Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 35>|>

Chorągiew Michała Archanioła (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Wojna polsko-ruska pod flagą archanielską.

Tajne operacje sił specjalnych. Afgańcy. Terroryści. Rosyjska mafia. Walka na śmierć i życie. Braterstwo broni. Miłość, chemia... alchemia. I bezcenna relikwia. Krótko mówiąc, metafizyka łamana przez akcje Specnazu.

„Naprawdę byłem gotowy zabijać. Jeśli przeżyjesz piekło, stajesz się twardszy, mądrzejszy, bardziej cyniczny. Ale nigdy, przenigdy nie stajesz się lepszy. Coraz więcej bestii, coraz mniej człowieka”... – mówi Janusz Korpacki, naukowiec zajmujący się historią i cybernetyką społeczną. Jednocześnie ekspert walki nożem z nietypową dla mola książkowego umiejętnością otwierania wszelkiego typu zamków. Na prośbę przełożonego podejmuje się prywatnego śledztwa w sprawie śmierci jednego ze studentów. Nawet nie przeczuwa, że z woli sił wyższych przyjdzie mu przewodzić wcale nie anielskim zastępom...

 

(Fabryka Słów)

 

Podniosłem niechętnie słuchawkę, studiując detale zdjęcia utrzymanego w stylu wiedeńskiego Kamera Klubu. Młoda, zgrabna blondynka uśmiechała się figlarnie do obiektywu, demonstrując imponujący biust i trzymaną całkiem fachowo szpadę. Całą kompozycję cechowała typowa dla wiedeńczyków wykwintna swoboda. Jestem historykiem i moje zainteresowanie miało wyłącznie naukowy charakter.

– Tak? – rzuciłem sucho.

– Pan doktor Janusz Korpacki?

Głos był głęboki i spokojny. Wyczuwało się, że mój rozmówca nie musi krzyczeć, aby postawić na swoim.

– We własnej osobie – mruknąłem.

– Dzwonię z polecenia profesora Davidoffa...

Westchnąłem i odłożyłem zdjęcie. Profesor Davidoff był europejskiej sławy uczonym, specjalistą w zakresie cybernetyki społecznej, człowiekiem, który jako pierwszy na świecie zastosował aparat pojęciowy cybernetyki do opisu zjawisk historycznych. Był także moim nauczycielem, promotorem i toutes proportions gardées – przyjacielem.

– Słucham – powiedziałem dużo cieplejszym tonem.

Byłem winien profesorowi niejedną przysługę i nie miałem nic przeciwko, aby spłacić choć część długu.

– Nazywam się Karol Wirde. Chciałbym...

– Ten Wirde od Commerz Bundes Banku?

Zapadła nieprzyjemna cisza. Najwyraźniej pan Wirde nie docenił mojej szczerości.

– Tak – powiedział wreszcie. – Jestem jednym z ważniejszych udziałowców tej... instytucji. Może to dobrze, że pan zapytał, w ten sposób wyjaśniliśmy sprawę mojej wypłacalności.

– Chodzi panu o badania historyczne, a może genealogiczne? W zasadzie nie zajmuję się tym na zlecenie osób prywatnych, jednak dla profesora...

– Nie – teraz on mi przerwał.

Wyszło mu to całkiem nieźle, widać było, że ma wprawę.

– Chodzi mi o kwestie kryminalne, mające prawdopodobnie związek z pana specjalnością jako historyka.

– Którą? – zapytałem odruchowo.

– Myślę o polskich służbach specjalnych z okresu międzywojennego.

– Tak?

– Mój dziadek był współpracownikiem kontrwywiadu w tym okresie. Rozpracowywał nielegalne organizacje terrorystyczne, głównie komunistów. Mój syn zainteresował się pewnymi dokumentami dotyczącymi kilku prowadzonych przez niego śledztw. Robił notatki, z których wynika, że część tych dokumentów nagle zniknęła z jednego z warszawskich archiwów. Dwa dni później został zamordowany.

Milczałem przez chwilę. Nie miałem najmniejszej ochoty wdawać się w coś takiego. Niektóre sprawy rzucały długi cien.

– W jaki sposób zginął? – spytałem wreszcie.

– Wpadł pod pociąg.

– Został zepchnięty na tory?

– Nie. Świadkowie twierdzą, że stanął naprzeciwko pociągu pospiesznego, dokładnie pośrodku torów, i dał się przejechać... Po prostu stał i patrzył na zbliżającą się lokomotywę. Maszynista próbował hamować, ale nie miał szans... Policja podejrzewała, że syn był pod wpływem narkotyków, lecz specjalistyczne badania nie wykryły żadnych śladów po tego typu środkach.

– Dlaczego pan twierdzi, że to było morderstwo?

– Mój syn nigdy nie brał narkotyków, świadkowie widzieli jakiegoś mężczyznę, który z nim rozmawiał na chwilę przed tym... zdarzeniem, podobno uczynił gest w stronę torów, jakby mu nakazywał iść w tym kierunku, wreszcie zginęły te dokumenty...

– Co to za dokumenty?

– Fotografie kilku komunistycznych szpiegów, krótkie charakterystyki sporządzone przez przedwojenny kontrwywiad i parę luźnych stron.

– Są prawdopodobnie bez znaczenia – stwierdziłem.

– Dlaczego?

Głos Wirdego nadal brzmiał spokojnie, jednak czuło się w nim teraz podskórne pęknięcie, skazę.

– To codzienność w naszych archiwach. Przeważnie fotki i dane komunistycznych agentów trzymane są w wielkich albumach. Nikt nie jest w stanie sprawdzić, czy nic nie zginęło, kiedy korzystający z dokumentów oddają je pod koniec dnia. Kiedyś przez tydzień siedziałem w takim archiwum...

– A konkretnie?

– Czy to ważne? Co drugi, co trzeci dzień ginęły jakieś notatki i zdjęcia. A to komuś nie pasowało, że dziadziuś jest wymieniany jako komunistyczny szpieg czy dywersant, inni z kolei sądzili, że znajdą haka na konkurenta z lewicy, jeśli rzucą prasie garść faktów o tym, że jego przodek sprzedał się Sowietom... Rozumie pan, że nawet brukowiec wymagałby potwierdzenia takich rewelacji, stąd popyt na tego typu dokumenty.

– Sugeruje pan, że to lewicowi politycy...

Po raz pierwszy wyczułem gniew w jego głosie.

– Niczego nie sugeruję – uciąłem. – To tylko luźne dywagacje. Osobiście jest mi obojętne, czy te akta przemeblował jakiś przemalowany na różowo były komuch, czy oszołom z prawicy. Mówię tylko, że takie rzeczy to normalka i najprawdopodobniej nie mają żadnego związku ze sprawą, a pański syn mógł mieć sto różnych powodów, żeby popełnić samobójstwo bez żadnych narkotyków, albo wziął takie, których nie wykryto...

– Jednak chcę, aby się pan tym zajął. Nie za darmo.

Wymieniona przez mojego rozmówcę suma była oszałamiająca. Wystarczyłaby mi na parę lat spokojnego życia i coroczne wakacje na wyspach Bahama. Dla kilku osób.

– Nie będę wykorzystywał pańskiej sytuacji – rzuciłem szorstko. – Nie jestem w stanie...

– Mógłbym zasugerować, aby podjął pan decyzję jutro?

– To niczego nie...

– Proszę. Profesor Davidoff powiedział, że jest pan prawym i uczciwym człowiekiem. Dostatecznie twardym i zorientowanym w temacie, aby udzielić mi pomocy.

Stwierdzenie, że opadła mi szczęka, byłoby eufemizmem. Żaden z uczniów profesora, nawet najzdolniejszy, nie otrzymał nigdy wyższego stopnia niż „cztery z minusem”.

Davidoff był maniakalnym perfekcjonistą. W kwestii zasad moralnych okazał się jeszcze gorszy. W naukowym światku żartowano, że z zespołu Davidoffa można wylecieć za jazdę tramwajem na gapę. Twierdzenie to nie odbiegało wiele od stanu faktycznego.

– Mówimy o tym samym człowieku? – spytałem z niedowierzaniem.

– Tak. – Wirde roześmiał się krótko. – Wiem, że on jest dość oszczędny w pochwałach. Takiej laurki z jego ust, jak żyję, nie słyszałem. Dlatego tak mi zależy na pańskiej pomocy...

– Zadzwonię jutro – zgodziłem się niechętnie.

– Ma pan mój numer czy podyktować?

Sapnąłem. Niewiele osób wiedziało, że mam podłączone do telefonu urządzenie identyfikujące rozmówcę, nawet takiego, który nie chce być zidentyfikowany. To gadżet związany z moją pracą. Czasem udzielam konsultacji odnoszących się do teraźniejszości. Cybernetyka to dość pożyteczne narzędzie, a ja uchodzę za następcę Davidoffa w tej dziedzinie.

– Mam.

– A więc czekam.

Pan Wirde powiedział, co chciał, i odłożył słuchawkę. Trochę mnie to wkurzyło, ale nie na tyle, aby czepiać się faceta, który niedawno stracił syna. Wobec bólu wszyscy są równi.

Przyszykowałem sobie drinka i zapaliłem cygaro.

Wyłożyłem się wygodnie w potężnym, obitym prawdziwą skórą fotelu, oparłem stopy na jednej z półek mojej biblioteczki. Mam trzypokojowe mieszkanie, ale jest ciasno, ponieważ wzdłuż wszystkich ścian stoją regały z książkami. Wydmuchnąłem w zamyśleniu dym w kierunku sufitu. Mimo rozważenia rozmaitych opcji, jedno nie ulegało wątpliwości – telefon do Davidoffa był niezbędny.

 


< 35 >