Fahrenheit nr 66 - maj 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 15>|>

Bzdur kilka w kwestii kobiecej

 

 

Przyznaję szczerze, że czytając tekst Joanny Tomczak czułem, jak na skroń wychodzi mi żyła. Tak, ze zdenerwowania (żeby dosadniej tego nie nazwać). Później się zdziwiłem, bo chyba pierwszy raz miałem ochotę, choć na chwilę, stać się zatwardziałym szowinistą i powiedzieć autorce, co myślę o jej felietonie, tak po męsku, w kilku żołnierskich słowach. Na szczęście brak mi impulsywności, więc doczytałem tekst do końca. I dobrze zrobiłem, bo gdy doszedłem do fragmentu, gdzie panna (spekuluję, że autorka męża się jeszcze nie dorobiła) Tomczak wychwala sposób kreowania kobiet przez Sapkowskiego, opuściła mnie wszelka złość. A widząc w bibliografii link do znanego mi skądinąd portalu, uśmiechnąłem się nawet i burknąłem do siebie wyświechtane „jesteśmy w domu”.

Zawsze stroniłem od dysput wywoływanych przez feministki, ponieważ feminizm, choć niegdyś będący ideą szlachetną, za którą sam bym walczył, teraz kojarzy mi się z biciem piany, histerią i w ogóle z jakimiś problemami na tle emocjonalnym. Nie chciało mi się nigdy w tym babrać. Nie jestem przecież psychologiem, a jak już podejmuję się rozmowy, to tylko wtedy, gdy mam pewność, że będzie miała cywilizowany poziom. Poza tym, jakoś feministkom nigdy nie udało się wzbudzić we mnie żywszych emocji. Jednak widząc tekst panny Tomczak na łamach Fahrenheita i te pochwały na forum, pomyślałem, że może ten jeden raz warto zabrać głos, zanim więcej ludzi słowa weźmie słowa autorki za dobrą monetę.

No to po kolei.

 

Lata całe utrzymywała się tendencja, że literatura science fiction, a później i fantasy jest domeną mężczyzn.

 

Tym zdaniem panna Tomczak zaczyna. I ma rację. Szkoda tylko, że nie wspomina o fakcie, że podobna tendencja utrzymywała się także w innych nurtach. No, ale przecież trudniej uzasadnić „szowinizm”, dla przykładu, Conan Doyle’a, niż napisać:

 

Udowadniano to przede wszystkim na podstawie znajomości znaczenia kilku wyrwanych z kontekstu terminów naukowo-technicznych i umiejętności wymiany koła w samochodzie, ewentualnie pogrzebania (z różnym skutkiem) w jego silniku.

 

Podejrzewać tylko mogę, o których latach pisze autorka, ale wydaje mi się, że chodzi jej o początki dwudziestego wieku, skoro dalej powołuje się na Asimova. Jeśli tak jest w istocie, to kpina z argumentacji ówczesnych pisarzy jest trochę nie na miejscu, ponieważ mieli oni sporo racji. Może ciężko to sobie wyobrazić, ale dawno, dawno temu, w latach trzydziestych czy czterdziestych, fabryki nie były tak zautomatyzowane jak dziś, a wiele czynności wymagało od pracownika siły. Natomiast, jak powszechnie wiadomo, matka natura większą masą mięśniową obdarzyła mężczyzn, nie kobiety. Dlatego właśnie najczęściej zatrudniano mężczyzn do fabryk. No więc szedł taki facet do fabryki i w pocie czoła składał do kupy żelastwo uchodzące niegdyś za samochód. A że było to żelastwo drogie, i że wykonywano je dla bogatych, wpływowych klientów, musiało być solidnie wykonane. Dlatego też pracownik, chcąc nie chcąc, musiał przyswoić sobie chociaż podstawy wiedzy technicznej. Powiedzmy, że na tyle, by zmienić koło i pogrzebać z różnym skutkiem w silniku. Trzeba przyznać, że wtedy było to już naprawdę sporo. Samochód był nowością, a jego obsługa (o naprawie nie wspominając) wydawała się umiejętnością iście wybitną. Zaś ta wybitna umiejętność była niemożliwa do zdobycia dla kobiet, bo nie zatrudniano ich w fabrykach (pominę już fakt, że niewielu kobietom marzyło się babranie w smarze).

Stąd argumentacja ówczesnych pisarzy. Panna Tomczak zaś zdaje się mieć im za złe, że do swojej prozy nie wprowadzali bohaterek, które na automobilach znały się lepiej niż mężczyźni. Dopatruje się w tejże prozie męskiej perfidii, pogardy wobec kobiet, szowinizmu w najczystszej postaci. Mniejsza o realizm. Bo i na co komu realizm, skoro można oskarżyć takich paru, że przyszło im pisać w takiej, a nie innej epoce, i grzmieć potem z niebios, jak to o prawa kobiet się walczy.

 

Mężczyzna naprawiający swój samochód szybko uzmysłowił sobie, że równie dobrze mógłby naprawiać prom kosmiczny, a obdarzony przy tym weną jeszcze to opisać w stosowny sposób.

 

...czytamy dalej. W ten oto sposób autorka przeskoczyła do przodu o dwadzieścia parę lat w swojej argumentacji. Nie stara się wytłumaczyć, co naprawdę popchnęło do pisania, na przykład, cytowanego przez nią Asimova, który o promach kosmicznych rzeczywiście sporo pisał, ale motywowały go raczej marzenia o podróżach, których w prawdziwym życiu unikał jak ognia. Nie. Przecież łatwiej posłużyć się w swoim wywodzie zgrzybiałym stereotypem, mówiącym, że chłopcy lubią samochody i statki kosmiczne. Tak, panowie, właśnie dlatego wzięliśmy się za pisanie fantastyki. Idąc za ciosem, może jeszcze dodam, że lubimy również zabawę w smoki i rycerzy. Klocki Lego też zapewne jakoś nas motywują. Ech, już mniejsza o to.

 

No i się zaczęło.

(...) Bohaterowie powieści, zyskując całą paletę nowych możliwości, skuteczniej mogli walczyć ze złem i występkiem nie tylko na planecie zwanej Ziemią, ale także poza jej granicami. Ich chwała, niczym średniowiecznych rycerzy, rosła, a oni sami, przeświadczeni o własnej omnipotencji, porywali się na coraz to śmielsze wyzwania. (...)

 

Zaczęło się o wiele wcześniej. Darujmy już sobie Lukiana z Samosat, który pierwszy chyba pisał o podróżach na księżyc, ale Verne czy Wells to dziewiętnasty wiek. Ale nie o tym chciałem. Otóż jak rozumiem, panna Tomczak walczy o prawa kobiet do bycia pełnokrwistymi bohaterkami w pewnym konkretnym nurcie literackim (SF, znaczy się). Dlaczego zatem jednocześnie z klasyki tego nurtu się naśmiewa? Jest to zachowanie co najmniej dziwne. Zresztą, nie tylko dziwne, ale również nieuzasadnione, bo to tak, jakby iść do jaskini i drwić z ludzi pierwotnych, że na tych ich obrazkach to nic, tylko w kółko polowania na mamuty. Może niech autorka podejmie polemikę z jakąś współczesną prozą z nurtu SF? Ją już nie tak łatwo ośmieszyć.

 

(...) I w tym miejscu należałoby sobie zadać pytanie: czy mężczyźni w ogóle potrafią pisać o kobietach, a jeśli tak, to dlaczego w nurcie fantastyki wypada to tak przeraźliwie groteskowo?

 

Jeśli już, to problem dotyczy wszystkich nurtów na równi. Nie wydaje mi się, aby fantaści borykali się z większymi problemami niż inni pisarze. Zaś spora część tych problemów z pewnością nie wywodzi się z jakiejś męskiego poczucia omnipotencji, lecz z prostego faktu, że zawsze znajdzie się czytelniczka, która nie mogąc utożsamić się z żeńską postacią, z góry uzna, iż autor nic nie wie o kobietach. Mnie się wydaje, że ludzie są różni (a kobieta też człowiek; okazało się bowiem, że da Vinci się mylił i niewiasty w środku nie mają smoły). Uważam zatem, że naiwna blondynka piszcząca na widok myszy ma takie samo prawo do pojawienia się w literaturze, jak każda ambitniejsza kobieca postać. Jeśli zawierzyć słowom panny Tomczak (tym o groteskowości), można by pomyśleć, że fantastyka raczy czytelników wciąż tymi samymi archetypami (nie stereotypami, autorko). Co dziwne, bo później panna Tomczak wychwala Sapkowskiego. Kolejny brak konsekwencji?

Czytajmy dalej.

 

Izaak Asimov, zapytany kiedyś o kreacje kobiece w literaturze science fiction, odpowiedział: „Kobiety mogą brać udział w akcji utworu science fiction, ale pod warunkiem, że ukazane są zgodnie z poczuciem przyzwoitości i nadzwyczaj powściągliwie.”

 

Coś mi tu naprawdę zgrzyta. Po pierwsze, Asimov był zadeklarowanym feministą, jeszcze zanim same kobiety zdążyły się zorganizować. Po drugie, Susan Wood (z której to artykułu pochodzi cytowany przez pannę Tomczak fragment) była bliską przyjaciółką Asimova. Wniosek nasuwa mi się jeden: osoba przekładająca artykuł pani Wood dla „Fantastyki” musiała coś pokręcić. Sęk w tym, że przy odrobinie dobrych chęci można to „odkręcić” (chyba nawet na Wikipedii można znaleźć wzmianki o feministycznych zapędach Asimova). Pannie Tomczak tych chęci zabrakło i nie sprawdziła źródła. Wyszło jak wyszło, autorka strzeliła sobie w stopę.

Czas na drugą kulę. Wszak stopy są dwie.

 

Kobiece postaci pojawiały się w powieściach fantastycznych tylko jako potwierdzenie stereotypów, a role płciowe w literaturze SF odzwierciedlały patriarchalny porządek społeczeństwa.

 

Panna Tomczak w ten sposób cytuje Annę Radman. Sęk w tym, że nie jest to cytat pełny, czego autorka felietonu nie raczyła odpowiednio zaznaczyć. Pełne zdanie z artykułu pani (znowu z tymi mężami spekuluję) Radman brzmi:

 

W latach tzw. „złotego wieku fantastyki”, czyli 1938-1950, kobiece postaci pojawiały się w powieściach fantastycznych tylko jako potwierdzenie stereotypów, a role płciowe w literaturze s-f odzwierciedlały patriarchalny porządek społeczeństw zachodnich z tamtego okresu. (...)

 

Nie będę już mówił, co sądzę o cytowaniu wyrwanych z kontekstu fragmentów, ale jedno muszę powiedzieć: pani Radman uderza w sedno sprawy. Taka a nie inna kreacja kobiet w literaturze SF uwarunkowana była epoką, w której żyli niektórzy pisarze. Obecnie sytuacja ma się zupełnie inaczej, co pani Radman również przyznaje. Panna Tomczak natomiast wyrwała i przycięła jedno zdanie z artykułu przeczytanego na feministycznym portalu, po czym tymże przyciętym zdaniem, jak również autorytetem koleżanki-feministki, stara się udowodnić czytelnikowi, że problem z szowinizmem nadal ma się dobrze we współczesnej literaturze. Tego nie trzeba chyba komentować.

Następnie autorka felietonu rozpisuje się nieco nad historią ról płci w literaturze i idzie jej to całkiem zgrabnie. Niestety, później wysnuwa kolejne wnioski:

 

(...) zauważono, jak wiele kobiet znajduje się w kręgu czytelników SF. Z pewnością nie brano pod uwagę potrzeb czytelniczych tego rodzaju odbiorcy, ale liczono się z wynikami sprzedaży książek, dlatego nieco poważniej zaczęto traktować kobiece postaci na kartach powieści.

 

Innymi słowy, panna Tomczak uważa, że czynnikiem stojącym za polepszeniem pozycji kobiet w literaturze nie były ogólne przemiany społeczne (inicjowane w sporej mierze przez feministki właśnie), lecz chciwość wydawnictw i autorów. Parafrazując, kobiety nic dla siebie nie wywalczyły, a sukces na polu literackim w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zawdzięczają jedynie pazerności tych wszystkich obmierzłych samców. Jakoś mi ten punkt widzenia nie odpowiada. Pewnie dlatego, że ja dokonania feministek naprawdę szanuję i wiem, jak wielkie miały znaczenie (oj, wałkowałem to na studiach przed dłuuugi czas).

 

(...) Większość opisów bohaterek zajmuje ich wygląd dopieszczony do perfekcji. (...) A wszystko nie po to, aby dodać bohaterce kobiecości (której, nie oszukujmy się, nie ma po co manifestować), ale żeby uprzyjemnić ciężki żywot głównego bohatera, a przy tym czytelników płci brzydkiej (...)

 

Tak sobie panna Tomczak pisze. Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, w jaki sposób długim opisem można uprzyjemniać życie postaci literackiej, ale wiem, że będąc czytelnikiem (niech będzie, że nawet płci bardzo brzydkiej), sięgając po książkę, życzę sobie właśnie przyjemnej lektury. Jeśli autor mi ją uprzyjemnia odwołując się do moich najprymitywniejszych cech, to niech mu już będzie. Może zwierzęcia we mnie trochę zostało i autorowi się uda. A jak się nawet nie uda, to i tak wolę epatującą na kilometr seksem blondynę niż bezkształtnego bohatera, który niewieście serca podbija jedynie czarem swej osobowości (tak, tak, kobiety piszące też potrafią przegiąć; co zrozumiałe, w zupełnie drugą stronę). Ta blondyna może i nie jest finezyjnym sposobem na zdobycie popularności, ale męskich czytelników przyciągnie, co w efekcie zwiększy sprzedaż książki i zarobki autora. Znaczy się, znowu wyłazi ta samcza pazerność. A ten bezkształtny biedak? Jaką on ma wartość? Wychowawczą? No bo (nie oszukujmy się) w tym podłym, męskim świecie to on czytelniczek raczej niewiele przyciągnie.

Dobra, a teraz już poważnie. Panna Tomczak na potrzeby własnego wywodu wszystkich pisarzy wrzuciła do jednego worka, piętnując tych dobrych infantylizmem tych złych. Prawda zaś jest taka, że od czasu do czasu za pióro chwyta zdziecinniały facet czy zakompleksiona kobieta. Że ich wypociny puszczają na księgarskie półki? Nie nazwałbym tego tendencją w nurcie literackim, ale błędem wydawniczym. Nie ma co uogólniać, bo takich groteskowych przypadków nie jest wiele.

Dalej w felietonie mamy całkiem miły cytat Pratchetta, przyprawiony kolejnymi przemyśleniami autorki.

 

Otóż mamy do czynienia z sytuacją zatrważającą. Piszącym mężczyznom wydaje się, że znają się na kobietach na tyle dobrze, aby nie tylko wspominać o nich w swoich dziełach. Tworzą ich portrety psychologiczne i jawią się jako znawcy kobiecej psychiki, ciała i wszystkich innych aspektów pań dotyczących.

 

Jak rozumiem, będąc mężczyzną, nie mogę tworzyć zbyt złożonych kobiecych postaci, a najlepiej, żebym w ogóle o kobietach nie pisał, czy tak? To już zakrawa na absurd. Bynajmniej, nie dlatego, że ani krzty w tym sensu. Nie. Absurdem jest, że panna Tomczak znowu stara się udowodnić, że nie ma racji. Dlaczego? Ano dlatego, że podążając logiką autorki felietonu, dochodzimy do wniosku, że panie również nie mają prawa się znać na panach. No więc jak? W tym jednym tekście chwalimy (i w bibliografii się nimi podpieramy) i krytykujemy teksty spod piór niewiast spuszczone? Naprawdę się już zaczynam gubić.

Szczęśliwie, panna Tomczak w tym miejscu przechodzi do krytykowania autora, którego twórczość znam bardzo dobrze – Jacka Piekary.

 

MIZOGIN

Drugie imię Jacka Piekary. Nie chcąc zagłębiać się w biografię tego pisarza, poznawać, jak wielce traumatyczne przeżycia dotyczące kobiet mogły być jego udziałem lub rozmiarem jakich kompleksów jest napiętnowany, sposób jego projekcji kobiet dowodzi, że coś jest na rzeczy...

 

Tak oto pani autorka zaczyna. Nie wspomnę już, że prawie cały akapit jest źle napisany (bo wychodzi: Nie chcąc [coś tam robić], sposób jego projekcji kobiet dowodzi, że coś jest na rzeczy; a tak się po prostu nie pisze). Muszę jednak przyczepić się treści, którą na wstępie panna Tomczak serwuje czytelnikowi. Mamy tu chwyt iście polityczny, wykonany z godną Polaka subtelnością. Autorka mówi, że nie chce i nie będzie się zagłębiała (obrażała?), ale mówi to w taki sposób, że obelga i tak idzie w tekst. Gdy pierwszy raz czytałem „Słów kilka...”, przy tym fragmencie wiedziałem już, że cały następny akapit nie będzie miał sensu, bo autorka felietonu dała do zrozumienia, że do Jacka Piekary jest niezdrowo uprzedzona. A w końcu przez pryzmat uprzedzeń ciężko napisać coś sensownego.

Cytowany powyżej fragment jest ważny z jeszcze jednego powodu. Otóż, jeśli dorosła osoba z pełną świadomością przyjmuje tak obraźliwy ton, musi się liczyć, że ktoś jej może odpowiedzieć w równie obraźliwy sposób. Co prawda, tak daleko jak panna Tomczak raczej się nie posunąłem i nie posunę, ale nie czuję żadnych skrupułów przed użyciem słów o wiele bardziej szorstkich, niż w przypadku polemizowania z tekstem rzeczowym i stonowanym.

No, ale czytajmy dalej.

 

Kobieta pozbawiona jest tego, co z istoty ludzkiej czyni człowieka – jestestwa. Na kartach jego całkiem nawet płodnej twórczości zwyczajnie nie istnieje. Posiada co prawda imię, urodę (co dla pisarza oznacza, że panna aż się ugina pod ciężarem własnego biustu), nawet czasem ubranie, ale tak naprawdę jej nie ma. Jest za to manekin bezwolny, bezmyślny, służący jedynie do zaspokajania seksualnych fantazji głównego bohatera, bo o jej własnych nikt nawet nie wspomina.

 

Taaak. Jeśli miałbym zgadywać, zgadywałbym, że panna Tomczak miała okazję przeczytać wybiórczo parę opowiadań o Mordimerze Madderdinie, ewentualnie fragment pierwszego opowiadania ze „Świata pełnego chętnych suk”. Tak czy inaczej, wieje tu rażącym uogólnieniem.

Jak już pisałem, dla mnie osobiście każda postać ma takie samo prawo wystąpić w tekście (tak jak i na deskach teatru zwanego życiem). Szowinizmu, kompleksów i traumy dopatrywałbym się może, gdyby każda bohaterka pojawiająca się w prozie Piekary była odbita z jednej, archetypicznej sztancy. Kto przeczytał choćby jedną jego książkę do końca, wie, że tak nie jest.

Bezmyślna? O kobietach kreowanych przez Piekarę można powiedzieć sporo, ale na pewno nie, że są głupie. Ośmieliłbym się nawet stwierdzić, że są inteligentniejsze od większości mężczyzn. Znowu, kto czytał, ten wie. A kto nie czytał, niech przeczyta i się przekona, a nie wierzy ślepo w słowa panny Tomczak.

Bezwolna? Znaczy się, co? Uzależniona od mężczyzn? No, to już specyfika wykreowanych przez autora realiów (w opowiadaniach o Mordimerze). Zresztą, jak ktoś zna się choć odrobinę na historii, to będzie wiedział, że przełom średniowiecza i renesansu surowiej traktował kobiety niż to przedstawił Piekara. A nawet jeśli odstawić by na bok realia i tak więcej w jego prozie buntowniczek niż buntowników. To kobiety nie godzą się na taki, a nie inny porządek świata, to one o coś walczą, korzystając ze wszelkich możliwych sposobów. Czy to jest ta bezwolność?

Ech, a teraz argument, który tyle już razy padał pod adresem Piekary. „Wykreowane przez Jacka Piekarę kobiety służą zaspokajaniu potrzeb seksualnych bohaterów jego powieści.” Bach, trach, łubudu. Jak się coś kupy nie trzyma, to się wali. A jak się wali, to onomatopeja musi być. Ten zarzut to bzdura wierutna. Bo mało to bohaterek w twórczości Piekary, które pełnią inne, po stokroć ambitniejsze role? Cóż, niektórzy widzą tylko to, co chcą widzieć. Sęk w tym, że to chyba choroba jakaś...

Ach, no i jeszcze te nieszczęsne niezaspokojone fantazje bohaterek, o których podły autor nie myśli. Panno Tomczak, to ja w takim razie muszę pannie polecić gorąco „Czerwoną Mgłę”. To takie opowiadanie tego mizogina Piekary, które w bardzo dużej mierze obraca się wokół kobiecych fantazji. No tak. Ale przecież autorka „Słów kilku...” uważa, że mężczyzna nie ma prawa znać się na kobiecej psychice, o fantazjach nie wspominając. Próżny zatem mój trud, próżne polecanki.

 

Czasem autor swojej „bohaterce” daje tyle wolności, żeby mogła coś ugotować albo posprzątać, bo nic innego (bez względu na gorliwość starań) i tak jej nie wyjdzie.

 

W życiu tak jest, że nie zawsze człowiekowi wychodzi. W książkach zaś jest tak, że postaciom nie zawsze wychodzi, jeśli zaszkodziłoby to głównemu bohaterowi (tym bardziej, bohaterowi jakiegoś cyklu). To dość prosty do zrozumienia mechanizm, szeroko stosowany we wszystkich chyba nurtach literackich. Odnoszę wrażenie, że panna Tomczak poczułaby satysfakcję dopiero, gdyby niewiasty wdeptały męskie postacie w ziemię. Skąd ta myśl? Może stąd, że (jak już pisałem) kobiety w prozie Piekary są inteligentne i walczą o swoje. Odnoszą sukcesy, dopóki nie wchodzą w drogę głównemu bohaterowi. Panna Tomczak pewnie się teraz uśmiecha z satysfakcją, widząc, jak przemawia przeze mnie moja samcza natura. Problem w tym, że w tej sytuacji fakt, że bohater jest facetem, nie ma nic do rzeczy. Równie zrozumiała jest sytuacja zupełnie odwrotna, kiedy to męskie postaci są mieszane z błotem, aby nie wlazły głównej bohaterce pod nogi. Jeśli czegoś się tu dopatrywać, to raczej spontanicznego i nieco nieprzemyślanego pisania, a nie szowinizmu czy feminizmu.

 

Oczywiście nie wszystkie te kobiece kreacje są jednakowe. Autor dokonał swoistego podziału występujących u niego pań (i raczej długo się nad tym nie zastanawiał) na głupie i złe. Czyli zastosował kalkę, o której pisała Susan Wood.

 

Rozumiem, że przez „głupie” w tym przypadku autorka felietonu rozumie „te bezmyślne, bezwolne, którym nic nie wychodzi”. O tym już było, więc nie będę palców strzępił na klawiaturze. Przejdźmy do tych „złych”.

Z wyraźnym podziałem na dobro i zło to u Piekary ciężko (choć widzę, że pannie Tomczak nie sprawiło to trudności). Osobiście powiedziałbym, że wiele zależy od punktu widzenia czytelnika, że to do niego należy ocena. Dajmy na to opowiadanie „Piękna Katarzyna”. Ktoś powie, że główna bohaterka jest zła, bo wykorzystuje wszystkich wokół, aby zaspokoić własne, wyuzdane i hedonistyczne potrzeby. Natomiast ktoś inny powie, że taka zła to ta bohaterka znowu nie była, bo w końcu żerowała tylko na ludzkiej głupocie i samczej chuci. No i kto ma rację? Ano każdy ma swoją. Tyle. Nie ma co narzucać felietonami sposobu interpretacji. W końcu czytelnik to nie kretyn i potrafi sam dokonać oceny. Posiadając własny, unikalny światopogląd, wręcz CHCE sam ocenić.

 

Twórczość Piekary kryje w sobie tak olbrzymi ładunek pogardy dla kobiet, że czytelnik ma ochotę zadać sobie pytanie: jaki cel ma autor w utrwalaniu tych wszystkich zgubnych stereotypów, krzywdzących i dyskryminujących także i jego czytelniczki? Czyżby autor nie zdawał sobie z tego sprawy? Czy też uważa, że jego pozycja jako mężczyzny (a co za tym idzie – i jego bohaterów) byłaby zagrożona, gdyby partnerować zaczęła mu (im) kobieta, która oprócz funkcji motorycznych posiada także intelekt?

 

Jedynym ładunkiem pogardy, jaki w tej chwili widzę, jest ten wymierzony w imć Piekarę. A jeśli coś jest krzywdzące, to felieton panny Tomczak. Zaś pytanie, które sobie zadaję to: jaki cel ma autorka rzeczonego felietonu w propagowaniu tak niesprawiedliwej opinii o jednym z lepszych polskich pisarzy? Bo choćbym się nie wiem jak starał, nie potrafię znaleźć choćby jednego argumentu, który pozwoliłby mi przyznać słuszność pannie Tomczak w kwestii twórczości Piekary. Jednakże w imię poprawności politycznej trzeba dodać:

 

Pytania te oczywiście zostają bez odpowiedzi.

 

Oczywiście. Jeśli nie brać by pod uwagę odpowiedzi sugerowanych przez same pytania.

 

Przykrym jest jednakże fakt, że ktoś, kto całkiem zgrabnie tworzy swoje pisarskie światy, czyni przy tym tyle przykrości (przypadkowym chyba) „odbiorczyniom”

 

Mnie zaś otacza całkiem sporo takich odbiorczyń. Nie przypadkowych (i nie ujętych w cudzysłów, jeśli łaska). Prawdę powiedziawszy, znam sporo kobiet, którym twórczość Piekary się naprawdę podoba. Żadna z nich nie dopatrywała się tam szowinizmu czy jakichś krzywdzących stereotypów. Żadna nie uważała bohaterek za bezwolne, a już z pewnością nie za bezmyślne. Wychodzi na to, że ze mną jest coś nie tak, skoro mnie takie dziwadła otaczają.

Tym pesymistycznym akcentem porzućmy Jacka Piekarę i przejdźmy do Andrzeja Ziemiańskiego. Tu, niestety, czuję się już mniej pewnie, bo Ziemiańskiego czytałem tylko „Achaję” i to dawno temu. Niemniej, jest jedna rzecz, którą warto samczym paluchem wytknąć. Oto, co panna Tomczak pisze o prozie pana Andrzeja.

 

Tak też dzieje się z jego kobiecymi postaciami. Mimo iż stawiają czoło niebezpieczeństwom wszelakim, czuć wokół nich tę zamkniętą szklaną kopułę chroniąca przed „zewnętrzem”. Jakoś tym kobietom zawsze opatrzność pomoże, wszystko się nagle, bez zbytecznego ich wysiłku ułoży i tak zupełnym przypadkiem uda. Przypadkiem.

 

Czyli co? Jak kobietom nie wychodzi, to źle. Jak wychodzi, też źle. I bądź tu mądry, pisarzu. Tak źle i tak niedobrze. A tak poważniej, rozumiem, że panna Tomczak życzy sobie, aby sukcesy kobiet nie były dziełem przypadku. To już żądanie, które potrafię zrozumieć, poprzeć nawet. Do pewnego stopnia, rzecz jasna. W końcu niektóre sukcesy w życiu człowiek (czyli kobieta też) odnosi za sprawą zwyczajnego szczęścia. Poza tym, z tego, co pamiętam, Achaja to tak znowu lekko, z górki nie miała. Dlatego też słowa autorki „Słów kilku...” tak przykuły moją uwagę.

Na koniec panna Tomczak wlewa łyżkę miodu do beczki dziegciu. Oto znalazł się geniusz, który poznał się jako jedyny na kobiecej psychice – Andrzej Sapkowski. Poczytajmy:

 

W jego twórczości (i oby takich autorów było więcej) kobiety stoją na równi z mężczyznami. Mówią tym samym głosem, dokonują tych samych czynów i postawy również mają takie same. Mimo iż autor różnicuje swoje bohaterki pod względem pochodzenia, wykształcenia, klas społecznych, niemal każda cechuje się wręcz nadświadomością wobec swojej sytuacji, powinności i wyborów, jakich przyszło jej dokonać.

 

Zwracam uwagę na pierwsze dwa zdania, bo idealnie ujmują problem, z jakim boryka się Sapkowski. Autor zdaje się nie dostrzegać oczywistego faktu, że mentalność jest uwarunkowana do pewnego stopnia także płcią. Jego bohaterki to mężczyźni przebrani za kobiety, którzy od reszty facetów różnią się wyglądem, rolą w łóżku i wątkami okołomiesiączkowymi. Napiętnowana kompleksami Yennefer ma bardziej ścisły i opanowany umysł niż Geralt, którego najmniejszy błąd kosztowałby życie; bandzie złodziei i morderców przewodzi Ciri, która wszak na dowodzeniu zna się jak mało kto, uczęszczała do najlepszych szkół oficerskich i żelazną dłonią potrafi zaprowadzić ład; a królami manipuluje loża masońska złożona z chłopożernych feministek, przeświadczonych o własnej omnipotencji. Tak właśnie widzi rolę kobiet pan Sapkowski. Tu właśnie słowo „groteskowość” pasuje jak ulał. Bo oto w patriarchalnym społeczeństwie (wszak będącym średniowiecza odbiciem), to kobiety pełnią rolę dominującą. Rozumiem, że taka sytuacja mile łechcze ego panny Tomczak, jednak jest to, moim skromnym zdaniem, czysty absurd. Absurd zaś powinien być chwalony jedynie wtedy, gdy chwalący (bądź chwaląca, żeby nie było) wie, co autor chciał tymże absurdem zobrazować. Autorka „Słów kilku...” nie tylko nie wie, o jakie zjawisko chodzi, ale absurdu wręcz nie dostrzega. A znając Sapkowskiego i wiedząc, że gość to inteligentny, mogę się pokusić o dwa domysły. Pierwszy – jaja sobie robił i chodziło mu o przekaz typu: „Panowie, kiedyś baby będą nami rządzić”; drugi (pewniejszy) – będąc handlowcem i mechanizmy pewne znając, z premedytacją tak wszystko urządził, aby jak najszerszemu gronu czytelniczek dać satysfakcję, tym samym zwiększając własny zarobek. Bo że Sapkowskiemu chodziło i chodzi o pieniądze, to powszechnie wiadomo. W jednym wywiadzie wyznał wręcz rozbrajająco, że prawa do „Wiedźmina” sprzedałby nawet firmie produkującej pastę do zębów. Panna Tomczak zaś przyjmuje wszystko na tacy, nie zastanawiając się nawet, co jej zaserwowano.

 

Sapkowski nie boi się też przedstawienia partnerstwa w związku, a nie poddaństwa i przedmiotowości, co serwuje nam większość pisarzy. Wspólne podejmowanie decyzji i podział obowiązków nie jest tu wynikiem kryzysu męskości, ale obopólnego szacunku i uznania indywidualnych potrzeb partnerów.

 

Tak, w tym miejscu Sapkowski zasługuje na pochwałę, jednak nie z powodu, który podsuwa autorka felietonu. Powodem tym powinno być to, że AS jako pierwszy tak rozlegle rozpisał się nad relacjami damsko-męskimi. Nie oszukujmy się, Ameryki to on nie odkrył. Każdy zdrowy facet mógłby porównywalnie napisać, gdyby, podobnie jak Sapkowski, poświęcił zagadnieniu aż tyle miejsca. I oto doszliśmy do istoty problemu.

Problemem innych panów pisarzy nie jest sposób, w jaki przedstawiają (niech będzie już z wykopem) miłość, ale to, że w ogóle jej nie przedstawiają, ewentualnie przebąkują coś o niej od czasu do czasu. Natomiast panna Tomczak ową lakoniczność bierze za pełny obraz. Łatwo zatem zrozumieć jej oburzenie. Nie jest to, co prawda, w porządku wobec autorów, ale cóż zrobić. Nie można mieć wszystkiego.

 

Kwestią kolejną jest odrzucenie przez autora stereotypów pokutujących w społeczeństwie odnośnie „męskich” zawodów wykonywanych przez kobiety. Przykładowo – kobiety służące w armii tudzież bojowniczki-rewolucjonistki nie są ani dzierlatkami odzianymi w mikroskopijne wręcz skrawki skór i innej materii, ani nie są to troglodytki bardziej męskie niż sami mężczyźni. To doskonale wyszkoleni żołnierze, od mężczyzn odróżniający się jedynie delikatniejszym obliczem i długością warkocza.

 

Porozmawiajmy o tym, bo to częsty zarzut pod adresem mężczyzn piszących. SF bronić nie zamierzam, bo tam samcze uprzedzenia łatwiej wyłuskać i nazwać po imieniu. Jednak fantasy to zupełnie inna bajka, że tak powiem. Panna Tomczak posłużyła się w swojej argumentacji dwoma skrajnymi stereotypami, które po krótkiej chwili namysłu bardzo łatwo uzasadnić. Zacznijmy od skąpo odzianych panienek. To chwyt stary i sprawdzony, służący przyciągnięciu męskiego odbiorcy. Stosowany przez pisarzy nie z powodu jakichś głębokich przemyśleń na temat roli płci w literaturze. Bynajmniej, to zwykły zabieg wykalkulowany na zwabienie odbiorcy, poprzez oddziaływanie na jego najprymitywniejsze instynkty. Zabieg, jak się okazuje, działający w obie strony, bo ostatnimi czasy często w reklamach damskich szamponów w tle przewija się jakiś Adonis zachwycony efektem kosmetyku. Prosty marketing. Jeśli przeczytasz moją książkę/kupisz mój szampon, dostaniesz ładną kobietę/przystojnego mężczyznę. Uderzanie w podświadomość to nic nowego i nie wiem, czym panna Tomczak się tak przejęła.

A te żołnierskie troglodytki? To ja zapytam: czy panna autorka ma jakiekolwiek pojęcie o tym, jak wyglądało życie codzienne średniowiecznego wojaka? Nie było tam miejsca na poranną toaletę, ubranie było utytłane w błocie i krwi, we włosach hasały wszy, a facjatę szpeciły blizny po chorobach skóry i żelastwie wroga. Pamiętając teraz o tym wszystkim, wyobraźmy sobie kobietę żołnierza i spróbujmy nie nazwać jej troglodytką. A że bardziej bywały męskie niż sami mężczyźni? Też łatwo uzasadnić. Jak wojak idzie na wojnę, to i zwykłej, zdrowej kobiety całymi miesiącami nie widzi. A że samczy ród jest prosty i nad chucią panować nie potrafi, to szuka sobie partnerek wśród koleżanek po fachu. Czy koleżanki chcą czy nie, to nie ma większego znaczenia. Nie oczekujmy więc od kobiety kobiecego zachowania, kiedy musi sobie na co dzień radzić z chłopami wziętymi od pługa do armii.

Panna Tomczak konkluduje, że kobiety, które parają się wojaczką, od facetów różnią się jeno facjatą i długością warkocza. Nie wnikajmy, jak bardzo to dyskryminuje kobiety. Skupmy się na czymś innym. Mianowicie na tym, że to bzdura. Wspomniałem o tym wcześniej, ale powtórzę dla przypomnienia: kobiety z reguły są słabsze fizycznie od mężczyzn. Dlaczego to tak ważne? A dlatego, że walka na wojnie w niczym nie przypominała szlacheckich pojedynków, gdzie do walki rapierem czy szpadą wystarczy gibkość ciała. Wojna to rąbanina, okładanie się mieczami, jak (nie przymierzając) pałami od baseballa. I tak w koło, aż ci, dzielny wojaku, łapa zdrętwieje i nie zdążysz się tarczą zasłonić. Nie było tam efekciarstwa, które serwuje nam Hollywood. Czysta, brutalna siła stanowiła o życiu lub śmierci. Pokuszę się zatem o stwierdzenie, że kobieta na polu bitwy gorzej się sprawdzała niż facet. I nie wynika to z jakichś moich szowinistycznych zapędów, ale z czystej logiki.

 

To by było tyle, jeśli chodzi o felieton panny Tomczak. Podsumujmy krótko. Autorka prezentuje tezę, jakoby współczesna literatura fantastyczna wciąż borykała się z problemem szowinizmu. Dowodami mają być słowa pisarza z pierwszej połowy XX wieku, odpowiednio przycięty cytat, jak również garść własnych sądów, niezdrowych uprzedzeń i krzywdzących uogólnień. Szkoda, że nie pojawiły się żadne konkretne przykłady. Przynajmniej można byłoby podyskutować, a tak, pozostaje tylko krytyka. Krytyka, zaznaczam, nie polemika. Żeby nikt przypadkiem nie myślał, iż próbuję tu przedstawić jakieś prawdy objawione. Staram się jeno udowodnić, że panna Tomczak nie ma racji. Nic ponadto. Nie czuję się na siłach, by dokonywać tak (ekhm) odważnych ocen, jak autorka „Słów kilku w kwestii kobiecej”. Uogólnianie zawsze źle się kończy.

Uważam jednak, że problem, który autorka felietonu starała się poruszyć, został przez nią uproszczony i rozdmuchany do absurdalnych proporcji. Owszem, przyznaję, problem istnieje, ale jego analizowanie lepiej zostawić socjologom z odpowiednim bagażem doświadczeń, a najlepiej także z tytułem doktora. Zaś skalę zjawiska każdy może ocenić sam. Niepotrzebne tu płomienne mowy wygłaszane z ambony. Czytelnik nie jest idiotą. Idioci mają ciekawsze rzeczy do roboty niż czytanie książek.

Panna Tomczak wyszła z zupełnie odwrotnego założenia i to właśnie mnie chyba zmotywowało do napisania tej przydługiej odpowiedzi. Nikt raczej nie lubi, gdy ktoś wygłasza za niego sądy. Na dodatek sądy niepoparte żadnymi sensownymi dowodami. Ja natomiast nie lubię tego w szczególności. Jest to jedna z niewielu rzeczy na świecie, która potrafi mnie wyprowadzić z równowagi psychicznej, zepsuć humor i pogrzebać wiarę we współczesną publicystykę.

 


< 15 >