Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet (2)

<|<strona 04>|>

Bookiet (2)

 

 

Obodryci, Wieleci, Sasi. I trochę wikingów

Apogeum wypraw wikińskich przypadało akurat na czasy powstawania zachodniosłowiańskich struktur państwowych, takich jak księstwo obodryckie, Związek Wielecki, republika wolińska czy też nasze rodzime państwo Polan. W swoich historycznych i archeologicznych poszukiwaniach wielokrotnie stykałem się ze wzmiankami o kontaktach wikińsko-słowiańskich. A to duńska stocznia budująca słowiańskie łodzie, a to znaleziska z Islandii dające podstawę sądzić, iż wśród norweskich kolonizatorów tej wyspy byli również Słowianie, a to na wpół mityczna wikińska twierdza Jomsborg u ujścia Odry czy też, równie mityczna, córka Mieszka I, Świętosława, żona królów szwedzkich i duńskich, matka Knuta, króla Anglii, Danii i Norwegii. Są też podstawy, by sądzić, iż w wyprawie dwóch królów, norweskiego i duńskiego (Olafa Tryggvassona oraz Svena Widłobrodego) na Anglię pod koniec X wieku, wzięło udział sporo słowiańskich wojów. Jeśli dorzucimy do tego jeszcze teorię o drużynie przybocznej Mieszka I, złożonej (przynajmniej w małej części) ze skandynawskich wojowników, coraz większą ilość pochówków skandynawskich znajdowanych na terenie Polski oraz wspomnimy fakt, iż na dziewięćdziesiąt procent Państwo Nowogródzkie i Ruś Kijowską założyli Rusowie, plemię z terenów obecnej Szwecji, dając początek dynastii Rurykowiczów, to okazuje się, że obie nacje, skandynawska i słowiańska, miały na siebie całkiem spory wpływ.

W mojej biblioteczce brakowało jak raz takiego kompendium porównawczego, wyszczególniającego i skupiającego się właśnie na kontaktach Słowiańszczyzny i Skandynawii. Spodziewałem się, że książka Chrzanowskiego wypełni tę pustkę – i owszem, wypełniła, ale... nie do końca, że tak powiem, w narzuconym sobie przez autora temacie. Co nie znaczy, że książka jest niewarta przeczytania. Skończyło się to raczej tak jak przy książce Farleya Mowata „Wyprawy wikingów” – spodziewałem się opisu wszystkich wypraw wikińskich na terenie całej Europy, a otrzymałem emocjonującą opowieść o odkryciu i zasiedleniu przez Norwegów Islandii, Grenlandii i Nowej Fundlandii.

Wbrew tytułowi, książka nie skupia się na Słowianach (jako całości) i wikingach, ale na Słowianach zachodnich, Karolingach, Sasach i później Cesarstwie Niemieckim. Jest też trochę o Danii, Olafie Tryggvassonie, Ragnarze Lodbroku i Rusach, ale całość skupia się bardziej na zmaganiach Obodrytów i Wieletów z kolejnymi królami niemieckimi. I, nie da się ukryć, jest to lektura niezwykle zajmująca. Kolejne powstania wyżej wspomnianych plemion, ich walka o niepodległość, a następnie o wiarę, początkowe porażki, zdrady własnych wodzów, chwiejne sojusze i ostateczne wyrwanie się spod władzy niemieckich cesarzy (książka opisuje dzieje do końca X wieku) wciąga niczym najlepsza powieść historyczna. Taki, a nie inny odbiór Chrzanowski uzyskał dzięki swobodnemu, przyjaznemu czytelnikowi językowi, pozbawionemu naukowej sztywności – jest to dzieło bardziej popularyzatorskie niż ściśle akademickie, choć autor nie boi się wysnuwać własnych teorii i wdawać się w polemikę z największymi autorytetami historycznymi. Jednak to „spoufalanie się” z faktami historycznymi, komentowanie ich w delikatnie prześmiewczy sposób może być czasami irytujące, co sprawia, że książka traci swój paranaukowy szlif. Najbardziej drażni nieustanne naigrywanie się ze świętego ogiera Swarożyca, za pomocą którego wieleccy kapłani wróżyli pomyślność w bitwie. Stwierdzenie, jakoby koń rządził państwem wieleckim, było już po prostu przesadą. Za to nie przeszkadzają Chrzanowskiemu nawiedzone sny grafa Zygfryda, ojca kronikarza Thietmara, ba! – nawet go za nie chwali. No tak, tylko że Swaróg to pogańskie bóstwo, a Zygfryd to zagorzały chrześcijanin. No cóż, profesjonalny historyk powinien analizować dzieje jak najbardziej obiektywnie i bez emocji – to Chrzanowskiemu po prostu czasem nie wychodzi.

Ta mała niedogodność nie przeszkadza jednak za bardzo w lekturze „Słowian i wikingów”. Autor bardzo dobrze sygnalizuje, co jest jego własną teorią, a co faktem historycznym, gęsto podpierając swoje wypowiedzi cytatami ze źródeł. Jest to świetna pozycja na początek podróży po epoce późnych Karolingów i początkach państw zachodniosłowiańskich. Polecam!

 

Cleritus

 

Ocena: 4

 

Witold Chrzanowski

Słowianie i wikingowie

LIBRON, 2007

Stron: 286

Cena: 27,99

 

 

 

 



A ty? Na pewno chcesz zostać redaktorem?

Co roku jeden tylko Uniwersytet Warszawski oferuje przyszłym polonistom ponad czterysta miejsc. Jeśli pomnożymy to przez liczbę pozostałych wyższych uczelni, dla ułatwienia biorąc pod uwagę tylko te z długimi tradycjami, to i tak otrzymamy niezły wynik. Wielu z przyszłych filologów „ojczystych” nie marzy bynajmniej o kształceniu „przyszłości narodu”, ich celem jest praca w zawodzie redaktora. Oczywiście część z nich wchłonie rozwijający się rynek mediów, ale ci, którzy marzą o pracy w wydawnictwie książkowym, nie będą mieli łatwo. Ale nie bądźmy pesymistami i na potrzeby tej recenzji przyjmijmy, że wymarzoną pracę dostali.

Praca jest, marzenie spełnione, i zaczynają się schody, bo...

Wydawnictwo pierwsze, szacowne, z dorobkiem, wydające literaturę ambitną, w którym panuje miła i intelektualna atmosfera, jest, niestety, oficyną skostniałą. Podejmowanie decyzji trwa i trwa, młoda redaktorka nie może się przebić ze swoimi propozycjami, w dodatku mało elastyczna struktura firmy wyklucza możliwość awansu, który dałby owej redaktorce większą samodzielność. Marazm. O dochodach nie wspomnę. Młodszy redaktor w szacownym wydawnictwie po pięciu latach pracy nadal mieszka w mizernej kawalerce, w paskudnej dzielnicy, a pożywienie w stylu „gorący kubek” jest normą.

Wydawnictwo drugie, dynamiczne, okupujące nieustannie listy bestsellerów, wydające wprawdzie mnóstwo chłamu (to jest określenie zastępcze, bo jednak jakaś minimalna autocenzura powinna w medium publicznym obowiązywać), ale również mogące pochwalić się publikacją wielu naprawdę wartościowych pozycji. Stanowisko samodzielnego redaktora i zdecydowanie wyższe dochody zagwarantowane na dzień dobry. Żyć nie umierać. Decyzja redaktorki łatwa do przewidzenia.

I, jak łatwo się domyślić, tu zaczynają się kolejne schody, ale zdecydowanie bardzo wysokie, bardzo strome, podobne raczej chwiejnej drabinie. Bolesny upadek, że tak powiem, gratis.

Debiutancka powieść Bridie Clark „I kto jej zabroni?” zainteresowała mnie na początku ze względu na miejsce akcji – koszmar w wydawnictwie, no, nie mogłam się oprzeć. I, jak się okazało, słusznie, książka zaspokoiła bowiem nie tylko moje zawodowe zboczenia, ale również zwykłe czytelnicze potrzeby.

Jest to przede wszystkim kawał dobrej literatury kobiecej, która spełnia wszelkie wymogi gatunku, dając jednocześnie czytelnikowi możliwość obcowania z inteligentnym i wiedzącym o czym pisze autorem, co zdecydowanie plasuje ją na górnej półce. Kolejną zaletą debiutu Clark jest to, że zwyczajnie jest niegłupi. Traktuje bowiem o dość uniwersalnej i wiecznie żywej trudnej sztuce wyborów, o tym, że nie wszystko złoto, co się świeci. Niby prawda stara jak świat, a nadal się na tombak nabieramy. Drugim problemem poruszonym w książce jest mobbing, które to zjawisko kosmopolitycznym i wszechbranżowym jest. Nie wiem, na ile sytuacje przedstawione w książce są przejaskrawione, a na ile nie, jednak Clark bez wątpienia wiarygodnie pokazała zarówno stosowane przez pracodawców metody, jak i wpływ ich stosowania na pracowników. Przy czym zrobiła to nieemocjonalnie, nie uciekła się do taniego sentymentalizmu, a heroina nie szlocha w haftowaną chusteczkę. Cześć autorce za to i chwała.

No i na koniec gratis dla czytelników związanych z polską branżą wydawniczą. Clark w swej powieści zawarła bardzo dużo informacji na temat funkcjonowania wydawnictw amerykańskich, bardzo – jak dla mnie na szczęście – różniących się od metod pracy oficyn polskich. Nawet nie zdawałam sobie sprawy (choć wiedziałam), w jakim stopniu są tam rozpowszechnione instytucja „murzyna” czy zlecanie pisarzom tworzenia książki pod dyktando i na podstawie fabuły wymyślonej przez wydawcę. Chwała Ci, Panie, że „murzyna” na oczy nie widziałam i nigdy nie wpadłam na pomysł wystosowania maila, dajmy na to, do Jacka Komudy, treści następującej:

Drogi Jacku.

Potrzebuję na 15 października powieści, tak 400 tys. znaków. Ma być o Dydyńskim, który się zakochał, wiesz, jak Kroll, i żeby to zła kobieta była, i żeby on był nieszczęśliwy i nienawidził kobiet potem – tu będą potrzebne opisy, wiesz, no, jak je gnoi i nimi pogardza, no i jak cierpi. Bo on ma pozostać w głębi serca dobrym. No i powinien spotkać dziewczynę, skrzywdzoną, ale żeby niewinna była. Przez Tatarów najlepiej żeby skrzywdzona była (konieczna jest jakaś retrospekcja z tą jej krzywdą – dasz radę zrobić to tak drastycznie i plastycznie, no, wiesz, tak jak ty potrafisz. Tak naturalistycznie). Oczywiście musi się to kończyć happy endem, tu nie ma dyskusji. Myślę, ze ślub w kościołku w Dydni załatwi sprawę, i jak najszybciej powinna być przy nadziei ta dziewczyna. To chyba jasne. Termin ci odpowiada? Ok, to warunki w następnym mailu.

PS. A jeszcze ona powinna począć od tych Tatarów i oczywiście powinna się tam pojawić wiedźma odpowiednio plugawa, oferująca miksturę na spędzenie płodu, co bohaterka oczywiście odrzuci, zresztą sam wiesz, dziecko nie jesteś. Ale wiesz, myślę, ze ona powinna poronić w czasie tego napadu, co ją Dydyński uratuje, zawsze to mniej komplikacji potem. Jednak dzieci powinny mieć ojca. Dobra, to bierz się do pracy, książka pójdzie jak chrupiące bułeczki.

Uff, jak miło na tym naszym polskim zadupiu.

Dodam jeszcze, że podczas lektury natrętnie powracała do mnie myśl, bynajmniej nie nowa, że praca redaktora jest dla pozbawionych życia osobistego pracoholików. Przyszłym redaktorom pod rozwagę, pozostałym życzę przyjemnej lektury.

 

Ebola

 

Ocena: 5

 

Bridie Clark

I kto jej zabroni?

Tłum. Anna Kołyszko

Albatros, 2009

Stron: 328

Cena: 28,00

 

 

 

 



Ze śmietnika

Łaziłem sobie po „empolu” i naszła mnie niewesoła refleksja: śmietnisko. Książek, które wzbudzałyby moją ciekawość, po które miałbym ochotę sięgnąć i choćby przekartkować, nie mówiąc o bolesnym geście sięgnięcia po portfel, jak na lekarstwo. Reszta, która masowo zalegała półki, to śmietnisko. Pewnie się starzeję. Nieszczęście starszego pana polega na tym, że między innymi dostrzega błędy młodszych. Bo sam je popełniał albo dostrzegał u innych. Może zresztą zwyczajnie kwestia gustu.

Jakoś już tak mam, że tak zwaną „dynamiczną” akcję odbieram jako śmiertelną nudę. Jakoś nie chce mi się poznawać kolejnego chaotycznego schematu fabularnego, który nie zawiera kompozycji, nie ma przemyślanej linii napięcia, który wreszcie, i co najważniejsze, nie opowiada o niczym. Jak gonią, to albo dogonią, albo nie. Jak strzelają, to trafią albo nie trafią. Do zrozumienia historii jest mi potrzebna ta krótka informacja.

No i pewnie dlatego moje gusta błądzą gdzieś po obrzeżach, na przykład w okolicy Tokarczuk, która opowiada pyszne i znaczące historie.

Aliści nie o Tokarczuk, ale o śmietniku. Bynajmniej nie jako środku wyrazu artystycznego, ale zwykłym śmietniku, gdzie się wywala obierki, papiery, worki z odkurzacza czy fusy po herbacie.

Więc wszedłem sobie do owego ekskluzywnego, bo zamykanego śmietnika i... Stęknąłem z zachwytu, jak Kobyszczę Szczęścia. Uch! Stare Książki! Jest osobną sprawą, dlaczego właśnie Stare Książki budzą we mnie takie uczucia. Bo przecież w mitycznym czasie „przed wojną”, jak zapewniał mnie tatuś, wychodziły takie chały, że prawie jak dziś. Były też komiksy z Dzikiego Zachodu, gdyby komiksu nie zaliczać jakimś sposobem do prostej chały literackiej. Otóż ponoć nie należało (zaliczać), bo były jakieś tam skomplikowane powody teoretyczno-literaturoznawcze. Tak czy owak, gdy dobiorę się do jakiegoś takiego starożytnego zbioru, to wówczas mam wrażenie, jakbym wlazł do biblioteki.

Czy ktoś jeszcze pamięta, że był Mark Twain? W rzeczy samej, nie było go. Uwaga jak najbardziej pasująca do ducha opisywanej książeczki. Był Clemens Samuel Langhorne. Dla mnie pisarz po prostu kultowy. Opowieści o malowaniu płotu przez Tomka Sawyera w znacznym stopniu ułatwiły mi zrozumienie świata, choć książka była zasadniczo przeznaczona dla dzieciarni. Gdyby kto chciał recepty, jak zostać pisarzem, niech czyta i się uczy. Że, po pierwsze, coś z tego świata trzeba zrozumieć. Dopiero po tym wszystkim schematy fabularne, postaci, kontrapunkty i takie tam inne. Drugą rzeczą po rozumieniu świata, może pierwszą, jest jakiś gust. Można powiedzieć – żywa dusza, która jakoś czuje, śmieje się, drwi, cierpi, wzrusza się albo smuci. Pisarz musi czuć.

Jeśli nie jesteś pewien, jak czuć, najlepiej wyrób w sobie poczucie humoru. Swoisty dystans do świata poprzez śmiech. Opisuj świat ze śmiechem na ustach. Nie pisz rzeczy „śmiesznych”, ale opisuj rzeczywisty świat. Ot, co.

Nie znałem tej książki. Tytuł zadziwił mnie. „Podróż międzyplanetarna”? Twain autorem SF? Ee... No i tak zastąpiłem śmieciarzy w ciężkiej pracy opróżniania śmietnika. Książek było jeszcze więcej, ale tytuły nawiązujące do stabilności wzmacniaczy wysokiej częstotliwości z pewnością nie zainteresują szerokiego ogółu. Ten egzemplarz okazał się wyjątkowy.

No i nie wiem, czy polecać. W rzeczywistości, o czym wydawca lojalnie ostrzega w przedmowie, mamy tu bowiem zbiór humoresek. Obawiam się, czy nie nazbyt, hm... wymagających dla współczesnego odbiorcy. Po mojemu pysznie skonstruowana, przemyślana z zegarmistrzowską precyzją o wszystkich możliwych wariantach awarii zegarka i ich konsekwencjach, opowieść poruszająca się po obszarach gatunków doprowadzonych potem do perfekcji przez Jamesa Joyce’a oraz Stanisława Lema, z pozoru przecież odległych od siebie o lata świetlne, wiele wymaga od czytelnika. Potrzebujemy ucha do absurdu, umiejętności wysłuchania prawdziwej puenty, ukrytej za banałem, której jedyną funkcją jest wydanie chrapliwego dźwięku we właściwym miejscu przedstawienia, a nade wszystko poczucia humoru, który w paru miejscach z pewnością musi być mocno wisielczym.

Nie znajdziesz tam, Drogi Czytelniku, napięcia, seksu, pogoni, strzelanin, owszem, pysznie podane sugestie jatek, lecz tylko wymyślonych, słowem książka pełna Samej Esencji Literatury. Jako że nie każdy pija esencję, to niczym ów baca po pierwszym dniu wesela, waham się.

Na szczęście wydanie, o którym mówię, pochodzi z 1950 roku. Owszem, jest dostępne w antykwariatach albo... śmietnikach. Jeśli chodzisz do empola, nie ma problemu: tam go nie spotkasz.

 

Baron

 

Ocena: 5

 

Mark Twain

Podróż międzyplanetarna

Wybór: Antoni Marianowicz

Tłumaczenie zbiorowe

PIW, 1950

Stron: 257

Cena (antykwaryczna): ok. 40,00

 




Marlowe w todze i sandałach

Weźmy detektywa sztukę jedną (koniecznie takiego klasycznego – cyniczny, zgorzkniały, z problemami z kobietami i z własną rodziną). Zróbmy z niego Włocha – Włosi mają duży potencjał fabularny: te wielkie familie, na czele których stoją straszliwe matrony dzierżące władzę wałkiem i chochlą. Dołóżmy mu jeszcze skazany na porażkę romans z panienką z wyższych sfer. A, i żeby nie było tak sztampowo, umieśćmy akcję w starożytnym Rzymie. W końcu tego jeszcze nie było – prywatny detektyw na Forum Romanum to jest coś. Zapowiada się nieźle, prawda? Też byłam tego zdania, tak do połowy pierwszego tomu.

Potem, niestety, zaczęło się robić mniej ciekawie, a w przypadku tomu drugiego – miejscami wręcz nudnawo. Wrażenie tak naprawdę zrobił na mnie jeden fragment, dziejący się w Brytanii, w kopalni srebra – szczerze żałuję, że cała książka nie trzymała tego poziomu, bo w tym miejscu autorka udowodniła, że naprawdę potrafi pisać.

Problem tkwi w tym, że w tej książce wszystko jest na wyrost. Marek Dydiusz Falco, główny bohater, ma potencjał i nadawałby się na takiego lekko przerysowanego Marlowe’a w todze i sandałach. Tyle że z przerysowywaniem jest pewien problem – zrobione zbyt grubą kreską nie śmieszy. Wynurzenia Marka o tym, jaki to on jest cyniczny (ale nie do końca, rzecz jasna, każdy cyniczny macho ma wszak gdzieś głęboko ukryte wrażliwe serce, jak głosi jedna z prawd objawionych literatury i filmu...), jak niełatwe i niebezpieczne jest życie prywatnego detektywa w Rzymie i o tym, jak to rodzina potrafi człowiekowi uprzykrzyć egzystencję, zaczynają w końcu nużyć. Zwłaszcza że straszliwa matrona, za jaką ma uchodzić jego matka, przez większość czasu robi zaledwie za dekorację, coś a la woskowa figura z doczepioną etykietą „typowa włoska mamma, prosimy się bać i śmiać”.

Podobnie sprawa wygląda z romansowaniem z wyższymi sferami. Znowu Falco biadoli pracowicie o braku perspektyw, przyszłości itp. – jak nie przymierzając zakochany uczniak. Bo, jak wiadomo, każdy cyniczny macho-detektyw... patrz akapit wyżej.

A co do pracy detektywa właśnie – cóż, Falco głównie zajmuje się wyświadczaniem mniejszych czy większych przysług cesarstwu. Przy czym bardziej niż do Marlowe’a jego działalność pasowałaby do proletariackiego Jamesa Bonda. Brakowało mi bardzo zagadki kryminalnej, która nie miałaby nic wspólnego ze szpiegami, spiskami i próbą obalenia władzy.

Trudno mi ocenić, na ile autorce udało się stworzyć wiarygodną scenografię – nie jestem znawczynią starożytności, moje wiadomości o życiu w starożytnym Rzymie oscylują pomiędzy tym, co wyniosłam ze szkoły, tym, co przeczytałam w książkach raczej popularnych niż naukowych i co obejrzałam w telewizji. Z tego poziomu sądząc – wizja Rzymu jest jak najbardziej przekonująca, mniej „starożytni” wydają się za to Rzymianie, zwłaszcza główni bohaterowie – mam wrażenie, że równie dobrze można by ich włożyć do książki dziejącej się we współczesnych realiach, wystarczyłoby usunąć parę rzeczy z dialogów.

Podsumowując – bardzo chętnie przeczytałabym książkę, w której trup znaleziony na, powiedzmy, akwedukcie daje początek śledztwu, wykryciu mordercy, ba, nawet ujawnieniu mafii działającej w starożytnym Rzymie. Niestety, na Lindsay Davies i Marka Dydiusza Falco nie mam co w tym względzie liczyć. Powieść szpiegowska dziejąca się w starożytności to chyba jednak nie lektura dla mnie i raczej nie dla doświadczonych i mocno oczytanych miłośników kryminałów, którzy cenią sobie fabuły oparte na zagadce. Polecam tym, którzy mają ochotę na coś nowego, osobom ciekawym powieści szpiegowskich i miłośnikom starożytności.

 

Millenium Falcon

 

Ocena: 3+

 

Lindsay Davis

Srebrne świnki

Tłum. Konrad Majchrzak

Rebis, 2009

Stron: 444

Cena: 29,90

 

Lindsay Davis

Wykute w brązie

Tłum. Konrad Majchrzak

Rebis, 2009

Stron: 604

Cena: 33,90

 

 

 

 



Koszmarne zadupie, zadupiaści ludzie

Nie podoba mi się ta książka. Nawet nie umiem wymienić argumentów „przeciw”, nie podoba się i już! Niby autor świetny, tematyka ważka, historia odpowiednio ponura, a przy lekturze odrzucało mnie na szerokość pokoju, jak nie dalej.

Cormac McCarthy wpędził mnie w lekką depresję i jednocześnie zachwycił wydaną w zeszłym roku przez Wydawnictwo Literackie „Drogą”. Był to jeden z tych tytułów, które pozostawiają w czytelniku niepokój myśli, dręczą, drążą i spokojnie spać nie dają. W każdym razie mistrzostwa świata i olimpijskie razem wzięte.

Natomiast „Dziecię boże”, cóż, nie podoba mi się. Jest paskudne. W każdym aspekcie. Akcja dzieje się na najbardziej zadupiastym z zadupiastych amerykańskich zadupi. Ludzie tam mieszkający, nawet postaci teoretycznie pozytywne, irytują lub wręcz budzą obrzydzenie. Bohater jest odrażający. Od zawsze nijaki, niechciany, zbędny, usiłuje zrealizować swoje marzenia, choć sposób, w jaki się do tego zabiera, jest nieakceptowalny. Paradoksalnie, ten nekrofil jest jedyną postacią, której czytelnik, wbrew swej woli, może współczuć, a nawet w pewnym sensie kibicować. Odraza przeradza się w zrozumienie. Nie podoba mi się ta książka. Nie podoba mi się ten świat. Nie podobają mi się ci ludzie.

A może autorowi o to właśnie chodziło?

 

Ebola

 

Ocena: 5

 

Cormac McCarthy

Dziecię boże

Tłum. Anna Kołyszko

Wydawnictwo Literackie, 2009

Stron: 224

Cena: 28,90

 


< 04 >