniu do innych dóbr), czy jestem mniej odporny na barachło... W każdym razie teraz, kiedy znów zdarzy mi się dostać w zadrukowanych kartkach śmierdzącą rybę, wciąż mam cień nadziei na choć parę pozytywnych doznań. Przede wszystkim jednak traktuję takie doświadczenia jako lekcje – nade wszystko z zapamiętywania nazwisk takich beletrystycznych gniotorobów, ale też (i to jest znacznie milsze) z dostrzegania tych drobnych i większych różnic, które dzielą pisarzy fatalnych od sprawnych rzemieślników i wąskiej elity prawdziwych mistrzów pióra. I akurat pod tym względem to, czy dany utwór jest fantastyczny, czy też nie, nie odgrywa niemal żadnej roli – no, po fantastykę po prostu sięgnę chętniej. Bo w ostatecznym rozrachunku de gustibus coś tam, coś tam, czyż nie?

 


< 19 >