Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 27>|>

Zadyma na rozstaju światów

 

 

Profesor Stefan Netrebka miał bzika na punkcie efektywnego wykorzystania czasu. Dlatego oglądał telewizję w nasłonecznionym ogródku, pedałując jednocześnie na rowerku treningowym. Forma mu dopisywała, mimo że z wieku średniego w zasadzie już wyszedł. Kręcił ostro i zwolnił dopiero wtedy, gdy świszczący oddech zaczął zagłuszać dźwięki z telewizora. Naukowiec nie przepadał co prawda za telewizją, ale z powodu swej specjalizacji śledzenie ostatnich wydarzeń uważał za obowiązek.

A działy się rzeczy przechodzące ludzkie wyobrażenie. Takie, od których naocznym świadkom włosy stawały dęba, siwiejąc przy okazji.

Ogólnie szło o to, że poczęły znikać rozmaite budowle.

Na początku drapacze chmur, zwłaszcza te najokazalsze, najpiękniejsze i najbardziej znane. Pierwszy był Sears Tower w Chicago, drugi – Bank of China w Szanghaju, potem Republic Plaza w Singapurze i tak to się potoczyło, a raczej zwaliło. Co najmniej trzydzieści razy w przeciągu ostatniego miesiąca.

Potem było tylko gorzej. Z biegiem czasu także mniej okazałe budynki poddawały się unicestwieniu. Sprecyzować bowiem trzeba, że znikanie nie jest najwłaściwszym słowem. Stanowiło ono tylko zwieńczenie serii efektownych deformacji. Budowle albo się składały, zapadały wsobnie, albo wręcz przeciwnie – pęczniały, rozwijały jak pąki kanciastych kwiatów. Jakby je ktoś wywinął na wierzch czy przenicował, wybebeszając całą kubaturę: pomieszczenia z wyposażeniem, kolumny, wsporniki, belki, schody, szyby wentylacyjne, windy czy przepierzenia.

Czasem działo się jeszcze inaczej – wieżowce zachowywały się jak jakieś gigantyczne origami powracające do swej pierwotnej formy – jednolitej płaszczyzny. Niesłychane te zjawiska występowały bez zapowiedzi i widocznej przyczyny. Wywoływały nieodmiennie chaos i panikę. W dodatku potęgowaną ryczeniem syren, alarmów i klaksonów, rozprzestrzenianą jak zaraza przez uciekających na ślepo mieszczuchów. Rasę ludzką poraziła trwoga. Mało było tych obojętnych i niedoinformowanych, na których przedsmak zagłady nie robił wrażenia. Zadziałał powszechnie syndrom roku tysięcznego. Według kraju, tradycji czy wreszcie osobistych przekonań Ziemianie zaczęli się modlić, zagłębiać w refleksji bądź nawet samoumartwieniu albo na odwrót – oddawali się szaleństwu i rozpuście.

Dekadencko-dewocyjną gorączkę podsycał też pewien znak na niebie, mianowicie kometa. Kulista mieszanina lodu, pyłu i gazów, pędząca w kierunku Słońca, znacząca niebo grubą, rozmazaną kreską.

Oczywiście media ochoczo dosiadły nośnego konika i to raczej podsycając niezdrowe podniecenie, niż dając sensowne wytłumaczenie budzących grozę zjawisk. Wciąż nowe, wstrząsające doniesienia czerwieniły się na czołówkach gazet i portali internetowych. Telewizja puszczała na okrągło newsy o kolejnych wypadkach, analizy, komentarze, dyskusje.

Nic zatem dziwnego, że cały ten zgiełk przyciągał przed odbiorniki nawet tak zatwardziałych wrogów małego ekranu jak profesor Stefan Netrebka.

A w telewizorze redaktor Kuna, w spokojnych czasach specjalista od polityki, właśnie przepytywał psychologów, socjologów, fizyków, architektów na okoliczność dramatycznych wydarzeń. Ba, zaprosił do studia nawet astrologa i wróżkę.

– Mam taką teorię, że ludzkość osiągnęła masę krytyczną – obwieścił zaproszony paleoastronom. – I teraz w związku z tym czeka ją zagłada, a w najlepszym razie zdziesiątkowanie. Tak jak dinozaury przed milionami lat.

– Masa krytyczna? W jakim sensie? – zdziwił się prowadzący Kuna.

– Ano w jak najbardziej dosłownym – ciągnął epigon Dänikena. – Mamy siedem miliardów ludzi na Ziemi. Przeciętny mieszkaniec waży sześćdziesiąt kilogramów. Pomnóżmy sobie i otrzymujemy czterysta dwadzieścia miliardów kilogramów. To stanowczo za dużo i kosmici, założyciele naszej cywilizacji, nie mogą tego dłużej tolerować. Postanowili nieco przetrzebić ludzki ród. Być może chcą dać szansę innemu gatunkowi, który rozwinie się albo wręcz zasiedli naszą planetę. To samo zresztą zrobili kiedyś dinozaurom, które również się były rozpanoszyły, przekraczając masę krytyczną.

– To jakiś kabaret – mruknął do siebie profesor Netrebka i pokręcił z niedowierzaniem głową. – Takich kretynizmów nawet raelianie nie głoszą.

Najpewniej redaktor telewizyjny był podobnego zdania, więc odebrał głos pseudouczonemu.

– Mam z kolei pytanie do pani Wolszczańskiej, która, przypominam, wiedzie prym wśród polskich astronomów. Czy pani zdaniem seria tych budzących grozę wydarzeń ma związek ze zbliżającą się do naszej planety kometą?

– Myślę, że nie. To zwykły zbieg okoliczności. Kometa minie nas z daleka. A nawet gdyby Ziemia znalazła się w jej ogonie, nic by się prawdopodobnie nie stało, bo mieliśmy już takie przypadki.

– Wiadomo o niej coś więcej?

– Tak. Ta kometa zaginęła jeszcze w dziewiętnastym wieku. Tymczasem mimośród elipsy i inne parametry wskazują, że może to być nasza zguba.

– Dotychczas katastrofy omijały nasz kraj. Czy możemy się czuć bezpiecznie?

Pani Wolszczańska zrobiła mądrą minę, dokładnie jak ktoś, kto ma zamiar wymigać się od precyzyjnej odpowiedzi.

– Geografia chyba nie ma znaczenia. Za to pragnę zwrócić uwagę na jeden szczegół. Jak dotychczas rozpadały się konstrukcje będące dziełem rąk ludzkich, a zatem w jakiś sposób foremne i regularne. Tymczasem uwaga: nie musi tak być zawsze. Dowiedziałam się prywatnymi kanałami od znajomej z Australii, że znikło kilka słupów bazaltu w miejscowości, w której mieszka.

– O, to rzeczywiście coś nowego. Może jakieś szczegóły?

– Proszę bardzo. Otóż w czasach kiedy ginęły dinozaury – tu astronomka uśmiechnęła się kwaśno do paleokolegi po fachu – płynny bazalt wyciekł na powierzchnię. Stygnąc w zetknięciu z wodą, przybrał kształt foremnych graniastosłupów. No i one gdzieś przepadły. Zieje tylko dziura w ziemi. Mój wniosek jest taki, że twory natury też są narażone na zniszczenie. Zwłaszcza, jak już wspomniałam, te regularne.

Redaktor Kuna pokiwał głową z aprobatą. Następnie spojrzał na socjologa, co miało zwiastować, że kolejny gość przyjrzy się wydarzeniom ze swojego punktu widzenia.

– Na świecie wzbiera fala histerii. Powstają nowe ruchy religijne, prawdziwy wysyp proroków i kaznodziejów. Giełdy solidnie tąpnęły, zamiera przemysł i wymiana handlowa, mamy prawdziwie schyłkowe nastroje. Jak przed końcem świata. Czy zatem grozi nam koniec świata...

Nagle dziennikarz przerwał swój wywód. Poprawił minisłuchawkę w uchu. Musiał usłyszeć coś niezwykłego, bo jego oczy zabłysły niezdrowym podnieceniem.

– Proszę państwa, właśnie dostałem informację, że po raz pierwszy udało się sfilmować zniknięcie. Tragedia wydarzyła się w Swierdłowsku, w Rosji. Nasza stacja właśnie dostała ten materiał, proszę popatrzeć.

Najpierw, z offu, rumor, zgiełk i hałas. Potem najazd kamery na szary, brzydki blok z wielkiej płyty. Stoi na uboczu – najbliższy sąsiad oddalony jest o co najmniej dwieście metrów. Na ścianie frontowej widać kilka pęknięć. Od czasu do czasu lecą szyby. Obraz jest niestabilny, najpewniej ręka kamerzysty drży. Widać, że cofa się on przed spadającymi zewsząd odłamkami. Nagle jedna z bocznych ścian – a zatem prostopadła do frontowej – przesuwa się pionowo z przeraźliwym zgrzytem, otwiera jak drzwi gigantycznej lodówki i ustawia w końcu na jednej płaszczyźnie z fasadą budynku. Po chwili to samo dzieje się z kolejną ścianą, w miarę przesuwania coraz mniej prostopadłą do ściany frontowej. Przychodzi kolej na dach. Unosi się on do pionu na podobieństwo klapy z zawiasem przyczepionym do górnej krawędzi fasady. Z kolei słychać głuche kląśnięcie. Nie wiadomo, skąd pochodzi. Można się tylko domyślać, że to tylna ściana przywarła do frontowej.

Profesorowi Netrebce z wrażenia twarz stężała w wyrazie hipnotycznego zdumienia. Przysiągłby, że to jakiś niewidzialny olbrzym bawi się prostopadłościennym blokiem jak kartonowym pudełkiem, rozcina go wzdłuż krawędzi i rozkłada na płask.

Naukowiec wzdrygnął się, jakby wytrząsając z głowy sugestywną wizję, po czym ponownie skupił się na telewizyjnym przekazie.

Wciąż nie było widać nigdzie mieszkańców ani ich ciał. Wzburzony, drżący głos po rosyjsku tłumaczy, że większość lokatorów zdołała się ewakuować na czas. Tymczasem operator cofa się znowu, przyspieszając kroku. Na szczęście poprawnie już podregulowana kamera trzyma stały zoom. Łagodzi też z grubsza drżenia obrazu.

Wtedy cała płaska tafla opada na ziemię, przygniatając kilka pojazdów, rowerów, motocykli i nawet jakiś dziecięcy wózek. Wzbija tumany kurzu, które unoszą się dobrych pięć metrów nad ziemię. Gdy pył opada, nie ma śladu po wielkiej płycie. Widać tylko pokiereszowany chodnik, kilka zmiażdżonych samochodów i mnóstwo drobinek szkła rozsypanego w promieniu kilkuset metrów

 

***

 

Profesor Netrebka postanowił odpocząć od niewesołej realności. Miał dobry pretekst: poczuł pragnienie. Albo raczej właśnie dopuścił to odczucie do świadomości. Wypił najpierw szklankę soku, ale – wciąż niezaspokojony – zszedł do obficie zaopatrzonej piwnicy.

Panował w niej przyjemny, lekko wilgotny chłodek. Gospodarz zapalił światło i rozejrzał się z dumą po swoim królestwie. Na półkach leżakowało kilkaset butelek win z całego świata. Zachciało mu się akurat słodkiego białego Sauternes, sięgnął zatem po nie i....

Usłyszał dziwny furkot. Jakby jakiś ptak zatrzepał skrzydłami. Profesor rozejrzał się zaniepokojony po pomieszczeniu. Nic nie zauważył, ale dźwięk powtórzył się wkrótce, z większym nawet natężeniem. Netrebka rozejrzał się jeszcze raz. I wtedy go zobaczył.

Stwór był zasadniczo człowiekopodobny. Barczysty, wysoki i... jakiś taki niepełnogabarytowy. Tę ostatnią cechę uczony miał przeanalizować już za chwilkę. No właśnie – ta ostatnia cecha stanowczo wymagała doprecyzowania. Koleś stał na środku pomieszczenia i strzelał źrenicami na prawo i lewo, nie poruszając jednak głową.

Netrebka z wrażenia omal nie wypuścił butelki z rąk (a szkoda byłoby tak przedniego trunku). Pomijając aktywność rozbieganych oczu, tajemnicza postać wciąż sterczała nieruchomo. Dlatego skojarzyła się profesorowi z reklamowym standem, takim, jakie często widywał w supermarketach. Taką kolorową połacią tektury wyobrażającą popularnego aktora, sportowca czy innego celebryta. Z tą różnicą, że nieproszony gość wydawał się raczej wycięty z cienkiej blachy. Blaszki naprawdę cieniusieńkiej. Zupełnie znikała, kiedy próbował ocenić jej grubość, obchodząc przybysza dookoła. Przy odrobinie dobrej woli intruza można było uznać za przystojnego. Domniemaną urodę deformował jednak dziwaczny kombinezon. Przybysz przypominał w nim teletubisia. Skojarzenie tym bardziej uzasadnione, że miał na głowie kwadratową antenkę, osadzoną na cienkim trzpieniu i zwieńczoną dodatkowo szpikulcem. Przy ponad dwu metrach wzrostu nie tylko sięgał stropu tymże czubkiem, ale nawet się weń lekko wbijał.

Profesor ponownie obszedł intruza dookoła, na co przybysz i tym razem nie zareagował. Nagle prostokątna płytka na jego głowie zaczęła wirować wokół własnej osi, furkocząc cichutko. Aż wreszcie płaszczak wydał głos.

– Dzień dobry, panie profesorze. – Usta płaskiego stwora poruszały się co prawda, ale dźwięk dochodził raczej z antenki. – Nazywam się Kelwin i pochodzę ze świata dwuwymiarowców. Wysłano mnie jako emisariusza z misją bardzo specjalną.

Dopiero po jakiejś półminucie gospodarz zebrał myśli na tyle, by zareagować na tę enuncjację.

– Dwuwymiarowców? To ciekawe, nie słyszałem o takiej sekcie.

Przybysz zignorował złośliwe akcenty w profesorskiej wypowiedzi albo nawet ich nie zauważył.

– To zrozumiałe, że pan o nas nie słyszał – ciągnął. – Nasza rzeczywistość jest dla was, czyli trójwymiarowców, niedostępna. Na szczęście, jak pan widzi, w odwrotną stronę komunikacja działa bez przeszkód. Pan pozwoli, że usiądę. Zmęczyłem się trochę tym staniem na sztywno.

W kącie izby stał mały stolik i fotel, w którym pan Stefan lubił się zagłębiać, zamykać oczy i czuć obłość kieliszka w dłoni. Profesor trzymał nawet na podorędziu zestaw kieliszków i kilka napoczętych butelek.

– No cóż, siadaj – mruknął bez przekonania.

Przybysz najpierw obrócił się bokiem. To znaczy dalej pozostawał absolutnie płaski, sztywny i gładki, ale tym razem pokazywał profil. Wnet profesor zrozumiał, że tylko w ten sposób nieproszony gość mógł usiąść na czymkolwiek w trójwymiarowym świecie. Obserwując Kelwina, naukowiec przypomniał sobie dziecięce czasy, kiedy to intensywnie rozwijał wyobraźnię. Bawił się wonczas rozlaną na stole rtęcią (o jej trujących własnościach mały eksperymentator wówczas nie wiedział). Interesowały go zwłaszcza drobne animacje. Stefek komponował ze srebrzystej plamy takie kelwinopodobne ludziki, ustawiał je z boku, w biegu, w rozkroku, przysiadzie i innych akrobatycznych pozach.

Profesor potrząsnął głową, jakby wypędzając z niej wspomnienie starych dobrych czasów. Natomiast przyszła mu na myśl pewna wątpliwość. Kelwin musiał ją telepatycznie odczytać, skoro rzucił uspokajającym tonem:

– Proszę się nie obawiać, nie potnę panu tapicerki. Jestem nie tylko cienki, ale i lekki. Właściwie w trójwymiarowym świecie nie mam masy. Mógłby mnie zdmuchnąć najlżejszy powiew. Właśnie dlatego wybrałem piwnicę na spotkanie z panem. Nawet tu nie czuję się do końca bezpiecznie, jak pan zauważył, zapierałem się lekko o sufit, by utrzymać równowagę.

Płaskostwór usiadł tuż koło podłokietnika, oparł się o niego i tylko dzięki temu udało mu się zachować prawie pionową pozycję.

– Cóż, już ci chyba uwierzyłem – wyznał profesor. – Inaczej musiałbym przyznać przed samym sobą, że mam schizofrenię. Ale w takim razie mam tak wiele pytań, że nawet nie wiem, od czego zacząć.

– Spodziewałem się tego. Cóż, jeśli nie będzie pan się za bardzo wgłębiał w szczegóły, mogę być pomocny. A po detale trzeba się będzie zgłosić do naszych specjalistów.

– Specjalistów... – zadumał się Netrebka. – Dobra, ale na jedno pytanie musisz mi odpowiedzieć natychmiast, bo mnie to strasznie ciekawi. Dlaczego dźwięk nie dobiega z twoich ust, tylko z jakiegoś fikuśnego ustrojstwa.

– A, mówi pan o tym – Kelwin wskazał palcem urządzenie umieszczone na kasku. – Z dźwiękiem mieliśmy największy problem. Oględnie mówiąc, jako płaski twór mógłbym wydawać jedynie dźwięk spolaryzowany, a więc rozchodzący się w jednej płaszczyźnie. Na szczęście nasi inżynierowie opracowali urządzenie akustyczne specjalnie do kontaktów z waszym światem. Kiedy mówię, głośnik obraca się wokół osi. W ten sposób uzyskaliśmy efekt względnej przestrzenności dźwięku.

– Echo robi takie, jakby ktoś złom miażdżył, ale pal licho. Spodziewam się, że masz przygotowaną jakąś przemowę. Więc wal śmiało.

Kelwin westchnął. Profil jego klatki piersiowej rozszerzył się lekko i profesor Netrebka domyślił się, że płaszczak musi mieć jakiś zbiornik z tlenem ukryty pod kombinezonem. Może nie mógł oddychać tutejszym przestrzennym gazem.

– Najpierw przedstawię panu praprzyczynę obecnych wydarzeń – ciągnął Kelwin. – Otóż mniej więcej sześćdziesiąt milionów lat temu w Ziemię uderzył wielki meteoryt. Zostawił pamiątkę, krater na Półwyspie Jukatan, zapewne zna pan tę historię. To ten sam kawał skały, który wytrzebił dinozaury, za to urodził pewną kłopotliwą nieregularność: trzeci wymiar. Jednocześnie planeta uległa rozszczepieniu i ścieżki dziejów się rozeszły.

– To znaczy ścieżki naszych ssaczych przodków?

– No, tak – potwierdził Kelwin z wahaniem. – Ale potem ludzkość wykluła się w obu światach. U nas jakby sprawniej, ale przyjmijmy, że cywilizowaliśmy się równolegle. Tylko od czasu do czasu nasi kosmolodzy dziwowali się nad sąsiednią aberracją.

– A to ci heca! – zawołał profesor. – Nasz trójwymiarowy świat nazywasz aberracją?

– Tak. Twór nietrwały, niestabilny i ze wszech miar prowizoryczny. Właśnie zaczął się rozpadać. Nawet w skali Układu Słonecznego nie jest to wielka tragedia, bo odkształcenie ogranicza się do pańskiej planety i jej najbliższej okolicy.

Profesor zmarszczył brwi.

– Na twoim miejscu uważałbym z ocenami, co jest, a co nie jest tragedią – napomniał Netrebka. – Zwłaszcza jeśli czegoś ode mnie chcesz.

– Przepraszam – bąknął Kelwin niewyraźnie. – Ale lepiej będzie, jeśli już od początku naszej znajomości damy rzeczom odpowiednie słowo.

– Więc ujmijmy to inaczej. To, co teraz dzieje się na świecie jest powrotem do normalności?

– Powiedziałbym raczej: stabilności – sprecyzował Kelwin.

– Możesz mi w takim razie zarysować scenariusz zagłady?

– O, tego akurat łatwo się domyślić, obserwując sekwencję wydarzeń. Proszę zwrócić uwagę, co dzieje się z budynkami w waszym świecie. Na początku składały się lub rozkładały wyłącznie te, których ściany stykały się pod kątem prostym. Takie konstrukcje są najbardziej wrażliwe, bo ich krawędzie biegną wzdłuż linii siatki współrzędnych, która jest niewidzialnym szkieletem waszego świata. Ale wkrótce nie będzie to miało znaczenia. Rozpadną się niebawem pozostałe w miarę foremne obiekty. Z kolei zacznie znikać wszystko inne i w końcu cała planeta wklęśnie się i zapadnie na amen. I to będzie koniec waszej cywilizacji.

– A mógłbyś mi jeszcze wytłumaczyć, co konkretnie dzieje się z takim budynkiem i ludźmi, którzy się w nim znajdują?

– Hmm, cóż... każdy, kto wniknie do naszego dwuwymiaru niezgodnie z procedurą adaptacyjną, zostanie zmiażdżony jak robak pod młotkiem. Zresztą wessało już parę tysięcy... ofiar.

– No to mamy marne perspektywy – westchnął smętnie profesor, kiwając głową. – Zamierzacie nam jakoś... no, pomóc?

– Wedle naszych sił i środków. Mamy zamiar uratować pewną liczbę mieszkańców trójwymiarowej Ziemi, tych najwybitniejszych. Zrobiliśmy wstępną listę i wyszły nam sto czterdzieści cztery tysiące osób.

– I jak rozumiem, ja się na niej znajduję?

– Owszem. Inaczej by mnie tu nie było. I powiem więcej – pańska rola będzie dla nas kluczowa.

– Co za zaszczyt – rzucił Netrebka ironicznie. – I czemuż go zawdzięczam?

– Ano jest pan specjalistą od kosmogeometrii. Otóż mamy zamiar założyć obozy adaptacyjne, w których ekstrójwymiarowcy będą się przyzwyczajać do nowych warunków. Jako kosmogeometra najbardziej będzie się pan nadawał na instruktora czy trenera. Ma pan wyobraźnię, zasługi, ba – jest pan prekursorem nowej gałęzi wiedzy. Wręcz trudno wyobrazić sobie lepszego kandydata na szefa tego projektu.

– No proszę. A tymczasem ten rozpadający się światek mnie tak boleśnie olewa – rzekł profesor niby ironicznie, ale z nutą goryczy. – Ani władze, ani media do mnie w tych krytycznych chwilach nie dzwonią.

– Tak, to smutne – potwierdził Kelwin bez cienia smutku w głosie. Nie miał jednak zamiaru zajmować się urażoną ambicją profesora. – Więc podsumowując: u nas byłby pan trenerem trenerów. Chce pan zobaczyć, jak wygląda nasz świat?

Tym razem Netrebka nie zastanawiał się ani chwili.

– Oczywiście. To w końcu niemal mój obowiązek. Ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze, nie będzie to się wiązało z zejściem śmiertelnym i po drugie, wrócę, jeśli mi się u was nie spodoba.

– Co do transferu – nie ma obaw. Skonstruowaliśmy furtkę międzyprzestrzenną, która przykroi pana do wymagań naszego świata. Wróci pan do swojego domu już za pół godziny. Mam nadzieję, że tylko po to, by zabrać osobiste rzeczy. A oto ono, oto przejście.

Na jednej ze ścian piwnicznej izby ukazał się prostokąt doskonałej czerni. Kelwin stanął obok i wskazał czeluść zachęcającym ruchem ręki.

– No, idzie pan? Trzeba zrobić tylko kilka kroków. Ot, taki krótki rekonesans.

Profesor zatarł ręce, przyznając tym samym, że ciekawość skręca mu wnętrzności. Cóż, działała poniekąd jak antidotum na obawę.

– Dobra, idę – zdecydował dziarsko.

 

***

 

Weszli w ciemność. Albo raczej w ciemny tunel, z prostokątnym światełkiem na końcu. Skierowali się obaj w jego kierunku. Kroczyli regularnym rytmem, choć Kelwin zachowywał się, jakby solidnie popił. Chwiał się i zataczał, czasem nawet zapierał antenką o sufit. Prostokąt w oddali upodabniał się powoli do wielkiej wystawowej witryny.

– To jest wyjście, jak się domyślam? – spytał Netrebka, pokazując świetlisty prostokąt przed sobą.

– Tak jest. Musimy być ostrożni, transfer do naszego świata musi być płynny, by obyło się bez zbędnych wstrząsów. Z panem jeszcze najmniejszy kłopot, ale niech pan sobie wyobrazi wrażenia emigrantów niewyposażonych w wyobraźnię przestrzenną. Dlatego na wszelki wypadek do wrót będziemy zbliżać się powoli.

Gdy byli już niemal u celu, profesor stwierdził, że wrota to nic innego jak panoramiczna szyba, za którą, w miarę zbliżania się, dostrzegał coraz więcej elementów. Najpierw niski budynek na środku rozległego placu. Potem równo przystrzyżony trawnik, asfaltowy podjazd, kiczowaty ogródek z pilnującym go rzędem krasnali.

– Co to za przybytek ? – zaciekawił się profesor.

– Kostnica.

– Co? Dlaczego kostnica?

– Znaleźliśmy w pobliżu odpowiedni punkt do wydrążenia kanału międzywymiarowego. A w samej kostnicy przewidzieliśmy zajęcia adaptacyjne dla trójwymiarowców. Będą oglądać sekcję zwłok.

– Po co im to?

– W ten sposób lepiej zrozumieją specyfikę naszego świata. Proszę mi wierzyć, nie chcemy nikogo szokować – dorzucił pospiesznie płaszczak, uprzedzając kolejne pytanie Netrebki.

– No dobrze, może nie z tego powodu będą roztrzęsieni – przyznał profesor łaskawie. - Za to zasypią mnie setkami pytań. I już nawet wyobrażam sobie jedno z nich.

– No, słucham – zachęcił Kelwin.

– Zdradź mi, jak mam wyjaśnić moim przyszłym kursantom następujące zagadnienie. Otóż, jak zasugerowałeś, wy, płaszczaki, macie w sobie różne organy. Serce, płuca, żebra i tak dalej.

– Oczywiście, jak najbardziej.

– I prowadzicie regularny tryb życia?

– Zależy, co pan ma na myśli...

– Zatem rano budzisz się, nakładasz podkoszulek, sweterek, kurteczkę i tak dalej...

– No, kiedy jest chłodno, tak właśnie robię.

– I nie robisz się od tego ani o milimetr grubszy?

Płaszczak spojrzał poważnie na profesora, po czym pokręcił głową w geście, który miał wyrażać jednocześnie dezaprobatę i rozczarowanie.

– Żeby nie było nieporozumień – dodał zaraz profesor. – Ja wiem, co jest grane, ale nie oznacza to, że potrafię wszystko jak trzeba wyjaśnić maluczkim.

– Okej, proszę posłużyć się następującym porównaniem. Wyobraźmy sobie taką sytuację: włączamy sobie laptopa, otwieramy okienko na monitorze, a potem drugie i trzecie, i czwarte. Robi się ciasno, więc okienka zaczynają się nakładać, o ile wcześniej zdołały tego uniknąć. Ale nie przestajemy i klikamy dalej. Dziesiąte, pięćdziesiąte, setne...

– No i co? – ponaglił Netrebka, gdy jego asystent zamilkł na chwilę. – Jaka ma być konkluzja?

– Kiedy już otworzymy setne okienko, czy grubość ekranu zwiększy się choćby o milimetr?

– A! – skwitował krótko profesor.

– A tak na marginesie: płaszczyzna naszego świata, choć nie istnieje w niej coś takiego jak głębia czy grubość, pozostaje jednak dynamiczna. Przecież nie każdy mieszkaniec ogląda ten sam obrazek. Zresztą trudno by było – jest nas w końcu parę miliardów.

– Wierzę – zadeklarował profesor, z takim przekonaniem, jakby rzeczywiście uwierzył. – Wolę to jednak odczuć na własnej skórze.

Tak sobie gawędząc, doszli wreszcie do wielkiej szyby. Netrebka nieśmiało i delikatnie dotknął jej powierzchni czubkiem nosa.

– No, odwagi – zachęcił Kelwin. – Proszę się nie obawiać, konwersja będzie naprawdę bezbolesna.

W końcu zaryzykował. Nie poszło wcale tak gładko, jak zapowiadał jego przewodnik. W sumie profesor przeżył mały szok. Odniósł wrażenie, że przykleja twarz do powierzchni lustra. I lustro przyrasta mu do oblicza.

Netrebka zrobił kilka kroków po zielonym trawniku. Nowa sceneria zrobiła na naukowcu piorunujące wrażenie, ale w jednej chwili pojął jej specyfikę. Odgadł, w jaki sposób tak cudaczne uniwersum w ogóle może funkcjonować. Otóż wbrew temu, co sugerował Kelwin, dwuwymiarowcy nie mieszkali na jednej gigantycznej tafli. Ich świat składał się z olbrzymiej ilości płaszczyzn przecinających się pod najrozmaitszymi kątami. Naukowiec przeprowadził kilka prostych obserwacji. Na początek wyciągnął ramię przed siebie. Z trudem rozpoznał własną kończynę. Wyglądała ona jak zdjęcie ramienia, przyczepione do nasady szyi. Z kolei spuszczając głowę, zlustrował własny tors i dolne partie ciała. Wydał się sobie rozbrajająco zabawny. Jak choinkowa wycinanka przyklejona na obrazek z zieloną trawą w tle.

– Niesamowite... cudowne... fantastyczne – szeptał co chwila.

– No chodźmy już, czekają na nas. – Głos Kelwina znormalniał, ale w dalszym ciągu nie było w nim głębi. Cóż, świat płaskowników wykonany był ze swoistą konsekwencją.

Poszli w kierunku głównego wejścia. Profesor wlókł się nieco z tyłu, wciąż nie mogąc się nadziwić swojemu nowemu ciału. Odnosił nieusuwalne wrażenie, że patrzy na nie jakby z zewnątrz, że stanowi ono część obrazu czy fotografii. Gdy już naoglądał się własnych rąk, stóp i innych członków, przeniósł uwagę na dalsze obiekty. Na płaską tyralierę kontenerów na prawo i śliczny płotek na lewo.

Nagle poczuł, jak ktoś chwyta go pod pachami i silnym szarpnięciem odchyla do pozycji poziomej. Chciał cofnąć nogę, by utrzymać równowagę, ale jak na złość odmówiła mu posłuszeństwa i zdołał jedynie zamachać rękami. Gdy już pogodził się z niechybnym upadkiem, gdy jego ciało osiągnęło czterdzieści pięć stopni nachylenia w stosunku do płaszczyzny... pardon, linii gruntu, podtrzymała go ta sama siła. Następnie niewidzialny porywacz zaczął ciągnąć go w kierunku, skąd wcześniej profesor przybył. Zdezorientowany i bezradny, czuł się trochę jak komar przyklejony grzbietem do łapki, któremu majtanie nóżkami nie bardzo pomaga. Chcąc mieć pewność, że zrobił, co w jego mocy, by rozpoznać porywacza, Netrebka zadarł maksymalnie podbródek i wywalił do góry oczy. Zadzierał głowę tak intensywnie, że wkrótce poczuł gdzieś w karku bolesny skurcz. Bezskutecznie. Mimo tych akrobatycznych jak na jego wiek wygibasów, nie ustalił, kto postępuje z nim tak brutalnie. Nikogo ani niczego za sobą nie zobaczył. Profesor skonstatował tylko, że mocarny porywacz taszczy go w stronę furtki międzyprzestrzennej. Netrebka poddał się przemocy. Zadarł tylko maksymalnie palce u stóp i złośliwie rozorywał piętami wypieszczony trawnik.

Niewidzialny mocarz błyskawicznie przeciągnął uczonego przez ciemny tunel, odstawił do znajomej piwnicy, przywrócił do pionu i odstąpił. Korzystając z odzyskanej swobody profesor porwał szczotkę stojącą w kącie. Rozejrzał się z groźną miną, gotów pokiereszować zbója, który śmiał naruszyć jego nietykalność cielesną. Nikogo nie zauważył.

Tymczasem czarny prostokąt w dalszym ciągu tkwił na środku ściany. Po chwili wygramolił się z niego emisariusz Kelwin.

– Co się dzieje? – spytał z ledwie ukrywanym rozdrażnieniem.

Naukowiec już miał otworzyć usta, ale ktoś go uprzedził.

– A to się dzieje, nadgorliwy urzędniku, że naruszasz warunki umowy.

Jezus Maria, to on, porywacz! Netrebka rozejrzał się płochliwie po pomieszczeniu i zauważył zakapiora dziwniejszego nawet niż posłaniec dwuwymiaru. Od biedy mógł uznać go za humanoida, ale osobnik nie był niestety dostrzegalny w całej okazałości. Ubrany był w obcisły kombinezon, w normalnych okolicznościach podkreślający muskulaturę ciała. Łydki półprzezroczyste, uda ledwo obrysowane niewyraźnym, rozmazanym konturem. Tors natomiast jakby nie istniał i jedynie głowę krzepkiego włamywacza profesor widział całkiem wyraźnie. Podsumowując: brutal imponował wprawdzie tężyzną, ale mocno rozwodnioną.

– Netrebka miał być dla nas – dokończył nowy.

– Że niby co naruszyłem!? – zbulwersował się Kelwin.

– Nie wciskaj teraz ciemnoty, bo to nic nie da. Ja wszystko słyszałem, mały krętaczu! – odgrażał się osiłek, a jego tors ukazał się wtedy w całej okazałości. – A, pan wybaczy, drogi profesorze. Jestem Teodor, wysłannik świata czterowymiarowców.

– Litości! – zawołał profesor. – Ile jest jeszcze tych zasiedlonych wymiarów?

– To już naprawdę wszystko – zapewnił solennie Teodor. – Jeśli o to chodzi, nie będzie więcej niespodzianek. Muszę panu coś wyjaśnić, profesorze. Otóż zawarliśmy z płazińcami układ, którego, jak widzę, nie mają zamiaru przestrzegać. W ramach tego porozumienia mieliśmy pierwszeństwo, jeśli chodzi o kontakty z panem.

Profesor wprawdzie wciąż skołowany, poczuł się mile połechtany tą atencją.

– To wszystko niepra... – zaczął Kelwin.

– Zamknij się, płaskolu! – zgasił go Teodor brutalnie. Znów był widoczny najwyżej w piętnastu procentach. Całe szczęście, że ze słyszalnością było znacznie lepiej. – Teraz moja kolej. A jak będziesz dalej przerywał, to zarobisz w baniak.

I Kelwin faktycznie przycichł, a nawet skulił się w sobie, mocno wystraszony. Wychodzić z piwnicy jednak nie miał zamiaru. Zamarł w uległym, podstępnym wyczekiwaniu.

– Prawda jest taka, drogi profesorze, że to u nas miał pan dostać posadę. To znaczy zostać szefem Komisji ds. Supertransferu. Bo my możemy uratować co najmniej pół miliona ludzi. Na tyle pozwalają nam środki techniczne. A teraz pozwoli pan, że wyprostuję kłamstwa, którymi płaziniec z pewnością pana nakarmił.

– No cóż, może zatem wyjdźmy na słońce, napijmy się wina – zaproponował naukowiec. – Niech się nacieszę tym nietrwałym światem i dojdę do jakiejś konkluzji.

 

***

 

Siedzieli we trójkę w ogródku, popijając schłodzone różowe wino, a Teodor ciągnął swój wywód.

– Jak już wspominałem, Wszechświat jest w przeważającej części czterowymiarowy. Z małymi wyjątkami – to rzekłszy, Teodor spojrzał znacząco na konkurenta.

– Ale przecież... – Profesor nagle pacnął się otwartą dłonią w czoło. – No przecież od początku mi się coś nie zgadzało. Bo co w takim razie z galaktykami, które obserwujemy lata świetlne od nas? Co tam galaktyki zresztą. Planety, asteroidy... wydają się całkiem normalne.

– Gdy obserwujecie ciała niebieskie, jeden z wymiarów wam umyka, to znaczy, nie jest przez was rejestrowany. Ale rację miał Kelwin w tym przynajmniej, że światy nieparzystowymiarowe, jak pański na przykład, są nietrwałe. To dlatego organizujemy tę ewakuację. Mam nadzieję, że zaakceptuje pan jednak naszą propozycję i przyjmie funkcję koordynatora akcji przesiedleńczej.

– My płacimy więcej! – wyrwał się nagle Kelwin, ale ucichł szybko, zgromiony marsową miną Teodora.

Profesor natomiast oddał się refleksji. A to gapił się gdzieś w niebo, a to przewracał wazonik stojący na stoliku, aż w końcu ciężko westchnął.

– Mam jedno ważne pytanie – zaczął z namaszczeniem. – Która z waszych cywilizacji jest lepiej rozwinięta? Mam na myśli postęp naukowo-techniczny.

– Oczywiście, że nasza – żachnął się Teodor. – Latamy regularnie na Wenus, mamy stałą bazę na Marsie i nawet małą kolonię na Księżycu.

– Czy to prawda? – profesor spojrzał pytająco na Kelwina.

Ten skrzywił się i milcząco pokiwał głową.

– W takim razie to raczej z tobą będę gadał, Teodorze.

Gdy twarz czterowymiarowca rozpłynęła się w uśmiechu, pan Stefan pokręcił znacząco głową.

– To nie to, o czym myślisz – sprostował jeszcze gospodarz. – Chciałbym cię o coś prosić. Ale obawiam się, że nie będziesz zachwycony moim pomysłem.

 

***

 

Negocjacje, pertraktacje i innego rodzaju podchody trwały prawie tydzień. W końcu nadszedł dzień próby. Profesor Netrebka nałożył najlepszy garnitur, wyperfumował się jak jakiś żigolak i cierpliwie czekał.

Teodor zjawił się punktualnie. Wyskoczył z półprzezroczystego sześcianu wprost na środku ogrodu. Był poważny, by nie powiedzieć ponury, ale na profesora patrzył z respektem.

– Coś panu przyniosłem – powiedział Teodor, sięgając do tylniej kieszeni. Wyjął z niej plastikowe okulary. Dokładnie takie, jakie noszą widzowie w kinach 3D. Jedno szkiełko zielone, drugie czerwone.

– Po co mi to?

– To są okulary do widzenia trójwymiarowego. Pomyślałem, że dzięki nim uniknie pan zawrotów głowy, co to się pojawiły po ostatnich wizytach w naszym świecie.

Netrebka nałożył plastikowe gogle z jedną zieloną i jedną czerwoną szybką. Czuł się w nich dziwnie, ale miał przeczucie, że okażą się przydatne.

– No to chodźmy – ponaglił Teodor. – Sztab już na pana czeka. Mamy szczęście, udało mi się załatwić bezpośrednie połączenie. Wylądujemy w samym środeczku sali posłuchań.

Przezroczysta winda zawiozła Netrebkę wraz z przewodnikiem wprost przed oblicza tuzina oficjeli, zgromadzonych za półkolistym stołem. Większość z nich zdążył już poznać w ciągu kilku wizyt w czterowymiarowym świecie. Ci właśnie patrzyli na trójwymiarowca z życzliwym zainteresowaniem. Kilku jednak naburmuszyło się już na wstępie, dając do zrozumienia, że tylko w przypływie wielkiej łaski zgadzają się wysłuchać petenta z obumierającej planetki.

Profesor poczuł tremę. I to o wiele większą niż w czasie wykładów przed kilkutysięcznym tłumem słuchaczy. Wiedział jednak, że odrobinka adrenaliny pomoże mu precyzyjnie sformułować prośbę. W każdym razie nie zaszkodzi.

– Dzień dobry wszystkim – powiedział, kłaniając się na prawo i lewo.

– Witamy – odpowiedziało gremium unisono, co było dla profesora zwiastunem, że jakakolwiek decyzja zapadnie, będzie podjęta jednogłośnie.

– Dziękuję panu, przewodniczący Moa, że zorganizował pan to spotkanie. Bardzo wiele dla mnie znaczy pańska przychylność w tej sprawie – dodał Netrebka.

Przewodniczący skinął lekko głową i uśmiechnął się kącikami ust.

– Proszę usiąść – zachęcił Moa, wskazując miejsce za biurkiem ustawionym na środku sali.

Profesor spoczął na wygodnym meblu bacząc, by nie zsunąć się za bardzo na jego brzeżek ani też nie przesadzać z nonszalancją. Będę skromny, ale pewny siebie, postanowił.

– Niech pan nam jeszcze raz przedstawi swoje argumenty – powiedział Moa. – W skrócie, oczywiście.

Netrebka wiedział, że wszyscy obecni są dokładnie zorientowani, o co mu chodzi, ale musiał uczynić zadość dworskim procedurom tego skomplikowanego świata.

– Hm. Ostatnie okoliczności, a w szczególności wiedza, którą dzięki państwu posiadłem, wzbudziła we mnie poczucie odpowiedzialności za losy świata. Oczywiście nie jestem w stanie psychicznie się pogodzić z nadchodzącą katastrofą i uważam, że moim zadaniem jest zrobić wszystko, by jej zapobiec. Doceniam fakt, że Ziemia Cztery przygotowywała akcję ewakuacyjną na wielka skalę. Niezależnie jednak od tych szlachetnych intencji, chciałbym prosić Radę Bezpieczeństwa Globalnego, by zechciała rozważyć mój własny plan ratowania ludzkości i pomóc w jego realizacji.

– Jak pan sobie wyobraża naszą pomoc? – zapytał jakiś ważny oficer. Generał Bodayo, jak wynikało z ustawionej przed nim wizytówki.

– Cóż, wyraziłem się niezręcznie. Otóż pomoc nie jest właściwym słowem. Byłoby tak, gdybyśmy ratowali Ziemię... Ziemię Trzy przede wszystkim własnymi rękami. A na to nie mamy czasu. Wyobrażam sobie, że proponowaną przeze mnie operację Rada Globalna wykona własnymi środkami od A do Z i w żadnym razie nie informując mieszkańców mojego świata.

Członkowie sztabu spojrzeli po sobie i wymienili kilka cichych uwag. Po raz pierwszy przez salę przeszedł szmer.

– Niech pan przedstawi zarys swojego planu – poprosił Moa.

– Hm – chrząknął ponownie Netrebka. Za nic nie mógł pozbyć się tego idiotycznego odruchu. – Chciałbym, abyście panowie spowodowali rozpad komety, która właśnie zbliża się do Ziemi. Jej fragment powinien uderzyć w moją Ziemię na tyle silnie, by zmienić jej orbitę i utrwalić ją w stanie trójwymiarowości. Wyobrażam sobie, że będzie to powtórka z kolizji sprzed sześćdziesięciu milionów lat. W ten sposób ludzkość zostanie uratowana. Będzie miała czas na przygotowanie się do kolejnego kryzysu. Za sześćdziesiąt milionów lat, jak się spodziewam.

Członkowie sztabu pokiwali głowami. Nie okazali zdziwienia. Oczywiście dostali wcześniej jego projekt i mieli czas na jego przestudiowanie.

– Zanim przejdziemy do serii szczegółowych pytań... – przewodniczący Moa zawiesił głos – i zanim podejmiemy decyzję, chcę, żeby pan wiedział jedno, profesorze. Od strony technicznej operacja nie nastręczy nam specjalnych problemów. Przeprowadziliśmy już komputerowe symulacje i wiemy dokładnie, jakiego pocisku użyć, gdzie, kiedy i jak uderzyć. Zostają kwestie moralne. Według najostrożniejszych szacunków uderzenie komety spowoduje natychmiastową śmierć jednego miliarda ludzi. I marną egzystencję pozostałych przez najbliższych parę tysięcy lat.

– Rozważałem to już w sercu setki razy – odparł profesor. – Wiem, że to są okrutne kalkulacje, ale lepsza śmierć miliarda niż siedmiu miliardów. Jestem gotów wziąć na siebie tę odpowiedzialność i przedstawić swoje racje moim pobratymcom. Post factum, rzecz jasna i tylko jeśli nadarzy się taka okazja.

– Proszę nas jeszcze oświecić – wtrącił generał Bodayo – dlaczego mielibyśmy wam pomagać.

– Bo możecie – palnął bez zastanowienia Netrebka. Zaimprowizował, ale uderzył celnie. Nie mógł milej połechtać dumy generała, który kochał swoje wyrzutnie i krótkie żołnierskie słowa.

Gremium zgodnie pokiwało głowami. Netrebka pamiętał, że ma przed sobą jeszcze długie godziny przesłuchań, ale mógł już się odprężyć.

Czuł, że ma ich wszystkich w kieszeni.

 

***

 

Wstrząs był na tyle silny, że profesor spadł z łóżka. W jego brzuch boleśnie wpiły się drobiazgi, strącone już wcześniej ze stołu podrygami rozdrażnionej planety. Natychmiast pogratulował sobie przezorności. Otóż dzień wcześniej zdążył umieścić swe drogocenne butelki z winem w kąpieli ze styropianowych kulek.

Wstając nieporadnie, Netrebka odszukał w pamięci dane o rozchodzeniu się fali mechanicznej, a zwłaszcza dźwięku w różnych ośrodkach. Wyszło mu, że ma jakieś trzy godziny, zanim dotrze do niego śmiercionośny podmuch.

Zaburzenia tektoniczne musiały okazać się dość poważne. Ziemia za nic nie chciała się uspokoić. Co chwila na podłogę spadały bibeloty, a książki i sterty papierzysk konsekwentnie osuwały się w czeluść za biurkiem.

Raz jeszcze profesora naszły wątpliwości, czy dobrze zrobił zostając ze swoimi. Postanowił je uciszyć kilkoma łyczkami wina. Na przykład słodziutkiego Loupiaca, który uporczywie wzywał go z lodówki. Drżał cichutko i pobrzękiwał. Pewnie z niecierpliwości...

– Słyszę cię, słyszę, mój lupiaczku – mruknął Netrebka i poczłapał do kuchni.

Co tam, panie, w telewizji – zaciekawił się profesor otworzywszy butelkę z trunkiem. Włączył pierwszy lepszy kanał. Nic nowego. To znaczy to samo w kółko od paru godzin. Profesor zobaczył zgrane do cna scenki, jak to dzielni obrońcy ludzkości posyłają rakiety, mające odwrócić nieodwracalne. Żadna z nuklearnych eksplozji nie zmieniła trajektorii świetlistej kuli. Nic nie mogły poradzić, bo Ziemia Cztery otoczyła kometę szczelnym polem siłowym.

Profesor wyłączył telewizor i wyszedł na ulicę. W jednej ręce trzymał butelkę z winem, w drugiej – napełniony do połowy kieliszek. Stał sobie tak i patrzył. Dzielnica wyludniła się nie wiedzieć czemu. Z rzadka tylko przemknął zabłąkany samochód.

– Wasze zdrowie, kochani! – krzyknął nagle profesor, patrząc, jak rodzina Habernali z naprzeciwka ładuje się do obszernego vana. Netrebka uniósł kieliszek z winem i sprawnym ruchem wlał zawartość do przełyku. – Dokąd się wybieracie?

Dzieciaki sąsiadów pomachały mu i najwyraźniej miały ochotę uderzyć w krótki dialog. Nie zdążyły, bo starzy sprawnie zamknęli je w spalinowym pudle. Posłali jednocześnie profesorowi spojrzenie pełne dezaprobaty i niedowierzania.

Wkrótce van Habernali piszcząc okrutnie oponami, zniknął za wirażem.

– Wygląda na to, że samochody także boją się trzęsień ziemi – mruknął do siebie starszy pan. – Zdaje się, że na sąsiadów nie ma co liczyć. No to dokończę butelkę w samotności.

I podreptał w stronę w stronę swego rozkosznego ogródka.

 


< 27 >