Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 10>|>

Recenzje

 

 


O krwawych tańcach na śniegu

 

okladka okladka

Lubię bojowych facetów. Nic na to nie poradzę – mam do nich słabość. W książce „Sopel” Pawła Kornewa spotkałam właśnie takiego twardziela: szybkiego, sprawnego, rozwalającego wrogów na niewielkie kawałeczki i z podniesioną głową idącego dalej. Tylko że...

Tylko że tytułowy Sopel, zabijaka nad zabijaki i mistrz sztuki przetrwania w niegościnnym świecie, wydaje mi się niekompletny. Autor nie powiedział o nim nic poza tym, że jest doskonały w walce. Sopel kroczy od przygody do przygody, od jednego trupa do drugiego, przeskakuje nad nimi i idzie dalej. Wchodzi do kolejnego budynku lub kolejnego lasu, a tam czekają na niego – cóż za niespodzianka – kolejni źli ludzie, którzy próbują go zabić. Próbują bezskutecznie, bo nasz bohater to as nad asy, a poza tym ma jeszcze nieziemskiego farta. Pod koniec pierwszego tomu zaczęłam się zastanawiać, jak jeszcze długo Sopel będzie odgrywał rolę niepokonanego predatora. Jak się w drugim tomie okazało – owszem, długo.

Świat Przygranicza jest zarysowany ciekawie. Niestety, tylko zarysowany. Z chęcią poczytałabym więcej o nim samym – o tym, skąd się wziął, jak się od naszego oddzielił, cóż to za dziwna anomalia jest odpowiedzialna za dziesięciomiesięczną zimę, dlaczego na niebie świecą słońca o osobliwych kolorach i z jakiej przyczyny na ziemiach, niegdyś leżących w Rosji (?), a dziś nie wiadomo gdzie, lęgną się potwory. Wyglądałam informacji wraz z każdą odwracaną kartką – i nic. Nie doczekałam się i jestem zawiedziona.

Zimny świat, w którym przyszło żyć Soplowi, przepełnia magia. Ku mojemu wielkiemu żalowi autor nie pofatygował się, by powiedzieć, skąd tam się wzięła. Wydaje się znakomicie opanowana, lecz nie przez badaczy, a przez handlarzy. Jeśli tylko bohater ma odpowiednią ilość srebra albo gotówki, może zafundować sobie magiczną tarczę, magiczną kulę do karabinu, magiczną maczugę, magiczny eliksir, a jeśli dobrze poszuka, to pewno i magiczne walonki. Moc jest czymś, co się kupuje i sprzedaje. Ładnie współgra ze światem pełnym przedziwnych stworów, niewystępujących w (naszej) przyrodzie. Jak dla mnie, brak w książce informacji na temat jej samej – odkrycia, badania czy pochodzenia. I dlatego mi przeszkadza, bo to element rzeczywistości, który pojawił się znikąd.

Pod koniec pierwszego tomu zadałam sobie pytanie: dobrze, ale za czym Sopel tak goni? Przed czym ucieka? Komu się naraził, że co i rusz ktoś próbuje odstrzelić mu głowę? Te same pytania zadawał sobie bohater. Wraz z czytelnikiem odpowiedzi na nie otrzymał pod koniec tomu drugiego. Nie wiem, czy Sopel był nimi usatysfakcjonowany. Ja nie byłam, co więcej, cała intryga miała dla mnie charakter pretekstowy, wydawała się tylko powodem do wysłania superwojownika w niebezpieczną drogę, na której będzie mógł w malowniczy sposób wypruwać flaki kolejnym potworom, tym ludzkim i tym zwierzęcym.

Ponarzekałam sobie... a przecież czytałam jednym tchem. A przecież oczekiwanie na tom drugi dłużyło mi się. Zakończenie powitałam z jękiem zawodu. Dlaczego? Może z tego samego powodu, dla którego lubię dawne filmy z Arnoldem: są historie, w których motywacja bohatera i fabuła schodzą na plan dalszy. Liczy się akcja, parcie naprzód i jazda po bandzie. Opowieść Pawła Kornewa jest szybka i krwawa. Wydaje się to paradoksalne, ale stanowi to w takim samym stopniu jej atut, jak i mankament.

 

Hanna Fronczak

 

Paweł Kornew

Sopel, t. I-II

Tłum. Andrzej Sawicki

Fabryka Słów, 2008

Stron: 308 (t. I), 358 (t. II)

Cena: 25,00 za każdy tom

 


Kwestia punktu widzenia

 

okladka

Największą trudnością w opisaniu czegoś obcego jest właśnie sama obcość. Nie trzeba szukać daleko – trudność sprawia nam, ludziom, zrozumienie innych osób, poglądów czy kultur. Opisując obce, jesteśmy skazani na jedno z dwojga: albo spróbujemy przybliżyć ogólny rys zjawiska, spłaszczając szczegóły, albo opiszemy całość bez kompromisów – lecz wtedy zatraca się sens przedsięwzięcia, bo przecież nie zrozumie tego docelowy odbiorca.

Pewnego dnia na Ziemi zauważono oznaki istnienia Obcych – co, jak twierdzą niektórzy, było tylko kwestią czasu, zważywszy na rozmiary wszechświata. Zaczyna się panika. Spekulacje dotyczące zamiarów nieznanej rasy zdają się nie mieć końca. Tymczasem naukowcom udaje się przechwycić sygnał pochodzący ze statku przybyszów. Niejako w odpowiedzi zostaje wysłana ekipa badawcza, złożona z dość niezwykłych indywiduów: lingwistki Susan James (która nosi w sobie trzy odrębne osobowości), major Amandy Bates (ta z kolei znana jest z tego, że jej najważniejszym sukcesem była kolaboracja), Isaaca Szpindla (biolog-hybryda) oraz głównego bohatera, Siriego Keetona (pozbawiony połowy mózgu żargonauta, którego zadaniem jest przekładanie słów wszelkich posthumanistycznych geniuszów na język zrozumiały dla ogółu). Nad nimi wszystkimi zaś czuwa Jukka Sarasti – tyleż inteligentny, co krwiożerczy przedstawiciel gatunku homo sapiens vampiris.

Jeśli brać pod uwagę jedynie kwestie czysto literackie, fabuła „Ślepowidzenia” nie proponuje niczego nowego: ot, kolejna opowiastka, w której grupa dzielnych (mniej lub bardziej) odkrywców wyrusza na spotkanie z nieznanym, dla dodatkowego kolorytu naszpikowana rozmaitymi gadżetami. I w pewnym sensie byłaby to prawda. „Ślepowidzenie” to jednak zupełnie inna kategoria literacka – owszem, fabuła opiera się na tradycyjnym modelu spotkania z obcymi, pojawiają się rekwizyty standardowe już dla SF (wszczepki, transfery osobowości, etc.), ale tło nie ma zadziwiać czytelnika. A w każdym razie nie do końca. Chodzi tu raczej o idee w szerszym kontekście – tych zaś nie brakuje. Budzi respekt już sama bibliografia – stu czterdziestu czterech artykułów i książek. Autor porusza się w szerokim spektrum dziedzin, nie tylko ścisłych, ale też czysto humanistycznych – jak choćby moralność i etyka.

Przy czym tam, gdzie litery przestają być nośnikiem koncepcji i pomysłów, Watts nie traci gruntu pod nogami. Charakterystyczny, nieco szorstki styl pisania doskonale koresponduje z pesymistyczną wizją poosobliwościowego świata.

Wypadałoby na koniec stwierdzić, że „Ślepowidzenie” to lektura trudna. I nie chodzi tu o nagromadzenie trudnego słownictwa, chociaż to także. Chodzi raczej o przyswojenie odpowiedzi na najważniejsze pytanie, jakie stawia autor. Wnioski, jakie nasuwają się po przeczytaniu „Ślepowidzenia” są dość nieprzyjemne. Z punktu widzenia współczesnej kultury – nie do przyjęcia. Z drugiej strony, argumenty, które wysuwa Watts, są dość trudne do zbicia. Jednak niezależnie od zapatrywań, warto na chwilę odrzucić własny punkt widzenia.

 

Marcin Kamiński

 

Peter Watts

Ślepowidzenie

Tłum. Wojciech M. Próchniewicz

MAG, 2008

Stron: 328

Cena: 35,00

 


CSI: Cemetery Scene Investigation

 

okladka okladka

Niemi świadkowie są wszędzie, gotowi opowiedzieć o przerażających zbrodniach, jakich padli ofiarą, każdemu, kto zdoła usłyszeć ich wołanie z czeluści grobu. Tyle że dla przeciętnego żywego człowieka dzieci, ryby i zmarli głosu nie mają.

Na szczęście Harper Connolly, główna bohaterka „Grobowego zmysłu” i „Grobu z niespodzianką”, przeciętna nie jest. Zbyt bliskie spotkanie z piorunem odebrało jej sporo zdrowia, w zamian obdarzając grobowym zmysłem, czyli umiejętnością „wyczucia” ciał zmarłych oraz „ujrzenia” ostatnich chwil ich życia i przyczyny zgonu. Tak niecodzienna zdolność staje się dla Harper i jej przyrodniego brata Tollivera źródłem utrzymania – w wielu przypadkach policja i rodziny zmarłych lub zaginionych, co do śmierci których nikt nie ma wątpliwości, są gotowi płacić za pomoc w odnalezieniu czy zidentyfikowaniu ciała albo ustaleniu przyczyny zgonu. Trzeba przyznać, że jest to praca wyjątkowo niewdzięczna. Nie dość, że wykańcza Harper fizycznie i psychicznie, przyprawiając ją o koszmary i solidny ból wszystkiego, począwszy od głowy, to w dodatku nie przysparza jej przyjaciół. Zlecenia spływają jedno za drugim, lecz ludzie, którzy za nimi stoją, nie okazują rodzeństwu zbyt wiele życzliwości. Umiejętności Harper nie budzą szacunku, tylko lęk i obrzydzenie, od nich zaś niedaleka droga do wpierw skrywanej, potem jawnej wrogości, a nawet przemocy. Pomagając ludziom, którzy ją o to proszą, Connolly często pada ofiarą psychicznych bądź fizycznych prześladowań z ich strony. Na szczęście u jej boku wiernie trwa Tolliver, gotów przedstawić każdemu zainteresowanemu nie tylko siłę argumentu, ale również argument siły.

„Grobowy zmysł” i „Grób z niespodzianką”, pierwsze z czterech powstałych części cyklu, to powieści detektywistyczne, podszyte atmosferą nie tyle grozy, co niesamowitości. Więcej mają wspólnego z „CSI Las Vegas” niż horrorem. Narracja pierwszoosobowa pozwala czytelnikowi zrozumieć, że wbrew temu, co sądzi większość ludzi przewijających się przez karty obu książek, Harper nie jest ani naciągaczką, ani dziwadłem, ani nawiedzoną panną bez piątej klepki biegającą nocami nago po łąkach czy składającą ofiary z chrześcijańskich niemowląt, lecz osobą rozważną, odpowiedzialną i bardzo wrażliwą, w dodatku z bagażem bolesnych doświadczeń, z których uderzenie piorunem wcale nie musi być tym najmniej przyjemnym. Dzięki temu zabiegowi łatwiej również zżyć się z bohaterką, która nie ratuje świata przed zagładą ani nie wskrzesza zmarłych, miewa za to chwile załamania i słabości, i spojrzeć na Tollivera jej oczyma, przez pryzmat wspólnych przeżyć. To sprawia, że rodzeństwo budzi sympatię i współczucie – lecz nie litość. Koszmary dzieciństwa nie zrobiły z nich ofiar. Zahartowały ich i połączyły wyjątkową więzią, dzięki której są w stanie przebrnąć przez nawet najgorsze śledztwo. Te dwie postacie – z lekką przewagą Tollivera – to obok wspomnianej atmosfery najmocniejsze punkty obu powieści.

Nieco słabiej wypada niestety fabuła. Dość łatwo przewidzieć, jak się zakończą obie sprawy, inaczej mówiąc – odpowiedzieć na klasyczne pytanie: kto zabił? Nie jestem asem w rozwiązywaniu tego rodzaju zagadek, tu jednak nie miałam najmniejszych problemów z wytypowaniem winnego, zwłaszcza podczas lektury tomu pierwszego. Na szczęście w tomie drugim można dostrzec pewną poprawę, a i scena ujawnienia mordercy wypada mniej melodramatycznie i już nie kojarzy się tak bardzo z serialami typu „Dynastia”.

Zdecydowanie najlepiej Charlaine Harris radzi sobie z portretowaniem ludzi i życia w mieścinach na krańcu świata. Tło obyczajowe, sieć wzajemnych powiązań i animozji, skrzętnie ukrywane sekrety, mentalność miejscowych „panów i władców” – na to naprawdę warto zwrócić uwagę. Spodobał mi się również sposób mówienia o zmarłych, ich ciałach, tragediach, których doświadczyli. Przedstawiane z perspektywy Harper opisy znajdywanych zwłok są oszczędne, pełne szacunku i współczucia, czasem nawet wręcz matczynej czułości, brak w nich natomiast epatowania makabrą. Bądź co bądź, bohaterka aż nazbyt dobrze wie, jaki los spotkał znajdowanych przez nią zmarłych – jakiego strachu, bólu, upokorzenia i samotności doświadczyli w ostatnich chwilach życia. Tu nie ma miejsca na rutynę czy obojętność.

Dawno nie trzymałam w dłoniach czytadła, które aż tak by mnie wciągnęło i które równie chętnie mogłabym polecić każdemu, nie tylko fanom serii spod znaku CSI. Nie jest to arcydzieło literatury; brak w nim ważkich przesłań dla ludzkości czy głębokich rozważań nad sensem życia, zaś motyw zdobycia niecodziennej umiejętności przez osobę, która doświadczyła śmierci klinicznej, pojawił się w niejednym utworze i zasługuje już chyba na miano lekko oklepanego. Wystarczy wymienić chociażby inną powieść wydaną nakładem Fabryki Słów, czyli „Greywalkera” Kat Richardson, który jednak, w moim osobistym rankingu, „Grobowemu zmysłowi” i „Grobowi z niespodzianką” do pięt nie dorasta. Na zdecydowaną korzyść książek Charlaine Harris przemawiają bowiem sympatyczni bohaterowie, wciągająca atmosfera oraz wiele tajemnic do rozwikłania – tajemnic, których zazdrośnie strzegą nie tylko zmarli.

 

Marta Kisiel

 

Charlaine Harris

Grobowy zmysł

Tłum. Dominika Schimscheiner

Fabryka Słów, 2008

Stron: 295

Cena: 31,90

 

Charlaine Harris

Grób z niespodzianką

Tłum. Dominika Schimscheiner

Fabryka Słów, 2008

Stron: 318

Cena: 31,90

 


Będąc młodą czarownicą...

 

okladka

Prawa rynku są nieubłagane. Jeśli coś się sprzedaje, należy przeć dalej i szybciutko zapełniać wciąż pojawiające się nowe nisze. Po sukcesie serii książek o przygodach małego czarodzieja przyszedł czas na fantastykę młodzieżową w wersji damskiej. O ile jeszcze Harry Potter mógł funkcjonować jako produkt unisex, książka Maite Carranzy jest zdecydowanie przeznaczona tylko dla płci pięknej.

Główna bohaterka, Anaíd, to chuda, drobna dziewczynka, wyśmiewana przez kolegów. Nie jest zapraszana na imprezy, ponieważ nie ubiera się modnie, a w dodatku – o zgrozo – nie nosi jeszcze stanika. Pewnego dnia budzi się po nocy pełnej koszmarów i odkrywa, że jej matka, piękna i przebojowa czarownica Selene, zniknęła. Opiekę nad dziewczynką przejmują koleżanki mamusi, również parające się magią. Anaíd dowiaduje się, że świat magii podzielony jest na dwa stronnictwa, dobre i złe, a matka prawdopodobnie została porwana lub oddaliła się, aby dołączyć do sił mroku. Wobec bezczynności dorosłych czarownic nastolatka postanawia szukać Selene na własną rękę...

W fabule trudno znaleźć coś oryginalnego. Jest dość przewidywalna, nie zaskakuje w żadnym momencie. Bohaterka jest nudna, a przy tym uczy się nienaturalnie szybko i wszystko jej się udaje. Nawet tajniki sztuki walki, których opanowanie innym zajmuje lata, potrafi posiąść w kilka tygodni. Co interesujące, pozostaje przy tym typową nastolatką, dla której istotny jest wygląd, ciuchy, piękny pierwszy stanik i imprezowanie. Tradycyjny podział świata na dobro i zło jest według mnie zbyt jednoznaczny i kategoryczny. Historia rodów Odish i Omar, dość dziwaczna, zawiera elementy, które raczej nie powinny znaleźć się w książkach dla nastolatek – wedle prawideł świata magii picie krwi dojrzewających dziewczynek oraz niemowląt zwiększa moc czarownicy. Czy nastolatka powinna również czytać o tym, jak dziewczynka liże lub zjada specjalne grzybki, żeby poszerzyć swoje zdolności postrzegania czy zapaść w trans? Nie sądzę.

Ogólnie książki nie nazwałabym złą. Nie nazwałabym jej również dobrą. Jest absolutnie przeciętna i w tym tkwi jej słabość. Może jest w stanie czymś zaskoczyć młodą czytelniczkę, lecz dla mnie była po prostu nudna. Bezbarwnej całości dopełniają ilustracje, równie nijakie jak cały tekst – do tego stopnia, że nie pamięta się o nich po zakończeniu lektury. Okładka ani nie zachwyca, ani nie odrzuca, za to zdradza rozwiązanie jednego z wątków. Nie polecam nikomu „Klanu Wilczycy”, ale i nie odradzam czytania. Nie określam, czy warto podarować ten tytuł koleżance, czy nie. Uczynię tylko jedno zastrzeżenie. Na okładce powinien widnieć znaczek: „Dozwolone do lat osiemnastu”.

 

Katarzyna Pilipiuk

 

Maite Carranza

Wojna czarownic. Klan Wilczycy

Tłum. Marcin Sarna

Wydawnictwo Jaguar, 2008

Stron: 384

Cena: 34,90 zł

 


< 10 >