Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (3)

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Rozterki Kojociczki

 

okladka

Nie wszystko złoto co się świeci, nie wszystko wilkołak, co się przemienia. Mercedes Thompson na pewno nie jest wilkołakiem, fazy księżyca nie mają dla niej większego znaczenia. W postaci zwierzęcej jest ledwie kojotem, dość drobnym i niepozornym, w postaci ludzkiej bynajmniej nie posiada żadnych supermocy. Ot, zwykły mechanik samochodowy. Tyle że całkiem ładny. I całkiem sympatyczny, z tym swoim lekko zgryźliwym poczuciem humoru i autoironią. W „Więzach krwi” poznajemy dalsze jej przygody, zdarzenia rozgrywające się ledwie kilka miesięcy po akcji tomu pierwszego. Pozornie książka niewiele się zmieniła, nadal jest pisana lekkim, przyjemnym stylem, pojawiają się znane z „Zewu Księżyca” postaci; mamy całe stado wilkołaków oraz chmarę wampirów. No, a Mercy oczywiście pośrodku, w samym centrum zamieszania. Brak zmian jest niestety pozorny, ponieważ to, co w tomie pierwszym było jedynie drobną niedogodnością, tutaj rozwija się dość potężnie i w pewnym momencie zaczyna autentycznie doprowadzać do szewskiej pasji. Mamy pierwszoosobową narrację, dzięki której Mercy może bezustannie nam powtarzać, jaka to jest niezależna, a jednocześnie jaka przeciętna pod względem urody i zdolności. Zupełnie zwyczajna osóbka. Jednak Briggs wplata w fabułę wątek miłosny i naraz zamiast zwyczajnej dziewczyny mamy płoniącą się skromnisię, do której wszyscy mężczyźni (a zwłaszcza, what a surprise, ci prawdziwie potężni, nadzwyczaj pociągający i niezwykli) lgną niczym muchy do miodu. I lecą hurmem, by wyciągać ją z każdych tarapatów. Nie mówiąc już o kwileniu ze strachu o bohaterkę, o pocałunkach, dotknięciach, spojrzeniach i zapachu (Mercedes jest przecież po części kojotem, zmysł powonienia ma, ku rozpaczy czytelnika, niezgorszy). Słowem: romansidło jak się patrzy. Pośrodku tego tłumu wielbicieli stoi Mercy, załamując śliczne rączki i biadoląc co chwila czytelnikowi, że nie wie, kogo ma wybrać, że ten za silny i dominujący, tamten chce ją głównie dla dzieci, a jeszcze inny za często bywa martwy.

Szkoda, że tak się stało. Szkoda, bo choć bohaterka nadal da się lubić i z sympatią obserwujemy jej poczynania, jej rozterki miłosne bywają irytujące. I to nawet bardzo.

Fabuła płynie dość wartko, choć do teraz nie mogę zrozumieć, dlaczego w momencie, kiedy trzeba było natychmiast wyruszyć na pomoc przyjaciołom, bohaterka spędziła dzień na krążeniu po mieście. Owszem, zbierała informacje, ale robiła to leniwie i dosyć powoli, a mnie się wierzyć nie chciało, że ma aż tyle zimnej krwi, by zachować spokój i nie rzucić się od razu na ratunek (a przynajmniej przysiąść na pięć minut i pomyśleć, bo rozwiązania, które zajmowały jej stosunkowo sporo czasu, naprawdę nie były skomplikowane). Tym bardziej, że główny czarny charakter zgarnął sporą część jej adoratorów. A ból złamanego serca jest bólem złamanego serca.

Punkt kulminacyjny rozczarowuje. Przez dużą część książki groza narasta i kumuluje się wokół czarnego charakteru, jednak walka wygląda tak, jakby Briggs zwyczajnie zabrakło pomysłu, co też takiego złego, okrutnego lub plugawego może ów czarny charakter jeszcze zrobić. W rezultacie pozostawieni jesteśmy z uczuciem niedosytu i przekonaniem, że zostaliśmy w jakiś sposób oszukani.

Dużym plusem natomiast jest styl książki – i to się odnosi zarówno do samej Briggs, jak i do tłumacza. Humorystyczne wstawki nie zagubiły się w czasie przekładu, a słowa i spostrzeżenia Mercy są nadzwyczaj trafnie dobrane. Jedyne, co w tym wypadku może irytować, to okazjonalne traktowanie czytelnika jak osobnika niezbyt rozgarniętego i dopowiadanie oczywistości. Ale nie jest to na szczęście aż tak częste i nie psuje radości czytania. Briggs ładnie też wybrnęła z problemów dotyczących przypomnienia odbiorcy fabuły tomu pierwszego – wstawki są rzadkie i nienachalne, referujące akurat tyle, by móc sobie swobodnie przypomnieć to, co w danym momencie jest potrzebne, ale nie skupiać się jednocześnie na szczegółach i zawiłościach fabuły tomu poprzedniego.

Muszę jednak przyznać, że książkę przeczytałam z przyjemnością. Nadal jest to pogodna, lekka lektura, idealna na podróż lub leniwe popołudnie na leżaku. Moje marudzenie wynika głównie z żalu do autorki, że tak przyjemną książkę zmienia powoli w romansidło, że czytelnik czuje się atakowany rozterkami Mercy w zupełnie nieodpowiednich po temu momentach. Bo mogę się założyć, że na tych rozterkach się nie skończy, ba, możliwe, że w kolejnych częściach adoratorów jeszcze przybędzie – i co wtedy biedna Mercy pocznie? Bardziej bym się jednak obawiała, co też zrobi biedny czytelnik. Niestety, w zbyt wielu momentach ma się ogromną ochotę chwycić bohaterkę za ramiona, potrząsnąć nią porządnie i powiedzieć: „Ogarnij się, kobieto. Wybierz któregokolwiek. Pierwszego z brzegu. A potem wreszcie pchnij tę fabułę do przodu!”.

 

Karolina Majcher

 

Patricia Briggs

Więzy krwi

Tłum. Ilona Romanowska

Fabryka Słów, 2008

Stron: 454

Cena: 33,90 zł

 


Cienie Rzeczpospolitej szlacheckiej

 

okladka

Na co narzekają mieszkańcy Rzeczpospolitej szlacheckiej? Na drogi królestwa. Co jest bolączką ich czasów? Opieszałość i niewydolność sądów, a co za tym idzie, bezkarność ludzi łamiących prawo. Nietykalność tych, co przy władzy. Powszechna korupcja. Brzmi znajomo? Widać wciąż nie odeszliśmy wystarczająco daleko od czasów, do których nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby wracać.

Okazją do powrotu do Rzeczpospolitej szlacheckiej jest wydana niedawno debiutancka książka Roberta Forysia „Za garść czerwońców”. Składa się ona z trzech opowiadań połączonych postacią głównego bohatera – Joachima Hirsza, instygatora na służbie Jego Królewskiej Mości. Człowiek ten posiada liczne talenty, z których jeden szczególnie predestynuje go do prowadzenia śledztw nietypowych, gdzie w zbrodnię zamieszane są siły nieczyste. Joachim Hirsz, jak się szybko dowiadujemy, posiada pewien dar, odziedziczony najprawdopodobniej po matce, spalonej za uprawianie czarów. Pozwala mu on dostrzegać więcej niż widzą przeciętni ludzie. Hirsz nabył sporo wiedzy i umiejętności w czasach wojny oraz w niewoli tureckiej. W dodatku jest człowiekiem bezkompromisowym, nieprzekupnym i uparcie dążącym do poznania prawdy, co często wywołuje konflikty z jego bezpośrednim przełożonym, sekretarzem koronnym Janem Gembickim. Nasz bohater musi zmierzyć się z zagadkowymi zbrodniami, których korzenie sięgają od szlacheckich dworków po dwór królewski. Oprócz demonów ludzkich musi stawiać czoła również istotom nadprzyrodzonym i nie z tego świata. Pracę ułatwiają mu wierni towarzysze oraz przychylne kobiety – w każdej części książki Hirsz ląduje w łóżku z jakąś pięknością, których jest zaskakująco wiele. Stopniowo do opowieści wkrada się jednak również polityka – i to polityka z najwyższych szczebli władzy. Do problemu z nadnaturalnymi zbrodniami dochodzi problem ze szpiegami elektorskimi. Wszystko to razem nie wróży bohaterowi ani spokoju, ani rychłej emerytury. Chyba że zginie na skutek ran odniesionych w jednej z licznych potyczek, w których bierze udział.

Debiut Roberta Forysia to kolejny tytuł, po książkach chociażby Jacka Komudy czy Rafała Dębskiego, łączący fantastykę z historią. Autor osadził akcję książki w XVII wieku, wybierając okres od schyłku panowania Władysława IV Wazy po objęcie tronu przez jego brata, Jana Kazimierza. Widać wysiłek, jaki autor włożył w opisanie ludzi i miejsc tamtej epoki. Wysiłek ten daje dwojakie rezultaty – z jednej strony łatwo będzie nam zanurzyć się w ówczesnej Warszawie i Gdańsku, z drugiej jednak, irytować może przesadna drobiazgowość w opisywaniu każdego zaułka, każdej uliczki, którą bohaterowie mijają, przemierzając miasta. Interesujące są za to wiadomości, jakie otrzymujemy, o życiu politycznym Polski i zależnościach między funkcjonariuszami państwowymi, szlachtą, dworem. Poznajemy polską szlachtę i gdańskich mieszczan, Żydów osiedlających się na nowych ziemiach. Skąpe są za to informacje o funkcjonowaniu aparatu policyjnego, służb specjalnych i tym podobnych struktur, widzianych głównie poprzez pryzmat działań Hirsza. A tego ostatniego przedstawiono przecież jako postać nieszablonową i wyjątkową jak na tamte czasy. Sam bohater stopniowo ujawnia przed nami swoje umiejętności i ewoluuje od człowieka odrobinę przerośniętego wydarzeniami do w pełni świadomego gracza te wydarzenia kształtującego.

Książka jest napisana zdecydowanie współczesnym językiem, a stylizacja objawia się przede wszystkim w jednostkach stosowanych do liczenia czasu: zdrowaśkach i różańcach. Nie można jednak odmówić autorowi sprawności językowej. Akcja poszczególnych opowieści jest wartka, a jedyne dłużyzny, jakie rzucają się w oczy, to szczegółowe opisy topografii miast oraz równie szczegółowo rozpisane walki. Należy też ostrzec czytelnika, że pozycja ta, pomimo obietnicy zagadek i tajemnic, nie zaskakuje zbytnio rozwojem wydarzeń. To nie kryminał, w którym na ostatniej stronie rozwiązanie zagadki wywraca całość treści książki do góry nogami. Stąd też mój wniosek, że „Za garść czerwońców” to doskonała lektura przygodowa z domieszką fantastyki, aczkolwiek niekoniecznie należy się po niej spodziewać, że będzie zapierać dech w piersiach. Debiut możemy więc uznać za udany, skoro jednak planowany jest cykl „W służbie Ich Królewskich Mości”, to czytelnik może mieć nadzieję, że kolejne książki cyklu unikną wad pierwszej i dostarczą jeszcze większych emocji.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Robert Foryś

Za garść czerwońców

SuperNOWA, 2009

Stron: 372

Cena: 27,99

 


Kęsim, kęsim

 

okladka

Jeśli o kimś wiemy prawie tyle samo, co o sobie, albo nawet i więcej, to na pewno o wampirach. Motyw stary jak świat, wymaglowany we wszystkie strony, posiadający pewien kanon cech charakterystycznych. Jest rzeczą prawie niemożliwą, żeby w tej chwili napisać o wampirach coś oryginalnego. Niektórym się to udaje, przykładem choćby Magdalena Kozak czy Olga Gromyko, ale najczęściej spotykamy się z luźnych przekształceniem schematu. Boją się słońca? Damy im technologie genetyczne i kremy z filtrem 250. Osinowy kołek? Proszę bardzo, ale wbity tylko w konkretne miejsce, najlepiej pod kątem 23,5 stopnia, przekręcony w odpowiedniej kolejności cztery razy w kierunku wschodnim i dwa w zachodnim. Peleryna i smokingi wyszły z mody, załóżmy garnitur od Armaniego. Oto i współczesny krwiopijca, który krew popija tylko na wybitnie wybitne okazje, bo szybko się ścina, a w zasadzie to i tak gustuje w mojito.

Krótko mówiąc, nie ma lekko. I nagle na rynek przesycony sztucznymi kłami i tandetnymi krucyfiksami wkracza antologia „Krwawe powroty”. Temat przewodni – wampir i dzień urodzin. Redaktor antologii – Charlaine Harris i Toni L.P. Kelner. Czyli rzecz z metką, markowa. W środku same tuzy literatury zza oceanu, miłośnikom tematu zapewne znane z różnych innych osiągnięć twórczych. Nie jest to może eksplozja geniuszu, ale całość czyta się całkiem przyjemnie. Wspólny temat nie oznacza wspólnoty pomysłów i choć teksty są na różnym poziomie, warto zapoznać się ze wszystkimi.

Zebrane w antologii opowiadania ogólnie i subiektywnie podzieliłam na dwie grupy – teksty napisane jakby specjalnie dla nastolatków (np. „Jak zostałem nastoletnim wampirem”) i dla, powiedzmy, trochę starszych wielbicieli historii wampirycznych (np. „Zemsta Drulindy”). Być może podział ten jest nieco krzywdzący dla czytelników, zwracam jednak uwagę na użyte przeze mnie słowo „jakby”. Niektórzy pisarze wyznaczają sobie konkretny cel – dotrzeć do określonej grupy odbiorców. Najczęściej widać to w tekstach od razu. Cechuje je trudna do zdefiniowania prostota historii i języka oraz swoista naiwność (jak w „Jak zostałem nastoletnim wampirem”). Pozostałe opowiadania mają zupełnie inną konstrukcję. Zamiast wampira nie można podstawić wilkołaka, kosmity, psychopaty ani krwiożerczych pomidorów, bo tracą wtedy sens. Wampir to niekoniecznie bestia żerująca na ludziach, przecież przemienienie nie musiało być jego ludzkim marzeniem, choć, jak pokazuje Carolyn Haines, naprawdę zdesperowany człowiek może osiągnąć wszystko. Wampir nie musi być zblazowanym gotem, jakiego znamy z wielu współczesnych przedstawień, może współpracować z ludźmi, żeby ich chronić – nawet przed nimi samymi. Wampiry też marzą, kochają, boją się samotności, a nawet lubią jazz. Jak wynika z antologii, wampir też człowiek.

Zapomnijcie więc o wszystkim, co wiedzieliście o krwiopijcach. Blady facet ze smookie eyes w czarnej pelerynie i cylindrze odchodzi powoli do lamusa. I niewykluczone, że stojąca obok w autobusie niepozorna kobieta właśnie zastanawia się, czy zamówiony w firmie cateringowej koktajl AB Rh- będzie smakował gościom świętującym z nią jej trzechsetne urodziny.

 

Ewa Hartman

 

Antologia

Krwawe powroty

Tłum. Magdalena Grochowalska

Fabryka Słów, 2009

Stron: 445

Cena: 33,90

 


No, fajne, ale jedynka była lepsza

 

okladka

Czasem po prostu lepiej odpuścić, czasem lepiej nie kontynuować. Szczera to prawda, oj, szczera. To tak jak z tymi sequelami, po których obejrzeniu się mówi: No, fajne, ale jedynka była lepsza.

Z prozą Adama Zalewskiego zetknęłam się jeszcze przed jego debiutem, „Białą wiedźmę” czytałam z wydruku i czasu poświęconego lekturze do dziś absolutnie nie uważam za zmarnowany. Dlatego też śmiało i bez obaw sięgnęłam po „Cień znad jeziora”, kontynuację pierwszej powieści.

No, fajne, ale jedynka była lepsza.

Książka niestety rozczarowuje. Mimo powrotu do znanych miejsc, spotkania z tym samymi bohaterami, nie udało mi się odnaleźć klimatu, który towarzyszył „Białej wiedźmie”. Bohaterowie niby ci sami, ale nie tacy sami. Jacyś tam ludzie, którzy mnie kompletnie nie zainteresowali. Ktoś miał problemy? Zabili go? A co mnie to obchodzi! Gorzej, nie dość, że nie powróciła ta więź, która mnie z tymi ludźmi łączyła, to jeszcze zaczęli mnie irytować. Byli drętwi, nieprawdziwi, tworzeni na siłę. Podobnie jak i fabuła, która ciągnęła się jak makaron, ze strony na stronę stawała się coraz bardziej nieprawdopodobna i coraz bardziej przypominająca nudną historyjkę o klonach Brudnego Harry’ego. Niestety, w tym odcinku Clint Eastwood nie zagrał.

Nie przekonało mnie również połączenie historii z Cedar Peak z Rowerzystą. Wątek Noolana, który zresztą w którymś momencie staje się dominujący w powieści, sprawiał wrażenie wklejonego na siłę, bo coś trzeba było z tą akcją zrobić, jakoś pchać, żeby nie ugrzęzła. Dodatkowo, ponieważ nie czytałam „Rowerzysty”, ten motyw wyskakiwał co i rusz jak diabeł z pudełka, kompletnie mnie dezorientując.

Podczas lektury miałam wrażenie, jakbym czytała pierwszy, jeszcze niewprawny tekst autora, a nie trzecią już wydaną powieść. Nie ma tu pomysłu, nie ma klimatu, nie ma tu ludzi. Nie ma nawet tej narracji.

Ale nic dziwnego, przecież jedynka była lepsza. I tylko czasu, czasu szkoda.

 

Dorota Pacyńska

 

Adam Zalewski

Cień znad jeziora

Grasshopper, 2009

Stron: 504

Cena: 31,00

 


< 07 >