Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 22>|>

Jeźdźcy burzy

 

 

Przed nami rozciągają się łagodne wzgórza porośnięte trawą. Gdyby Agresja była zwyczajnym koniem, pewnie chciałaby galopować po ich cudownej zieloności, przeskakiwać nieliczne wstęgi potoków, mijać pojedyncze drzewa. Pola żywymi barwami odcinają się od błękitu nieba, w oddali widać dachy miasteczka. Pięknie tu, zielono i spokojnie.

Ohyda. Kiedy wybierzemy się na bagna?

Przyzwyczaiłem się do tego przez te trzysta lat. Wybucham śmiechem i mimo jej niechęci porzucamy gościniec, galopujemy na przełaj, przez łąki, Agresja jednym skokiem pokonuje szeroki strumień i dopiero gdy dostrzegamy pierwsze domy, zwalnia, nie chcąc wzbudzić podejrzeń.

Tu’par jest niewielkie, ale urocze, tak słyszałem. Położone na uboczu, spokojne, ciche, zwykle omijane przez podróżnych, bo nie ma tam wielowiekowych świątyń, gorących źródeł, miejsc objawień ani słynnych targów.

Wciąż nie powiedziałeś mi, czego tu szukasz.

– Spójrz na niebo. Cudowne, prawda? Ale wkrótce będzie jeszcze piękniejsze. Spodoba ci się, moja słodka, zapłonie czernią i granatem, rozświetlą je błyski. Zbliża się czas największych nawałnic. Popatrz na te drzewa. Ledwie zagoiły swe rany sprzed roku.

Przybyliśmy tu, by oglądać burze? Nie uwierzę, że kierują tobą dawno zapomniane zasady dworskiej etykiety i chcesz sprawić radość damie swego serca, zabierając ją na ten uroczy spektakl. O co ci znów chodzi?

– Cierpliwości, Agresjo. Zaczekaj, aż zaczną się burze. Będziemy je podziwiać, ale najważniejsze, że spotkamy Jeźdźców.

Słyszę jej jęk i uśmiecham się z rozbawieniem, zawsze reaguje tak samo na moje wspaniałe pomysły.

Rhe, naprawdę wierzysz w te bajki? Chociaż jestem demonem, nie wiem nic pewnego na temat tej legendy. To bzdury, którymi karmi się gówniarzy, by siedzieli na dupie i nie oberwali piorunem.

– Ujęłaś to bardzo poetycko, ale mylisz się. Rozmawiałem ostatnio z jednym z mieszkańców tego miasteczka i zaklinał się, że widział Jeźdźców kilka lat temu.

Na hordy upiorów okrutnej śmierci! Rhezusie, błagam, nie mów mi, że to ten szalony brodacz, z którym podzieliłeś się jedzeniem? Tak, oczywiście, że on, przecież ty zawsze musisz wysłuchać wszystkich urojonych historii i podniecasz się przy nich jak dziewica. On to wszystko opowiedział za miskę zupy i licząc na więcej. Rhezusie, Rhezusie, twoja naiwność uwłacza mojemu rozumowi. Dlaczego na towarzysza dostałam takiego idiotę?

– Spokojnie, moja słodka, przekonasz się, że to nie bajki. Tym razem się uda.

Zawsze to powtarzasz, a biorąc pod uwagę, że nadal masz okazję tak mówić, coś jest nie tak, prawda?

– Bogowie, jak tu pięknie! Naprawdę uroczy zakątek.

 

***

 

Wjeżdżamy z powrotem na ścieżkę, mijamy ostatni pagórek, na szczycie którego, tuż przy drodze, rośnie rozłożyste drzewo. Pod nim siedzi bosy chłopiec, w dłoniach trzyma harmonijkę i gra. Pięknie gra, przymykam oczy, przysłuchując się drżącej, rozczulającej melodii, niosącej się nad polami. Muzyka cichnie, otrząsam się z dziwnej nostalgii, chłopak patrzy prosto na mnie, bez strachu, ale i bez uśmiechu. Spoglądam na niego z wysokości grzbietu Agresji i szukam monet, by mu je rzucić. Dostrzega mój gest, dopiero teraz rozluźnia się i macha ręką.

– Nie, panie, nie przyjmuję pieniędzy. Gram dla własnej przyjemności.

– Mieszkasz tu? – Zeskakuję z siodła i podchodzę do niego.

– Od urodzenia.

Może mieć równie dobrze czternaście, jak i osiemnaście lat. Jasne włosy opadają na wąskie ramiona, chude palce machinalnie gładzą harmonijkę. Nosi podniszczone i brudne ubranie, ale nie przypomina biedaków, których zwykle spotykam na swej drodze. Biedacy są z reguły przygnębieni i podejrzliwi, ten ma łagodny, nieco roztargniony wzrok, uśmiecha się.

– Znasz tutejsze legendy? – Siadam na trawie.

– Jakie? – Zerka na mnie niepewnie.

– O Jeźdźcach Burzy.

Agresja parska gniewnie, przebiera kopytami, spoglądam na nią prosząco, uspokaja się powoli, ale widzę jej rozszerzone chrapy, błyszczące złością ślepia.

Głupiec.

Nie mówi nic więcej, za to chłopiec wyraźnie ożywia się na wzmiankę o Jeźdźcach, już nie patrzy na mnie nieufnie, przysuwa się nawet, jakby chciał się podzielić wielką tajemnicą.

– To nie legendy. Widziałem ich, panie – szepcze podekscytowany.

– Myślałem, że ci, którzy ich ujrzą, giną.

– A jednak ja wciąż żyję – śmieje się wesoło.

Rhezus, nienawidzę wariatów i głupców.

– Spokojnie, moja piękna, daj mi jeszcze chwilę – proszę, a ona przestaje nerwowo rzucać łbem i milknie.

– Cudowny koń – mówi chłopiec z rozmarzeniem.

– Naprawdę ich widziałeś?

– Tak – potakuje. – Trzy lata temu. Może w tym roku również uda mi się ich zobaczyć. – Wpatruje się w dal z tęsknotą. – Zawsze w czasie burzy biegnę na wzgórza, ale ich nie spotykam. Przychodzą, ale nie do mnie, rozumiesz, panie?

– Jak wyglądają?

– Są wspaniali. – Ręce mu drżą, a na policzki występują rumieńce. – Pojawiają się z pierwszymi piorunami. Zawsze od razu, tylko najpierw daleko. Widać ich tylko w świetle błyskawic. Gnają na czarnych rumakach... Podobnych do twojego wierzchowca, panie. Z każdym błyskiem są bliżej... Jakby nie jechali, tylko znikali i pojawiali się w innym miejscu. Nie potrafię tego wyjaśnić – smutnieje nagle. – Nie da się tego opisać słowami. Kopyta ich koni bębnią o gościniec jak grzmoty. A oni mają dzikie, roześmiane twarze i długie włosy. Wiatr szarpie te włosy, miałem wrażenie, że zaraz je wyrwie. Ich oczy... oczy płoną bielą niebiańskich błysków.

Rhezusie, daj spokój, błagam, nie wytrzymam już długo, zaraz zrobię sobie podwieczorek z tego żałosnego gawędziarza. Dzieciak ma wybujałą wyobraźnię i nierówno pod sufitem. Nie drażnij się ze mną.

Nie, Agresja nie chce wziąć słów grajka pod uwagę, ale ja wiem, że to prawda. To musi być prawda. Chciałbym, żeby ręce drżały mi tak jak temu chłopcu, zazdroszczę mu tych drżących rąk i rumieńców na policzkach, tego podniecenia, pewności i odwagi, z jaką snuje swoją opowieść. Wyobrażam sobie, jak mieszkańcy miasteczka drwią z niego i już wiem, czemu ma brudne ubranie i gra samotnie, z dala od domów. A jednak wierzę, chociaż to bez sensu, bo przecież tubylcy wiedzą lepiej ode mnie, czy Jeźdźcy istnieją, czy nie.

Słyszę przeciągłe westchnienie Agresji. Tak, ona rozumie, co się ze mną dzieje, widzi ten uśmiech, którego nie znosi, czuję jej rosnącą wściekłość, lecz nie mogę się powstrzymać i znów wierzę, że tym razem może się udać.

Jeźdźcy pędzą, a burza otula ich, słucha ich, galopują, wyciągają ręce pod ciemne niebiosa, przywołując błyskawice.

Odnajdę ich. Wyjdę im naprzeciw. Niech ześlą na mnie wszelkie gromy.

 

***

 

Chłopiec ma na imię Jarah. Nie bierze ode mnie pieniędzy, a gdy zjeżdżam krętą ścieżką w malowniczą dolinę, ku pierwszym domom, towarzyszy mi jego muzyka.

To wszystko bzdury. Nie ma istot, które regularnie i z radością walą piorunami w przejezdnych. To nie demony, Rhezus, demony mają inne rozrywki. To po prostu bajka.

– Przestań wreszcie – mruczę zniecierpliwiony. – Może i bajka, ale mam prawo sam się przekonać.

Właściwie nie powinienem wjeżdżać do miasta, gdy Agresja ma taki humor, ale wszystko mi jedno, niech rozszarpie choćby i połowę mieszkańców... Jestem zmęczony podróżą i wściekły, sam nie wiem, komu powinienem wierzyć, a świadomość, że mimo wszystko zrobię swoje i prawdopodobnie nie powiedzie mi się po raz kolejny, złości mnie dodatkowo.

Tu’par jest niewielkie, o charakterystycznej dla miast sprzed dwóch wieków niewysokiej, zwartej zabudowie. Kolorowe kamieniczki pokryte czerwoną dachówką, kocie łby, gospoda raczej dla miejscowych, bo podróżni rzadko się tu zatrzymują, niewielki ratusz, owalna świątynia przeznaczona oszczędnie dla wszystkich bóstw. Miasteczko przypomina mi miejsca, w których bywałem w tych czasach, gdy dłuższe życie oznaczało dla mnie wyłącznie dłuższą przygodę i jest to jednocześnie gorzkie i przyjemne uczucie.

Nie zostawiam Agresji w stajni, zeskakuję z siodła i prowadzę ją uliczkami, wzbudzając ciekawość tubylców. Odnajduję dom na skraju miasta należący do młodej, bezdzietnej wdowy, która zgadza się umieścić Agresję w swojej stodole. Kobieta nie ma jeszcze czterdziestu lat, jest szczupła, niewysoka, włosy splotła w gruby warkocz i patrzy na mnie smutnymi zielonymi oczyma.

– To spokojne miejsce – mówi zmęczonym głosem, unikając mego spojrzenia. – Nikt nie spróbuje ukraść tego pięknego konia, wątpię jednak, by tutaj miał lepsze warunki, niż...

– Zapewniam, że Agresji będzie u pani o wiele lepiej niż w miejskiej stajni – przerywam jej z uśmiechem. – Gdzie mogę znaleźć nocleg? Nie widziałem karczmy.

– Jest po drugiej stronie miasta, ale mogę pana przenocować. Każdy grosz się przyda.

– Dziękuję.

– Długo zamierza pan zostać? Zaczyna się pora burz, niebezpiecznie podróżować w tym czasie. Okoliczni zbójnicy również korzystają z okazji, bo czasem przez kilka dni z rzędu jest ciemno jak w nocy.

– W takim razie pozostaje mi przeczekać nawałnice w tym uroczym miejscu – odpowiadam, siląc się na uśmiech, chociaż marzę, żeby wreszcie się przespać.

– Wygląda pan na zmęczonego – kobieta odgaduje moje myśli. – Zaprowadzę pana do pokoju. Chyba że chce pan wcześniej coś zjeść.

Nie chcę. Pokój okazuje się niewielki, ale czysty i przytulny, w żadnej karczmie nie znalazłbym podobnych haftowanych serwet, ładnie zdobionej narzuty na łóżko. Nie wychowałem się w biedzie, nie przeżyłem trzystu lat w pałacach i ani bogactwo, ani nędza nie robią na mnie wrażenia, ale ta kwatera przypada mi od razu do gustu. Nawet nie wiem, kiedy zasypiam, a gdy się budzę, wciąż zmęczony i z bólem głowy, za oknem zapada już zmierzch. Schodzę do kuchni, wdowa wita mnie uprzejmym uśmiechem, siadam przy stole, wdychając zapach potraw i przypraw.

– Nie przedstawiłem się wcześniej. Rhezus Rabalder.

– Eve. Nie mam niczego, by nakarmić pana klacz.

– Niech się pani nie martwi, zawsze sam dbam o jej wyżywienie.

Właściwie sama dba, ale oszczędzam gospodyni tej wiedzy. Jemy w milczeniu.

– Czy to prawda, co powiadają o Jeźdźcach Burzy? – Pytam wreszcie, by przerwać niezręczną ciszę.

– Że mają władzę nad piorunami i ciskają nimi w ludzi? – Kobieta ożywa, uśmiecha się drwiąco. – Powinnam chyba zacząć od tego, że nie istnieją.

– Rozmawiałem z chłopcem, grającym na harmonijce. Twierdzi, że ich widział.

– Tak, Jarah. Nie powinien pan go słuchać. To nieszczęśliwy chłopiec. Sam na świecie.

– Upośledzony?

– Nie. Tylko nieszczęśliwy.

– Co się stało z jego rodziną?

– Trudno powiedzieć, co jest prawdą, a co wymyślili ludzie.

Eve zamyśla się, próbuje przypomnieć sobie wszystkie plotki i dawne opowieści, nie wierzę, że to może być naprawdę ciekawa historia, ale uprzejmie czekam na odpowiedź.

– Jego ojciec zginął w czasie burzy, gdy mały nie miał roku. Zabiło go drzewo, w które uderzył piorun. Matka... Musi pan zrozumieć, to były ciężkie czasy. Bardzo ciężkie, panowała wielka susza, przez całą porę burzową tylko raz spadł deszcz, właśnie wtedy, gdy zabiło ojca Jaraha. Większość łąk w pobliżu miasta jest zagospodarowana, utrzymujemy się głównie z rolnictwa, przynajmniej ci, którzy mają ziemię, rzadko kto pojawia się u nas – miasto leży z dala od głównych szlaków. Tamtego roku wielu z nas głodowało. Matka chłopaka... Nie pamiętam, jak miała na imię, Aida, może Eida... Ona niedomagała, odkąd zaszła w ciążę i później, po porodzie, była bardzo słaba, a śmierć męża zupełnie ją załamała. Nie mieli rodziny, została sama z niemowlakiem w starym, rozsypującym się domu za miastem. Jarah mieszka tam teraz, w tej ruderze.

Wdowa milknie, wpatruje się w dłonie złożone na podołku, przygryza wargi i ciągnie jakby niechętnie.

– Jego matka nie wiedziała, co robić, nikt nie chciał wziąć od niej dziecka, biedacy musieli nakarmić własne potomstwo, bogatsi, choć nie było ich wielu, nie dzielili się tym, co mieli. Byłam młodą dziewczyną i nie rozumiałam, co się działo, dopóki nie dowiedziałam się o jej śmierci. Nie wiedziałam, że była aż tak chora ani że nie radziła sobie zupełnie. Mieliśmy później wyrzuty sumienia, że się nią nie zaopiekowaliśmy. Dziecko przygarnęła żona karczmarza, ale zmarła kilka lat temu i Jarah zamieszkał w rodzinnym domu, jeśli to miejsce można jeszcze nazwać domem. Chłopak przychodzi do miasta raz na parę dni. Dajemy mu jedzenie, rozmawiamy z nim, ale on opowiada zwykle jakieś zmyślone historie.

– Jak umarła jego matka?

Ociąga się z odpowiedzią, zastanawia się nad czymś, wreszcie daje za wygraną i mówi, unikając mego wzroku.

– Nie znam się na takich rzeczach, rzadko zaglądam do świątyni, nie wiem też, jak ona wpadła na podobny pomysł i czy był coś wart. Kapłan mówił coś o rytualnym samobójstwie. Eida spaliła się żywcem. Niektórzy mówią, że w cudowny sposób sprowadziła deszcz, ale moim zdaniem to tylko zbieg okoliczności, że spadł tego samego wieczoru. Właściwie wszyscy tak bardzo cieszyliśmy się z ulewy, że nie potrafiliśmy przejąć się jej śmiercią, jak należało. Ta dziewczyna sama przygotowała sobie miejsce kaźni, namalowała na skórze dziwne znaki, nie wiem, co przedstawiały. Na stos weszła naga. Dziecko leżało opodal w trawie, to jego płacz zaalarmował kogoś, ale nie zdążyliśmy jej powstrzymać, gdy przybiegliśmy, stos już płonął. To był straszny widok. Wrzeszczała, wzywała bogów, błagała, by opiekowali się Jarahem, przeklinała, że odebrali jej męża. Do końca wznosiła te dziwne modły, zupełnie jakby nie czuła bólu, chociaż mnie mdliło od obrzydliwego zapachu spalonego ciała... Kiedy umarła, żona karczmarza zabrała dziecko, a wieczorem spadł deszcz.

Kobieta opowiada to wszystko monotonnym głosem, spogląda w okno, wychodzące na małe podwórze. Zaczyna mnie nudzić ta cała historia, nie chcę urazić gospodyni, ale wreszcie przerywam.

– Dużo ludzi ginie podczas burz?

– Co roku ktoś ginie. – Eve wzrusza obojętnie ramionami.

– Nie wierzy pani, że Jeźdźcy istnieją?

– Nie powinien pan pytać nikogo z nas, w co wierzymy, bo tak naprawdę sami nie wiemy, co sądzić o tym wszystkim. Chłopiec zaklina się, że ich widział, czasem jakiś podróżny wpada między domy z krzykiem na ustach, przerażony, twierdząc, że słyszał ich śpiew na gościńcu, że ścigał go stukot kopyt. Zdarza się, że miasto jest na kilka dni zupełnie odcięte od świata, bo nikt nie odważy się opuścić go w czasie burz.

– Czy nie ma nikogo, kto by ich widział i przeżył?

– Tylko Jarah, jeśli mówi prawdę.

– Trzy lata temu... Kto wtedy zginął?

– Jeden z handlarzy, porwała go wezbrana rzeka. Szczerze mówiąc, nikt nie żałował go za bardzo – mówi głosem pozbawionym emocji. – ­Nie mówi się źle o tych, którzy wyruszyli już w podróż przez ostatnie jeziora, ale opowiadano o nim różne rzeczy. Że ma ochotę na dzieci, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Wydaje mi się, że zrobił krzywdę Jarahowi – dodaje z ociąganiem. – Chłopiec tak twierdził, ale nikt mu nie wierzył, ciągle przecież opowiada niestworzone historie. Niektórzy sądzą, że spotkała tego kupca zasłużona kara, że Jeźdźcy nareszcie przybyli i czynią sprawiedliwość, bo gdy go wyłowiono, tutejszy medyk stwierdził, że zmarł jeszcze, zanim wpadł do wody.

– Z jakiej przyczyny?

– Nie pamiętam.

 

***

 

W nocy rozpoczyna się pierwsza burza, jeszcze nie tak straszna i pełna huków, jak te, które mają nadejść, ale i tak chcemy z Agresją się jej przyjrzeć. Stoimy na wzgórzu, wiatr szarpie ciemną trawę, strugi deszczu tną policzki, woda zalewa mi twarz. Odgarniam włosy z czoła, kleją się do szyi, mój płaszcz łopocze, a Agresja rży radośnie. Spoglądamy na dolinę i na rozciągające się nad nią czarne niebo, pojedyncze błyski, w których świetle widać kotłujące się chmury. Wpatruję się w gościniec, jest pusty – nie dostrzegam żadnych ludzi, żadnych jeźdźców, żadnych czarnych koni, z wyjątkiem mojej ślicznej.

Burza jest gwałtowna, lecz krótka, wracamy niespiesznie do miasteczka, woda leje mi się za kołnierz, ubranie przykleja do ciała, deszcz wciąż pada. Nieoczekiwanie dobiega mnie dźwięk harmonijki. Agresja wyciąga łeb i bezszelestnie kieruje się w stronę melodii. Wjeżdżamy do czyjegoś ogrodu, kopyta demona miażdżą niskie kwietniki. W końcu zatrzymujemy się w niewielkim sadzie i, skryci między jabłoniami, obserwujemy.

Dom jest dość duży, ładny, malowany na biało, z kilkoma tarasami, pewnie należy do jednego z bogatszych mieszkańców. Otaczają go dziesiątki owocowych drzew i liczne klomby, mokre kwiaty pachną intensywnie, a nasz znajomy, Jarah, nie zważając na deszcz, stoi wśród różanych krzewów z głową nieco zadartą i gra. Bogowie, jak on gra! Aż serce się kraje! Wreszcie na jednym z balkonów pojawia się jasna postać, jakaś dziewczyna. Nie słyszę, co mówi, ale sądząc z jej gestów, chyba chce, by chłopak odszedł.

– Gram dla ciebie, Agnes – odpowiada radośnie grajek.

Znów przykłada harmonijkę do ust, niechętna słuchaczka znika wewnątrz domu. Kiedy odchodzimy, melodia wciąż płynie.

 

***

 

Nazajutrz znów widzę dziewczynę, tym razem wyraźnie, w blasku słońca. Jest śliczna, jasnowłosa i błękitnooka, w zwiewnej sukience, z wiklinowym koszykiem w ręku. Roześmiana wpatruje się w idącego obok wysokiego i czarnowłosego chłopaka, który delikatnie dotyka jej ręki. Ona udaje oburzoną, przecież dookoła jest tłum ludzi, ale zaraz znów rozbrzmiewa jej wesoły śmiech. Ładnie się śmieje, gdyby nie była taka młoda i gdybym spotkał ją w tych czasach, gdy jeszcze mi stawał, może spędzilibyśmy kilka miłych chwil w małym pokoiku, na haftowanej narzucie. Gdy przechodzą obok mnie, słyszę strzęp ich rozmowy – nie trzeba być geniuszem, by rozpoznać zakochanych. Jarah na darmo moknie i gra, Agnes nie odpowie na jego wezwania, dopóki czarnowłosy dotyka jej dłoni.

Jarah jest tutaj i również to rozumie. Właściwie kupiłem już wszystko, co zamierzałem, powinienem opuścić ryneczek, ale ciekawi mnie, co będzie dalej, bo oto Jarah staje przed nadchodzącą parą, jeszcze go nie widzą, wpatrzeni w siebie, lecz on nie ma zamiaru zejść im z drogi. Do małej świątyni prowadzą niewielkie schody, siadam na najniższym stopniu obok żebraka, jedynego, jakiego widziałem w całym mieście, brodatego starca pozbawionego nogi.

Tymczasem przyjaciel Agnes dostrzega konkurenta i marszczy brwi na jego widok, odsuwa delikatnie zaniepokojoną dziewczynę i wychodzi mu naprzeciw. Jestem dość blisko, by słyszeć jego gniewne słowa.

– Przestań chodzić za nią, ty tępy grajku, albo połamię ci wszystkie palce i nie będziesz miał w czym trzymać swojej cholernej harmonijki.

Mój znajomy chłopiec tylko się śmieje, nie cofając o krok. Agnes odciąga wzburzonego towarzysza, który wreszcie daje za wygraną. Odchodzą, a Jarah milknie momentalnie i odprowadza ich nienawistnym wzrokiem.

– Gareth nie powinien zaczepiać małego – mruczy starzec, podobnie jak ja obserwujący tę scenę.

– Dlaczego?

– Nie jesteś tutejszy, panie. – Żebrak spogląda w moją stronę mętnymi oczyma. – Nie znasz naszych historii, ale wierz mi, nikt nie powinien lekceważyć potęgi śmierci.

– Czyjej śmierci?

– Jego matki. Jego matka oddała życie, by zapewnić mu ochronę bogów, sama nie mogła dać mu niczego. Bardzo cierpiała i to cierpienie nie może pójść na darmo.

– Nic nie rozumiem – odpowiadam zgodnie z prawdą, zastanawiając się, do czego zmierza staruszek.

– Matka oddała życiem bogom i bogowie strzegą Jaraha.

– Bogowie rzadko wtrącają się w życie zwykłych ludzi. Mnóstwo ludzi ginęło w męczarniach, a nie spotkałem się nigdy z sytuacją, by bogowie zajęli się ich rodzinami – mruczę z powątpiewaniem.

Wprawdzie na własnej skórze przekonałem się o ich istnieniu, ale co innego kara, a co innego opieka.

– Twierdzisz, że troszczą się o chłopca? Co robią, dają mu jeść?

– Nie bluźnij. – Patrzy na mnie gniewnie. – Są potężniejsi i straszniejsi. Wysyłają swoje sługi, swoich przerażających Jeźdźców Burzy, by wymierzali karę tym, którzy podniosą rękę na ich podopiecznego.

– Jeźdźców Burzy? – Nie wierzę własnym uszom.

– Tak – staruszek jest śmiertelnie poważny. – Opiekują się Jarahem.

– To niedorzeczne – wzdycham, podnosząc się. – Nie wiem, skąd taki pomysł...

– Trzy lata temu zginął człowiek, który zgwałcił małego. Dwa lata temu strażnik świątynny, który podobno przyłapał Jaraha na kradzieży i wymierzył mu chłostę. Chłopak nie mógł przez tydzień podnieść się z łóżka, strażnik nie dożył jesieni. W zeszłym roku zginął karczmarz, który wyrzucił chłopaka z domu, chociaż jego żona kochała małego jak własne dziecko; pobił go, zwyzywał, zostawił na ulicy. Kiedy będziesz miał tyle lat, co ja, synu, przestaniesz wierzyć w zbiegi okoliczności. Bogowie czuwają nad tym chłopcem.

Mam więcej lat od niego, wciąż wierzę w zbiegi okoliczności, za to nie wierzę, że bogowie schodzą z niebios, by zniszczyć śmiertelnika, który uderzył drugiego śmiertelnika. Już dawno nie słyszałem podobnych bzdur, jednak gdy opowiadam wszystko Agresji, wcale się nie śmieje.

– Przecież to wszystko brednie – nie wytrzymuję.

Oczywiście, że brednie, mówiłam od początku. Szkoda, że mnie tam nie było, chętnie podeptałabym starego, ale jego słowa dostarczyły nam pewnych informacji. Oczywiście nie bogowie, ale jeśli coś faktycznie chroni chłopca? Jakiś potężny czar, szalony demon, silny kochanek, ktokolwiek?

– Więc bierzesz pod uwagę, że Jeźdźcy mogą istnieć?

Żeby udowodnić ci, że się mylisz, przyjmijmy twoją wersję. Trzymajmy się jej, obalmy szybko jej sensowność i wynośmy się z tego nudnego miejsca.

– Zatem zakładamy, że Jeźdźcy Burzy, czymkolwiek są, istnieją i mordują tych, którzy krzywdzą bezdomnego grajka? W porządku, zatem jaki jest najłatwiejszy sposób, by ich spotkać?

Zabić ich protegowanego. Ewentualnie okaleczyć. Na gwałt chyba się nie piszesz, choć, z tego, co wiemy, to sprawdzona metoda.

– Nie będę zabijał chłopaka tylko dlatego, że ktoś naopowiadał mi bajek.

Zabijałeś ludzi pod błahszymi pretekstami, poza tym pytałeś mnie o rozwiązanie najprostsze, a nie humanitarne. Zresztą to ryzykowna metoda, być może hipotetyczni Jeźdźcy poczują się zwolnieni z opieki, jeśli chłopiec umrze. Pytanie: przed zemstą czy po zemście? Jeśli przed, po śmierci chłopca już ich nie zobaczysz.

– W legendach Jeźdźcy Burzy to synowie Ragra Amata, może faktycznie jego matce udało się w jakiś sposób wezwać boga?

To nie ma sensu. By uzyskać podobny efekt, musiałaby błagać Ragre Amata jako boga burz i deszczu, a złożyła całopalną ofiarę, skierowaną raczej do Astata Areth, prawda? Jeśli chciałaby wezwać R Amata, powinna się raczej utopić. Nie mieszaj w to bogów, Rhe.

– Myślisz, że tym razem zginie Gareth?

Ludzie giną bez powodu, więc dlaczego on nie miałby zginąć z tak głupiej przyczyny?

– W takim razie powinienem go śledzić, może wtedy natknę się na Jeźdźców.

A oni, w myśl legendy, uderzą w ciebie wszelkimi piorunami niebios. Bogowie, Rhezusie, jakiś ty naiwny. Czy którakolwiek z ofiar została zabita piorunem?

– Nie wiem – odpowiadam zaskoczony, bo nie pomyślałem o tym.

Właśnie, głupcze.

 

***

 

Miasteczko wydaje się wymarłe. Deszcze trwają już trzecią dobę, grzmoty nie pozwalają zasnąć, gościniec zamienił się w rzekę błota, trawa jest miękka i zgnieciona, nie ma sił, by rozprostować źdźbła, słońce z rzadka wygląda zza czarnych chmur. Czasem nie pada, a wtedy handlarze spiesznie wylegają na ulice, by sprzedać swoje towary, zanim zacznie się kolejna burza, która przegna wszelkich nabywców.

Eve przygląda mi się podejrzliwie, gdy wyprowadzam Agresję ze stodoły. Widzę jej twarz w oknie, unoszę dłoń w geście powitania, nie odpowiada. Chyba żałuje, że zaprosiła mnie pod swój dach – bierze mnie za wariata, bo kto normalny opuszcza ciepłe, suche schronienie, by wybrać się na przejażdżkę po szarpanych wichrem wzgórzach?

Grzmoty cichną na jakiś czas, chmury rozstępują się, promienie słońca budzą barwy doliny. Ludzie wylegają na ulice, brną po kostki w błocie, uradowani przerwą między kolejnymi nawałnicami. Kłaniam się żebrakowi ze świątynnych schodów, kiwa głową, rzucam mu monetę, którą łapie z uśmiechem. Dostrzegam z daleka znajomy dom.

Agresja kieruje się w jego stronę, nie wiem, po co to robi, ale zanim decyduję się zapytać, dostrzegam ich. Agnes w zwiewnej, białej sukience, ze splecionymi dłońmi, wygląda na zmieszaną, przed nią Jarah, gestykulujący żywo.

– Nie kochaj go! Nie kochaj go!

Bogowie, co za bezsensowna prośba! Dziewczyna ma łzy w oczach, Jarah chwyta ją za rękę i mocno ściska, wbija w nią pełen wściekłości i rozpaczy wzrok.

– Będę grał tylko dla ciebie!

– Naprawdę ładnie grasz, ale wolałabym, żebyś robił to dla kogoś innego...

– Dla ciebie! Tylko dla ciebie!

Agresja zbliża się powoli, bezszelestnie. Ściągam lejce. Gareth z prawdziwą furią przedziera się przez krzewy, podbiega do rywala i bez ostrzeżenia uderza go w twarz. Dziewczyna krzyczy, ale oni już nie słyszą, zawzięcie okładają się pięściami. Białą sukienkę plami krew z rozbitych nosów. Jarah momentalnie uzyskuje przewagę, przewraca przeciwnika i kopie go w głowę. Gareth nieruchomieje, leży jak szmaciana lalka. Agnes rzuca się na Jaraha, szarpie z całych sił, odciąga od ukochanego.

– Zostaw go! Zostaw! Jesteś nienormalny!

Jest przerażona. Jarah odwraca się do niej, tracąc zainteresowanie zakrwawionym ciałem swojej ofiary. Ze spokojem słucha wyzwisk, z satysfakcją obserwuje drżenie ramion. Robi krok w stronę dziewczyny, która cofa się odruchowo.

– Nie chcę cię widzieć! Nigdy więcej! Powiem wszystko ojcu, nie zbliżaj się do mnie! – krzyczy, ale w jej głosie więcej słyszę trwogi, niż groźby.

Agresja jednym skokiem znajduje się przy nich, chłopak obraca się gwałtownie, jego twarz wykrzywia strach.

– Odejdź! – wrzeszczy Agnes, trzęsąc się od płaczu. – Odejdź! Odejdź! Odejdź!

Nie ruszam się, obserwuję ich z wysokości siodła. Grajek uśmiecha się do mnie, później spogląda na swoją wymarzoną słuchaczkę, odwraca się i posłusznie odchodzi, niszcząc krzewy róż. Dziewczyna obejmuje zakrwawioną głowę nieruchomego Garetha i podnosi na mnie zrozpaczony wzrok.

– Błagam, niech mu pan pomoże!

Zsuwam się z siodła, Agresja pochyla się nad rannym i liże jego twarz. Badam chłopaka.

– To nic – mówię uspokajająco. – Jest tylko nieprzytomny. Nie martw się, to zwykła bójka, takie rzeczy zdarzają się ciągle. Powinien się wkrótce ocknąć. Zabierz go do domu i opatrz tę ranę na czole.

Agnes patrz na mnie niespokojnym wzrokiem i wydaje się, że nic do niej nie dociera. Z kłopotu wybawiają mnie ludzie, którzy pojawiają się na progu domu. Kiedy ruszają w naszą stronę, podnoszę się i wskakuję na siodło. Dziewczyna wciąż patrzy na mnie błagalnie, po jej twarzy płyną cienkie strugi łez.

– Nie martw się – powtarzam z uśmiechem i odjeżdżamy, nie zważając na pytające, przerażone okrzyki jej rodziny.

Cicho i spokojnie będzie już tylko przez kilka chwil, z grzmiącym pomrukiem zbliża się kolejna burza. Oddalamy się od zabudowań, docieramy do miejsca, gdzie po raz pierwszy usłyszałem melodię Jaraha. Siadam na ziemi, Agresja stoi obok mnie, a wiatr szarpie jej piękną grzywę. Zbliża się wieczór, chmury zalewają niebo, pędzą jak oszalałe.

– Gdybym nie zobaczył, nie uwierzyłbym.

Gówniarz faktycznie wygląda niepozornie. Może powinnam jednak odgryźć mu głowę?

– Nie, jeszcze nie, jeszcze nie wiemy nic na pewno.

Rhezusie, na wszystkie demony, to jasne! Widziałeś go. Spodziewałbyś się po tym obszarpanym chudzielcu, że jest tak silny, że potrafi z zimną krwią patrzeć w oczy dziewczynie i zabijać tego drugiego...? Przecież ty wiesz, on myślał, że go zabił. Miał nadzieję go zabić, jest zdolny do tego. Był spokojny, nawet ręce mu się nie trzęsły.

– Nie, Agresja. Ja muszę to zobaczyć. Nie przerywaj, proszę. Chcę to zobaczyć na własne oczy.

Nie zobaczysz ich, Rhezus.

Nadchodzi ulewa, błyskawice rozrywają niebo na strzępy, deszcz siecze boleśnie, jakby to nie były krople, tylko maleńkie igiełki, korony drzew wariują, rzeka w oddali pieni się i burzy. Ciężki łeb Agresji zawisa nad moją głową i słyszę jej szept.

Chodźmy stąd, Rhe.

Wracamy do miasteczka. Okiennice są pozamykane, uliczki puste, brudne, zabłocone. Z wnętrza świątyni dobiega śpiew, stłumiony przez grube mury.

Pada nieustannie przez trzy dni, ale nie wychodzę. Zamykam się w pokoju, który z każdą godziną wydaje mi się bardziej zatęchły i ciasny. Przesypiam większość czasu, godziny czuwania spędzam na wsłuchiwaniu się w odgłosy szalejącej nawałnicy. Eve przynosi mi posiłki, nie chcę nawet zejść do kuchni. Agresja musi być wściekła, wkrótce z pewnością rozniesie stodołę, a może nawet całe miasto i obudzi mnie huk walących się domów, przecież nie ma tu żadnych potężnych kapłanów czy egzorcystów, nic jej nie grozi. Mimo to nie podnoszę się z łóżka, nie wychodzę, mam dość włóczenia się po polach, moknięcia i wyglądania zjaw, które nie istnieją.

 

***

 

Budzi mnie odgłos trzaskających drzwi. Słyszę hałas na schodach, do pokoju wpada zdyszany Gareth. Patrzy na mnie desperackim wzrokiem.

– Błagam, niech pan pożyczy mi swojego wierzchowca!

– Oszalałeś? – Jego słowa rozbawiają mnie, ale wstaję i zakładam płaszcz.

– Agnes zniknęła. Nie ma jej w mieście, zaraz rozpęta się burza, a wtedy Jeźdźcy ją zabiją!

– Nie ma żadnych Jeźdźców – warczę zirytowany.

– Są. – Spogląda na mnie z lekkim zdziwieniem. – Przecież ich widziałem. Nie ja jeden.

Ruszam w jego stronę tak raptownie, że odruchowo się cofa, jednak wytrzymuje mój wzrok. To silny chłopak, rozumiem już, czemu Agnes odrzuca zaloty Jaraha, chociaż ten umie tak cudownie, tak przejmująco grać.

– Proszę, niech pan pozwoli mi zabrać konia – nalega.

– Jak oni wyglądają? – pytam już na schodach.

– Są straszni. Zabili mojego wuja. Byłem wtedy dzieckiem, ale dobrze pamiętam. Zabił go piorun, ale to oni pędzili wtedy gościńcem. Wyglądali jak upiory ze świątynnych malowideł i wydaje mi się, że się śmiali.

– A więc istnieją...

– Oczywiście, że istnieją.

– Dlaczego nikt o nich nie mówi?!

– Lepiej nie nazywać złego po imieniu i nie obrażać bogów ani demonów.

Pierwszego argumentu nie komentuję, z drugim zgadzam się w zupełności. Gdy przecinamy podwórze, z nieba spadają pierwsze krople deszczu, a błękit gęstnieje. Agresja na mój widok rośnie, jest wściekła, toczy pianę z pyska, jej ślepia ciskają gromy. Zatrzymuję chłopaka ruchem ręki, ale nie jest głupi, sam się cofa na jej widok.

Rhezusie, zabiję cię.

– Wybacz mi, kochana. Sam po nią pojadę – zwracam się do Garetha.

Nie słucham tego, co do mnie mówi, chyba mimo wszystko chce dosiąść Agresji. Głupiec, nie myśli chyba, że ukochana wolałaby go jako strzępy mięsa i kawałki kości. Wskakuję na siodło i obejmuję szyję mojego demona, głaszczę. Agresja przestaje szarpać łbem, chociaż jej aura wciąż płonie wściekłością i groźbą.

 

***

 

Milczę, gdy pędzimy po pustych ulicach, a kopyta Agresji dudnią na kocich łbach. Chciałbym opowiedzieć jej, że Jeźdźcy Burzy to nie bajki, tylko tutejsza ludność jest zbyt przerażona i zacofana, by mówić o nich głośno, ale moja miła nie jest w nastroju do takich rozmów. Nie dziwię się tym ludziom. Boją się, by niepojęte siły, urażone ich zbytnią gadatliwością, nie zrównały miasta z ziemią. A wtedy kolejni podróżni, przystający na okrytych całunem zmierzchu szlakach spojrzeliby w dolinę ze zdumieniem i spytali: Tu było kiedyś Tu’par? Słyszę huk zatrzaskiwanych okiennic, mijamy pozamykane drzwi. Nie natykamy się na żadnego mieszkańca. Gdy zostawiamy w tyle ostatnie domy, odzywają się pierwsze grzmoty, jeszcze stłumione odległością. Ruszamy naprzeciw sunącym po niebie chmurom.

Agresja zatrzymuje się nagle, szarpię wodzami, ale – ani drgnie, obraca łeb, widzę jej dostojny profil i płonące, ciemne ślepię.

Głupcze, więc wciąż chodzi ci o to samo.

– O czym mówisz?

Myślałam, że chcesz z jakichś powodów odnaleźć dziewczynę. Ale ty w swej nieskończonej naiwności wciąż wierzysz w to, że ich spotkasz i poczęstują cię piorunem.

– Nie piorunem, moja piękna. Wszystkimi piorunami nieba.

Jesteś durniem. Zaraz pokażę ci twoich Jeźdźców.

Pędzi w dół zbocza, prawie nie dotykając ziemi. Spod kopyt tryskają fontanny wody i błota. Świat wiruje mi przed oczami, na przemian mroczny i oślepiający błyskami. Agresja staje równie niespodzianie, jak zerwała się do biegu. Dostrzegam jasny kształt wśród traw. Zeskakuję z siodła i brnę ku niemu.

Strzępy jasnoróżowej sukienki. Krew na wewnętrznej stronie ud. Puste oczy, sine usta. Pręgi na szyi. Ślady rąk? Tak, to ręce, sznur zostawiłby węższe piętno.

Siadam obok zwłok Agnes, nie patrząc na nie, nie chcę widzieć tego, co z niej zostało. Wbijam wzrok w niebo, wstrząsane grzmotami.

Słyszę, jak się zbliża. Atakuje od tyłu, uderzając czymś tępym. Mocno, w samą potylicę. Padam twarzą na ziemię, w mokrą trawę, w błoto, a on zadaje cios za ciosem. Agresja nie reaguje. Może to kara za moje wcześniejsze zachowanie, a może nie chce się wtrącać, rozumie mój nastrój. Ciężkie razy spadają na moją głowę, lecz nie ruszam się. W końcu napastnik rezygnuje, zapada cisza, pośród której słyszę całkiem blisko jego przyspieszony oddech. Nudzi mnie ta zabawa. Podnoszę się z jękiem – jednak oberwałem mocniej, niż mi się wydawało. Chłopak odskakuje, zaskoczony.

– A jednak zabiłeś ją.

– Kogo?

– Ją – wskazuję ruchem głowy nieżywą dziewczynę.

– Agnes! – woła rozpaczliwie, rzucając się na ciało.

Nie rozumiem, po co odgrywa to przedstawienie.

– To nie ja – spogląda na mnie, a w oczach ma najprawdziwsze łzy. – To Jeźdźcy. Jeźdźcy ją zabili!

Jestem zaskoczony, nie ze względu na jego kłamstwa, ale dlatego, że najwyraźniej w nie wierzy. Nieszczęśliwy dzieciak o chorym umyśle.

– Nie ma żadnych Jeźdźców Burzy. – Nie wie nawet, jak bardzo bolą mnie te słowa. – To tylko ty. Ty zabiłeś kupca. Zabiłeś strażnika, który cię wychłostał, zabiłeś męża swojej opiekunki, ale kto chciałby trzymać w domu mordercę?

– Nie, to Jeźdźcy, Jeźdźcy – powtarza płaczliwie, trzymając kurczowo zimną dłoń Agnes.

Jego ciałem wstrząsa szloch, kryje głowę w ramionach.

– Mama oddała życie. Powinni byli się zjawić! Oddała za to życie!

– Ale nie pojawili się. I musiałeś radzić sobie sam, prawda? Sam karać tych, którzy byli na tyle głupi, by stanąć na twojej drodze. Mieszkańcy miasta tworzą własne wytłumaczenia, dzięki którym mogą spać spokojnie, bo są bezsilni wobec nieśmiertelnych potęg i boskich kar. Tylko ty znasz prawdę. Dorośli mężczyźni, a jednak udało ci się ich zabić. Jestem pod wrażeniem.

– Nie zabiłem Garetha – szepcze ze smutkiem.

– Nie zabiłeś, przeżył. Zabiłbyś go dziś, gdyby przyjechał tu zamiast mnie. Z pewnością na niego czekałeś.

– Nie chcę tam wracać – jęczy żałośnie. – Nie chcę bez Agnes...

 

***

 

Podnoszę się z westchnieniem. Agresja znów jest górą. Jak zwykle miała rację, a ja jestem tylko głupcem, ekscytującym się każdą absurdalną opowiastką, wpierw pełnym nadziei, w końcu zdeptanym przez własną naiwność. Chyba zapomniałem już, jak posługiwać się rozumem, jego miejsce zajmuje to jedno pragnienie, tak bezsensowne w moim przypadku. Może żyjąc trzy i pół wieku, nie można już myśleć rozsądnie i uczyć się na błędach. Może jestem zdesperowany bardziej niż ten szalony chłopiec, chociaż mam prostsze marzenia. Chciałbym tylko przestać oglądać świat, coraz nudniejszy i bardziej ponury. Nie wysłuchiwać lamentów, nie mordować niewinnych, nie wychodzić na błazna. Bogowie, tylko tyle.

Agresja milczy, stoi jak posąg, gdy podchodzę i wsiadam na jej grzbiet. Z pewnością zapamięta dobrze moją kolejną porażkę i będzie drwić ze mnie przez wiele lat. W tym momencie milczy, za co jestem jej wdzięczny.

– Co ze mną zrobisz?

Odwracam się niespiesznie w kierunku grajka, stoi przy zwłokach, wyprostowany, z zaciśniętymi pięściami i wargami. Ma niespokojny, błagalny wzrok.

– Sami się zorientują. – Wskazuję ruchem głowy dachy Tu’par. – Są głupi, ale w końcu zrozumieją i sami zdecydują, co z tobą uczynią.

Chcę się oddalić, opuścić wreszcie to miejsce, ale zatrzymuje mnie jęk.

– Zabierz mnie ze sobą!

– Zwariowałeś – odpowiadam chłodno, zaczynam tracić cierpliwość.

– Zabierz mnie! Będę ci dobrze służył! Tylko nie zostawiaj mnie tutaj! – Znów wybucha szlochem. – Nie chcę tu być dłużej bez Agnes!

Odjeżdżamy, wspinamy się po zboczu, za nim jest już gościniec, prowadzący do innych miasteczek, w których znów okażę się durniem. Oddalamy się coraz bardziej, przez szum ulewy i huk grzmotów przedzierają się niemilknące krzyki.

– Zabierz mnie! Błagam! Zabierz mnie!

Zatrzymuję Agresję, zsuwam się z siodła i gładzę jej szyję.

– Jest twój – szepczę.

Znika w ciemności, a ja kładę się na mokrej trawie, z rękami pod głową i spoglądam w niebo, cudowne niebo, prute zygzakami błyskawic, gęste od skłębionych chmur, drżące wśród huków czarne niebo, od którego tak trudno oderwać oczy.

 

czerwiec 2007

 


< 22 >