Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (2)

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Przez góry i pustynie

 

okladka

Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt, dowódca Szóstej Kompanii Szóstego Pułku Górskiej Straży, ma przed sobą ciężkie zadanie. Ledwo co objął dowództwo nad nowo utworzonym oddziałem, a już dostał rozkaz, by wytropić i zniszczyć grasującą na pograniczu bandę Shadoree. Przeciwników bardzo niebezpiecznych, słynących z bestialskich mordów, absolutnie pozbawionych litości i polujących na ludzi jako na źródło pożywienia. Brzmi groźnie? W takim razie nie należy zapominać jeszcze o tym, że w plemieniu tym urodziło się wielu zdolnych adeptów magii, w jej dzikich i nieokrzesanych, lecz bardzo groźnych w bezpośrednim starciu aspektach. Zaś nasz dzielny porucznik ma do dyspozycji jedynie czterdziestu żołnierzy i jednego maga. W dodatku cywilnego, zatrudnionego w wojsku jedynie z okazji polowania na Shadoree. No cóż. Górska Straż nigdy nie unikała zadań ocierających się o samobójstwo, nie zrezygnuje więc i w tej sytuacji. Wszak ktoś musi strzec północnej granicy meekhańskiego imperium.

Tymczasem na południowych, pustynnych rubieżach Meekhenu kupiec Aerin-ker-Noel targuje się z Harribem, synem Arana. Obiektem negocjacji są stada bydła, które przyprowadził wódz koczowników. A sprawa nie jest taka prosta. Przestrzegać trzeba bowiem wypracowanych przez długie lata ceremoniałów, stosować sztuczki, które sprawią, że przeciwnik będzie bardziej skory do ugody i ustępstw. Krótko mówiąc: ciężki kawałek chleba. Jednak Aerin na tego typu transakcjach zbudował swój majątek, nic więc dziwnego, że to on jest w tej sytuacji rozgrywającym. Dodatkowo, cała procedura ma mieć także funkcje edukacyjne – całości przyglądają się bowiem z ukrycia dzieci kupca. Na szczęście bardzo pomocny w tego typu targach okazuje się być ochroniarz kupca, którego obecność i stoicki spokój wraz z wystającymi zza pleców rękojeściami dwóch mieczy powodują dużą niechęć do czynów nierozważnych i uwłaczających świętym prawom gościnności. Wszak w ferworze targów któryś z gości mógłby przez przypadek wyciągnąć z pochwy broń, co bardzo naruszyłoby ceremoniał i zasady dobrego wychowania. Na szczęście obecność Yatecha, pochodzącego ze słynącego z bitności i wojennego kunsztu plemienia Issarów, bardzo łagodzi obyczaje.

Ciężkim zadaniem jest napisanie recenzji z książki Roberta M. Wegnera „Opowieści z meekheńskiego pogranicza. Północ-Południe”. Nie dlatego, że jest to książka zła, wprost przeciwnie, lecz z powodu jej konstrukcji. Całość składa się z ośmiu opowieści, po cztery na każdą z wymienionych w tytule granic. Te minicykle są spójne wewnętrznie, jednak opowieści z północy są odmienne od tych z południa. Te pierwsze można określić jako militarne fantasy. Ot, mamy dzielnego dowódcę, bitny oddział, ciekawych przeciwników, sceny bitewne i intrygi łapiące za chłopięce serce. W życiu naszego oddziału liczy się jedynie służba, bohaterowie nie mają czasu na miłości, rodziny – a przynajmniej tylko na stronie militarnej skupia się autor. Poznawany świat zdaję się być prosty, czarno-biały. Ot, po prostu mamy dobry oddział wojska oraz złego i okrutnego przeciwnika, którego trzeba zniszczyć. Im dalej będziemy zanurzać się w akcję, tym bardziej obraz świata będzie się komplikować i oprócz wszędobylskiej czerni i bieli pojawią się liczne odcienie szarości. Tymczasem w części poświęconej rubieżom południowym skupiamy się od początku na rodzinnej stronie życia. Poznajemy kupca Aerina, jego żonę, dzieci, służbę i ochroniarza. Wchodzimy od razu w świat pełen intryg, interesów, szlachty i mieszczaństwa. Tu w razie zagrożenia nie pojawi się oddział regularnej armii, lecz najpierw liczyć trzeba na własną ochronę. Czy może być coś bardziej odmiennego niż fabuła, w jaką zanurzyliśmy się na początku książki?

Nie zetknąłem się wcześniej z twórczością pana Wegnera, od tej pory śledzić ją będę z zainteresowaniem. Przyczyn takiej postawy mogę wymienić kilka i wszystkie one znalazły się na kartach „Opowieści z meekheńskiego pogranicza”. Po pierwsze, ciekawy i w oryginalny sposób wykreowany świat – fantasy bez elfów i krasnoludów, pełne ludów z własną tożsamością i historią, geografią wymuszającą konflikty, ekonomią determinującą trasy przemarszów wielkich armii. Po drugie, bohaterowie, w których można uwierzyć i z zainteresowaniem śledzić ich losy. Po trzecie, budowa fabuły, wprowadzająca powoli w tajniki świata, umożliwiająca odkrywanie nowych sił rządzących Meekhenem i jego sąsiadami. Dzięki takiemu zabiegowi podczas lektury nie nudziłem się, wręcz przeciwnie – z zadowoleniem stwierdzałem, że świat przedstawiony na kartach książki nie jest taki prosty i nieskomplikowany, jakby się to mogło na początku wydawać. Kolejną zaletą tej opowieści jest język. Autor posługuje się nim sprawnie, potrafi zapanować nad pułapką patosu, w którą łatwo wpaść, opisując dzielnych żołnierzy stojących na straży nienaruszalności granic imperium.

Z drugiej strony, można się też doszukiwać wad twórczości Roberta Wegnera. Podczas lektury pojawia się wrażenie pewnego trudno uchwytnego podobieństwa do „Księgi Całości” Feliksa W. Kresa. Nie mogę nazwać tego wtórnością, opowieści tych dwóch pisarzy zbyt różnią się od siebie, jednak obaj twórcy wykorzystują podobne środki wyrazu i podobnie budują fabuły. Nie oznacza to, że twórczość Wegnera na tym traci, lecz uważam, że za tym autorem ciągnąć się będzie wciąż porównanie do Kresa. Co nie powinno jednak umniejszać wartości „Opowieści z meekheńskiego pogranicza”.

Podsumowując, moja opinia o książce Roberta M. Wegnera jest jak najbardziej pozytywna. Złożona budowa całości, dobry język, wciągająca fabuła – to bardzo dobre powody, by sięgnąć po książkowy debiut tego autora.

 

Jacek Falejczyk

 

Robert M. Wegner

Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe

Powergraph, 2009

Stron: 570

Cena: 32,00

 


Teoria względności

 

okladka

Jewgienij T. Olejniczak, autor polski, choć z pewnych powodów zaklasyfikowany do twórców zagranicznych, zaprasza w nieco chaotyczny i dość intrygujący świat swojej wyobraźni. Chaos towarzyszący opowiadaniom Olejniczaka nie jest, broń Boże, zjawiskiem negatywnym i wynika z kilku rzeczy. Po pierwsze, każde z nich dzieje się w innym czasie. Po drugie, łączy je tylko klimat. Po trzecie, są na różnym poziomie, co jest rzeczą całkiem zrozumiałą w przypadku zbioru. W gruncie rzeczy otrzymujemy jednak rzecz spójną, którą czyta się bez bólu głowy. Cóż, fajerwerków może nie było, ale radość z lektury na dość wysokim poziomie, i owszem.

Otwieramy książkę i oto dowiadujemy się, że planetoida uderzyła w ziemię („Noc szarańczy”). Trafiamy do dziewiętnastowiecznego Paryża, który już dawno przestał być miastem miłości. Teraz królują w nim bestie żyjące pod ziemią. Tym bardziej przerażające, że mają one z nami więcej wspólnego, niż byśmy chcieli. Współczesny Kraków („Riffy”) jest świadkiem koszmarnego urzeczywistniania teorii o niezwykłej sile muzyki, szesnastowieczna Florencja („Florencja”), erefenowski Frankfurt („Frankfurt”) i mała polska wioska początku XXI stulecia to punkty podróży dość interesujących turystów. Teksty dobre, ale pozostałe w moim odczuciu są o wiele lepsze.

„Pasażer”, „Sztuczne palce” i „Czarny punkt” to opowiadania zaskakujące, ciekawe fabularnie i z lekką nutką suspensu. „Wyspa mnichów” (znana z antologii „Kanon barbarzyńców”) urzeka swoją klasycznością – znamy to, a jednak jest to coś nowego. Z „Pasażerem” podróżujemy pocztowym dyliżansem po dziewiętnastowiecznych Niemczech. Jednego ze współtowarzyszy tej podróży znamy wszyscy i choć ani razu nie pada jego nazwisko, w momencie rozpoznania na twarzy czytelnika pojawia się uśmiech prawie jak z czwartego stopnia wtajemniczenia. „Sztuczne palce” chwytają za serce – i nie tylko – jak w „Egzaminie” Ewy Lipskiej. Zdecydowanie nie tego oczekiwał Antoni Wróbel. „Wyspę mnichów” można nazwać kontynuacją klasycznej fantasy. Bohaterem jest wojownik, który na zlecenie ma uwolnić wioskę od żmijów atakujących jej mieszkańców. Losy iluż to bohaterów śledziliśmy w podobnych sytuacjach? Rzesze. A jednak jest w tym tekście coś, co zwraca uwagę czytelnika.

Pierwsze miejsce na mojej liście zajmuje zdecydowanie i daleko przed pozostałymi tekstami „Czarny punkt”. Wioska gdzieś tam w Polsce, niewyróżniająca się wśród innych niczym oprócz czarnego punktu. Nic więc dziwnego, że każdy wypadek na trasie wiodącej przez to miejsce elektryzuje mieszkańców. Nic dziwnego?

„Noc szarańczy” czyta się z przyjemnością. Większą, mniejszą, ale zawsze. Fani horroru być może poczują pewien niedosyt, ale z pewnością znajdą tu coś dla siebie. Jak każdy inny czytelnik.

 

Ewa Hartman

 

Jewgienij T. Olejniczak

Noc szarańczy

Fabryka Słów, 2009

Stron: 389

Cena: 31,90

 


Rejs ku potępieniu

 

okladka

Dla wielu ludzi luksusowy jacht „Mroczne Echo” jest bez wątpienia wart grzechu. Nawet największego, jakim jest bratanie się z siłami nieczystymi. A stąd już błyskawiczny rejs do portu, w którym oczekiwać będzie wiekuiste potępienie. Taki los spotkał wszystkich dotychczasowych właścicieli ekskluzywnej łodzi. Czy podobne przeznaczenie czeka Magnusa Stannarda, przedsiębiorczego biznesmena, decydującego się wypłynąć staroświeckim jachtem (dwumasztowym szkunerem regatowym) w przedemerytalną podróż? Odpowiedź sama ciśnie się na usta, wszak pomimo niewątpliwych zniszczeń jacht nadal prezentuje władczą elegancję, za którą czai się CZYSTE ZŁO. Martin Stannard, pragnąc ocalić rodziciela przed zgubnym wpływem „Mrocznego Echa”, próbuje dociec genezy niechlubnej przeszłości feralnej łodzi. Trop prowadzi do osoby Harry’ego Spaldinga, amerykańskiego playboya oraz bohatera I wojny światowej, dowodzącego niegdyś elitarną grupą desantową o nazwie Załoga Jerycho. Chociaż wedle wszelkich przesłanek Spalding popełnił samobójstwo w 1932 roku, rzeczywistość zdaje się podsuwać inne rozwiązanie. Niemniej pytania i wątpliwości mnożą się w zastraszającym tempie, podobnie jak dziwne wypadki. W niewyjaśnionych okolicznościach płonie dziennik pokładowy, do tej pory dobrze ukryty w ognioodpornym sejfie. Radio nieustannie przypomina upiorną piosenkę, która zdaje się nie mieć końca. Woń śmierci wciąż unosi się wokół jachtu, a dobiegający z jego wnętrza sardoniczny śmiech nie zwiastuje niczego dobrego. Gdy zdesperowany Martin decyduje się towarzyszyć ojcu w pożegnalnym rejsie, koszmar zaczyna powoli opuszczać zakamarki przeklętego jachtu.    

„Mroczne Echo” to nadprzyrodzony dreszczowiec napisany przez zdolnego rzemieślnika, sprawnie posługującego się sprawdzonymi schematami oraz fabularno-dramaturgicznymi rozwiązaniami. Chociaż Francis Cottam (podobnie jak w swojej poprzedniej ghost story zatytułowanej „Dom zagubionych dusz”) nieśpiesznie rozwija akcję, gęstniejąca z kolejnymi stronami powieści okultystyczna aura w pełni rekompensuje początkowe mielizny. Do tego dochodzą wiarygodne portrety psychologiczne (szczególnie światopoglądowy i generacyjny konflikt męskiej linii rodu Stannardów) oraz kilka scen wywołujących nieprzyjemne mrowienie wzdłuż linii kręgosłupa. Zdecydowanie za mało na przyznanie tytułu „Horror Dekady”, ale jako pożywka dla ciemnej strony wyobraźni powieść tego obiecującego pisarza i dziennikarza sprawdza się całkiem, całkiem.

 

Przemysław Pieniążek

 

F.G. Cottam

Mroczne Echo

Tłum. Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski

Amber, 2008

Stron: 255

Cena: 29,80

 


Nomologia stosowana

 

okladka

Witam na kolejnych zajęciach Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Dzisiejszy wykład poświecimy omówieniu stanu aktualnej wiedzy na temat małego ludku.

Jak wiadomo powszechnie, informacje na temat krasnoludków, zwanych też skrzatami, ubożętami – notabene wszystkie te nazwy okazały się niepoprawnymi – towarzyszą człowiekowi od dawna. A ponieważ nie ma dymu bez ognia, oznacza to, że krasnoludki są na świecie, a tylko ich spryt względnie ułomność ludzkiej percepcji nie pozwalają nam nawiązać z nimi kontaktu.

Problemem tym zajmowało się na przestrzeni dziejów wielu badaczy, choć na ogół była to działalność uboczna, raczej hobbystyczna, nie będąca niestety głównym obiektem zainteresowań naukowców. Pozwolę sobie wymienić choćby polską pionierkę ruchu „Każda szkapa – naszą szkapą” Marię Konopnicką, duńskiego glacjologa Hansa Christiana Andersena czy wreszcie popularnego futurologa, specjalizującego się w gender studies, Juliusza Machulskiego.

Prace wyżej wymienionych, aczkolwiek obarczone wieloma błędami, należy uznać za kamienie milowe krasnoludkoznawstwa (ta nazwa dyscypliny naukowej również jest błędna, ale ponieważ do niedawna była obowiązująca, zdecydowałam się jej użyć dla większej jasności). Ich teorie swego czasu narobiły sporo zamieszania i choć wniosły tak wiele do nauki, jednocześnie wypaczyły powszechne opinie na temat skrzatów. Jednym z takich błędnych, ale trwale wrośniętych w naszą świadomość wyobrażeń jest przedstawienie społeczności krasnoludzkiej jako organizmu jednopłciowego. Rozumiem wymienionych tu mężczyzn, w końcu szowinizm płciowy dotyka nawet wybitne umysły, ale niezrozumiała manipulacja, tak, nie wahajmy się nazwać rzeczy po imieniu, powtarzam: ma-ni-pu-la-cja Konopnickiej, kobiety wyemancypowanej, pracującej, jest nie do wybaczenia.

Cieniem na osiągnięciach wspomnianych wyżej naukowców kładzie się również wycinkowość ich badań. Z braku czasu przypomnę tylko, że Konopnicka koncentrowała się na strukturze zatrudnienia krasnoludków oraz na ich szczytnej działalności w TPD, natomiast Machulski przedmiotem swoich obserwacji uczynił głównie system społeczno-polityczny panujący w Szuflandii oraz wpływ totalitaryzmu na życie codzienne, gospodarcze i kulturalne tej żyjącej w izolacji społeczności.

Sami Państwo przyznają, że to wszystko za mało. Konsekwencją tego był stopniowy zanik zainteresowania problematyką i zepchnięcie tej, jakże ważnej dyscypliny naukowej na peryferia myśli akademickiej.

Na szczęście dla nauki i myśli ludzkiej ta niemodna tematyka zainteresowała wybitnego uczonego, największego żyjącego znawcę Świata Dysku, Brytyjczyka Terry’ego Pratchetta. Światły ów umysł podszedł do badań zupełnie inaczej niż jego poprzednicy. Za cel obrał sobie znalezienie odpowiedzi na kilka pytań, mianowicie: Skąd przyszli? Kim są? Dokąd zmierzają? I po wielu latach wytężonej pracy odpowiedzi te znalazł. W wydanej niedawno przez Officynę Naukową „Rebis” obszernej, starannie przygotowanej monografii pt. „Księgi Nomów” Pratchett te odpowiedzi ujawnia, dokładnie omawiając również wierzenia, historię i obyczaje tej społeczności. Jednym z zaskakujących odkryć jest ujawnienie podobieństw między naszymi gatunkami. Tak, proszę państwa, wreszcie możemy o kimś powiedzieć: To nasi bracia w rozumie! Mogę jeszcze dodać, że badacz miał okazję nie tylko zapoznać się z treścią „Księgi Nomów”, bo tak brzmi poprawna nazwa tego ludu, ale również zbadać ich najważniejszy artefakt, obdarzany wielką czcią, czyli Rzecz.

Niewiarygodne osiągnięcie.

Ponieważ, niestety, nasz czas się kończy, pozostaje mi zachęcić Państwa do samodzielnego zapoznania się ze wspomnianą przeze mnie monografią, tym bardziej że Pratchettowi udało się uniknąć nużącej akademickiej maniery i wyniki swych badań przedstawił językiem przystępnym, zrozumiałym dla każdego, a dodatkowo okraszonym stosowną dozą dowcipu.

Niełatwo jest być prorokiem, ale śmiem sądzić, że już niebawem pozycja ta stanie się obowiązkową lekturą uniwersytecką, a z czasem – biorąc pod uwagę jej literackie walory, jestem o tym przekonana – również uzupełniającą lektura szkolną.

Dziękuję za uwagę. Następne spotkanie poświęcone będzie...

 

Dorota Pacyńska

 

Terry Pratchett

Księgi Nomów

Tłum. Jarosław Kotarski

Rebis, 2009

Stron: 608

Cena: 35,90

 


< 06 >