Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 16>|>

Ceterum censeo Carthaginem esse delendam

 

 

W koło Macieju to samo. Co jakiś czas jak diabeł z pudełka wyskakują te same głupie pomysły. Piszę już wiele lat i łapię się na tym, że co jakiś czas właściwie należałoby Czytelnika odesłać do archiwum Fahrenheita. Gdzieś u zarania naszego pisma zacząłem swe smarowanie od dziury ozonowej.

Panująca wówczas gorączka jakoś się rozmyła. Można by się spodziewać, że dziura się zatkała, lub nam ultrafiolet zmiękł i przestał zagrażać. Dziura owszem chyba nam... dziurzeje nadal zdrowo, ultrafiolet się fioleci, freony freonują, ale temat jakby zwietrzał.

Owszem, dzielnie na jego miejsce wkroczył efekt cieplarniany. Dowcip w tym, Drogi Czytelniku, że to ten sam diabełek, z tego samego pudełka. Trochę się uszminkował, ale to dokładnie to samo. Taki sam jest mechanizm jego wyskakiwania, że się tak pokrętnie wyrażę. W jednym i w drugim wypadku chodzi o to, że ludziska dostali do łapek mierniki, którymi mierzyć nie potrafią. No i jak to zwykle bywa, zanim się mierzyć nauczą, namierzają cuda.

W jednym i w drugim wypadku to samo napędza histerię. Obowiązek publikowania. Co prawda, w części wypadków da się z przeproszeniem biegunkę nieco zatamować poprzez system punktacji, który wymusza publikowanie w tak zwanych recenzowalnych, uznanych czasopismach. Ale gdy się nie daje gniota tam opchnąć to co? No to zaczyna się szukać bocznych dróg. Czasopism, które stawiają trochę mniejsze wymagania. Zawsze jest jakiś kompromis pomiędzy zyskiem a wymaganiami stawianymi artykułowi przez redakcję. No i, jak uczy doświadczenie, obrotna osoba zawsze gdzieś swe doniosłe odkrycia opublikuje.

Jak jest to już zupełna kicha, kompletna fantazja, pozostają jeszcze tak zwane „normalne” czasopisma. Albo tiwi. Warto sobie uświadomić, że tak naprawdę zawsze chodzi o kasę. Gdy nie da się wyszarpać grantu z oficjalnych instytucji, po zrobieniu naokoło sprawy szumu przez dziennikarzy znajdą się tak zwani prywatni sponsorzy. Albo, jak w przypadku efektu cieplarnianego, decyzję zaczną podejmować ludzie, którzy się nie tylko nie znają, ale znać się nie chcą, czyli politycy, a nie komitety naukowe.

Doświadczenie uczy, że można zrobić coś z zupełnej pomyłki, nieomal budować perpetuum mobile, jak na przykład cudowne zderzaki, coś, co aby działało, musiałoby złamać podstawowe prawa fizyki. Nie szkodzi, wystarczy sprawę dość zagmatwać, aby w artykule jakoś wyglądała. Jeszcze łatwiej się to robi dla tiwi. Forma przekazu z zasady nastawiona na potoczność i dokładność pi razy drzwi.

Udaje się to robić kompletnym amatorom, przypadkowym maniakom majstrowania w różnych urządzeniach, ludziom z niepełnym wykształceniem. Co ciekawe, braki, dziury w wiedzy raczej im zdecydowanie pomagają. Ci, co ich nie mają, zazwyczaj nie robią głupot, a co najważniejsze, nie potrafią się przy nich z takim przekonaniem, pasją i wytrwałością upierać. Jeszcze lepiej wykształconym nawet do głowy nie przyjdzie, żeby coś takiego wygadywać, bo przecież to wręcz nieprzyzwoite!

Nikt tak dobrze nie wie, gdzie w naszej wiedzy znajdują się dziury, ciemne kąty i filuternie zwane „szare strefy”, jak sami, że się tak wyrażę, „uczeni”. Nikt też nie potrafi się poruszać z takim wdziękiem i skutecznością po tych naukowych polach, jak ludzie na co dzień grzebiący w stosach literatury, opracowujący wyniki, mierzący nocami, szamocący się z aparaturą pokazującą jakieś bezsensowne rzeczy. Nikt lepiej niż oni nie może się orientować w tym, czego inni uczeni nie wiedzą za dobrze. Paradoksalnie, to naukowcy są szkoleni przez całe swoje życie, jak wciskać kit.

Sztuczki są wbrew pozorom bardzo proste. Za publikowanie ewidentnej bajdy w środowisku grozi ostracyzm. Za różne zwisające części ciała powieszą u gonta za opublikowanie nieprawdziwych wyników. To jest zakazane. Jest też oczywiste, że jak się zmierzy dobrze, to wyjdą banały. Nie jest też najlepszym dobrze zmierzyć coś trudnego. Bo się człek narobi jak głupi szarpiący za drzwi, a za chwilę inni opanują technikę pomiaru i zrobią to samo lepiej.

Niejako z samej zasady działania nauki musimy mierzyć przy krańcach możliwości mierników. Bo jeśli chcemy zmierzyć coś nowego, to trzeba wkraczać w takie obszary wielkości, w których do tej pory pomiar był niemożliwy. Stanowi to jasne, proste i eleganckie uzasadnienie tego, że mierzymy na poziomie szumów. Otóż, Kochany Czytelniku, sprytny pomiarowiec, abyś sobie nie myślał, że oznacza to nadzwyczaj wyśrubowane warunki, nie będzie się tak wygłupiał, żeby na ten przykład podać jeszcze jedno miejsce dziesiętne prędkości światła, pokazać jakiś nadzwyczaj subtelny efekt relatywistyczny. Tak durny on nie jest, bo będzie to oznaczało na ten przykład piekielnie drogą aparaturę i wiele roboty przy jej ustawianiu. Nie mówiąc już o tym, że łatwo da się sprawdzić, czy cokolwiek wyszło.

Sprytny pomiarowiec zabierze się za pomiar czegoś, co się mierzy łatwo, co nie jest kłopotliwe i czego do tej pory nie mierzono, bo... Bo mało kto widział w tym jakiś sens. Wielkość, która sama z siebie lata po całej skali jak głupia, jest generalnie zaszumiona ze swej naturalnej natury, czy jak tam. Idealnie do tego nadają się wszelkie zjawiska atmosferyczne. Ludzie od wieków wiedzą, że jutro będzie pogoda lub deszcz (lub dyszcz), raz tak, raz na odwrót, jak Bozia da. Trochę się tym zajmowano, w granicach rozsądku, o tyle, na ile potrzebne to było do przewidywania pogody. Które tak od mniej więcej XIX wieku jest możliwe, bo wiatr goni w jakimś kierunku na przykład front deszczowy albo obszar pogody. Owszem, w granicach czasowych pomiędzy powstaniem a na przykład rozpadem frontu atmosferycznego możemy całkiem sprawnie przewidzieć zmianę pogody. Aliści w tych granicach ma sens zbieranie danych pomiarowych np. prędkości wiatru temperatury, bo to nam pozwoli wyliczać zmiany. Gdy jednak zaczniemy zajmować się zeszłorocznym śniegiem, to... będziemy o krok od naukowego sukcesu.

Kochany Czytelniku, zapewne takie jest twoje pierwsze wrażenie, że wpływ zeszłorocznego śniegu jest przysłowiowy. Tymczasem procedura polegająca na wyliczaniu zmian średniej temperatury globu od 1830 roku do dnia dzisiejszego to nic innego. Gdzieś u podstaw tej zabawy jest bowiem założenie, że dziś powinno być podobnie jak sto lat temu. A gdyby się komu wydawało, że podobnie i zajmować się tym nie trzeba, to my mu czarno na białym pokażemy, że nie.

No cóż, średnia temperatura globu (prezentowane przebiegi to nie bardzo jest to), jakby nie kombinować z procedurą wyliczania, fluktuuje. Do tego możemy przedstawić fluktuacje jako tendencje. Wystarczy dobrać krok średniowania. Zwróć uwagę, Drogi Czytelniku, że jakkolwiek zajęliśmy się szumami, to zrobiliśmy to tak inteligentnie, że z szumów wyszedł nam pewien interesujący przebieg i jest już tylko kwestią odpowiedniego marketingu, by nim pozostał. No i mamy sprawę. Wniosek jest jak drut: trza budować wiatraki!

Pojawiła się w pewnym momencie niejasna nadzieja, że kryzys światowy poniekąd położy trochę szlaban na kilka szaleństw, między innymi na ekologiczną biegunkę. Coś mi się zdaje, że nadzieja to płonna, tak jak chyba rozwiewa się chęć dania sobie siana, jeśli chodzi na przykład o walkę z narkotykami. Pojawiły się takie pomysły przez chwilę w USA, coś się kręciło w Polsce.

Co ma wspólnego ekologia z walką z narkotykami? Po pierwsze, sprawa jest beznadziejna. Jeśli chodzi o efekt cieplarniany, całkiem niedawno czwarta gospodarka świata, Niemcy, wyliczyła, że jej robota włożona w tysiące wiatraków, w panele słoneczne i inne cuda oszczędzające emisję dwutlenku węgla opóźniła efekty domniemanego ocieplenia o kilka godzin. Całkiem niedawno przeczytałem notatkę o tym, że młodzież USA odkryła domowy sposób produkcji amfy. Ponoć policjanci odkrywają ślady poprodukcyjne przy drogach w całych USA. Patent z szybkością pożaru rozszerza się na kolejne stany. Co w dobie Internetu wydaje się raczej złudzeniem.

To penalizacji narkotyków zawdzięczają swe dochody islamscy ekstremiści. Także różne skrajne odłamy polityczne w Ameryce Południowej zawdzięczają swe istnienie pomysłowi, aby walczyć jak jasna cholera z rozprowadzaniem narkotyków. Im mocniej zwalczamy narkotyki, tym są one siłą rzeczy droższe, tym lepiej mają się ludzie zajmujący się ich produkcją i rozprowadzaniem. Sprawa jest beznadziejna. Narkotyki docierają do więzień, na teren jednostek wojskowych. Co oznacza, że ulubiony środek wojujących z nimi, zwiększanie przeróżnych restrykcji, nie przyniesie żadnych skutków aż do warunków więzienia. Po prostu można postawić co chwilę wartowników, strażników, przeróżne „hamownie”, czyli w wojskowym języku punkty kontroli. Nic to nie da. Koszty systemu rozwalą nam gospodarkę, jego zwolennicy przedstawią statystyki, które wykażą, że owszem ograniczył, co prawda o trzy godziny, ale ograniczył. Dzieciarnia wynajdzie w międzyczasie pięć różnych sposobów na odlot.

Już kiedyś napisałem, że inteligentny człowiek po kilkudziesięciu latach bezskutecznego nap... głową w mur, czyli wojowania z narkotykami, użyłby tej głowy do myślenia. Sprawdziłby, na ten przykład, jak to było, gdy z narkotykami nie walczono, gdy w każdej aptece był specyfik, którym można się było naszprycować. A potem sprawdziłby, jak mają się jego wojownicy, ile wynosi budżet instytucji zajmujących się waleniem głową w mur.

Gdy przeskakujemy od tematu do tematu, to trzeci jest dla kompozycji niezbędny. Ubawiłem się, jak usłyszałem deklarację USA, że rezerwują sobie możliwość militarnego przy... niejakim hackarzom, którzy niecnie za pomocą sieci komputerowych atakują ich terytorium.

Owszem, co nieco wiem o włamach, mam zachowane logi. Pouczające? Poniekąd. Otóż, o ile pokrzykiwania bezsilnego niedawnego światowego żandarma niewiele mogą w tym rejonie świata obchodzić, to pomysły, by policja miała dostęp do danych gromadzonych przez firmy dostarczające usługi internetowe u nas pojawiają się cyklicznie. Do czego by miały one posłużyć? A, do niczego.

Już to tłumaczyłem kilka razy, problem w tym, że owe informacje są zbierane od samego początku, odkąd sieci istnieją. Pomysł, żeby tworzyć logi, jest tak świetny, jak to, żeby zamykać drzwi do domu na klucz. Wtedy złodzieje będą mieli przechlapane. Już nie mówię o nadzwyczaj chytrym pomyśle instalowania w samochodach immobilizerów. Żaden złodziej samochodowy... jakoś nie ma z tym problemów.

Jak to było z moim włamem? Udało mi się przede wszystkim zamrozić stan komputera podczas ataku. Poprzez poproszenie portiera, żeby wtyczkę z sieci wyciągnął. To uniemożliwiło zadziałanie czyszczących system skryptów. W ten sposób z adminem dowiedzieliśmy się, skąd mógł być włam i już po tygodniu uzyskaliśmy dostęp... Nie do komputera. Do gniazdka. Szczerze mówiąc, gniazdek. Może ten komputer, może tamten? A, szukajcie sobie chłopaki! Komputerów było wielu, czy tylko jeden? Każdy zawirusowany jak stodoła, każdy jak najbardziej z programem antywirusowym i właścicielem przekonanym, że wszystko jest w najlepszym porządku.

A dziś, jak wyczytałem w Gazecie Wyborczej, jest po prostu znacznie gorzej. Jeszcze kilka lat temu cracker, aby coś zwojować, musiał mieć fizyczne, powiedzmy precyzyjniej, galwaniczne podłączenie do jakiejś sieci. Musiał się wetknąć z wtyczką do jakiegoś gniazdka. Pomijam tu średnio zaawansowanych, którzy poradzą sobie z rejestracją ruchu sposobami przecież powszechnie znanymi. W tej chwili kompletny lamer może wejść poprzez sieć radiową. Z których „tylko” 23% (a dlaczego trzy?) ponoć na terenie Warszawy jest niezabezpieczonych.

Powodzenia w zbieraniu danych! Ile ja się już naczytałem artykułów poświęconych analizowaniu logów... Nie znalazłem żadnego z nich, którego autor gwarantowałby niezawodną metodę na wykrycie włamu.

Sęk w tym, że włamywacz wie to samo, co broniący systemu admin. Zna sposoby zabezpieczania się. Czyszczenie logów to pierwsze, co będzie chciał zrobić. Zamorduje sysloga, podmieni wszystkie znalezione rejestry czynności. Zadba, aby z zewnątrz wszystko wyglądało na „usługę dozwoloną”. Nie będzie tak durny, aby łamać hasła, choć pewnie pobierze zawartość „szedoła”. Zainstaluje własnego „backdoora”, czyli podmieni któryś z programów, tak by mu umożliwił dostęp do systemu. Prawdziwy komputerowy włamywacz nie zostawi swej wizytówki, nie skasuje danych. Rąbnie zawartość bazy danych, może korespondencję. Po czym nie zostawi najmniejszego śladu swej bytności. Jednego bitu. Zapewne skasuje także „backdoora”. System będzie dziewiczy, jak to niewiniątko, co świeczkę zeżarło.

Włam zapewne objawi się po miesiącu, wielu miesiącach spadkiem obrotów firmy, aktywnością konkurencji we wprowadzaniu nowych produktów czy na ten przykład niespodziewanym „wyjęciem” specjalisty przez headhunterów. Pomijam już to, że o ile dzięki rejestracji ruchu znajdziemy jakieś ślady, to zaprowadzą nas one do Bogu ducha winnego właściciela sieci „wajfaj”. Zapewne nie znajdziemy niczego pewnego, może przy większym szczęściu znajdziemy się w takiej sytuacji, jak ja z dzielnym adminem: fura komputerów do przeanalizowania, tylko tym razem nie dwadzieścia-trzydzieści, ale zapewne dziesiątki tysięcy.

Po efektach możemy się zorientować, co potrafią służby zajmujące się bezpieczeństwem w sieci. Na przykład namierzyć crackera, który ma autyzm. Albo kogoś udzielającego się w sieciach p2p. Nie ma już jakoś sposobu na spamerów. Nie dawało się (wyszło?) zdjąć z sieci strony internetowej polskich neofaszystów. Do włamów na serwery firmy ponoć się w ogóle nie przyznają. Rozpoczęcie śledztwa nie daje się ukryć, a jest najlepszym znakiem dla konkurencji, że wyciekły naprawdę ważne dane.

Na koniec taki drobiazg: zazwyczaj jakoś najmniej, przynajmniej ostatnio, mówi się o tym, jak można problem bezpieczeństwa sieci naprawdę rozwiązywać. Można. Nawet nie trzeba być jakimś tam „hackarzem”. Starczy odrobina pomyślunku, elementarnej wiedzy technicznej, by na przykład zrozumieć, że nie wolno umieszczać ważnych danych w komputerach, do których jest dostęp z sieci. Można nie instalować firmowych reklamówek systemu operacyjnego sprzedawanych za duże pieniądze.

Tak to wygląda: jest sens zabezpieczania własnego systemu. To działa. Łapanie crackerów jest jak szukanie wiatru w polu. Najwyżej capnie się jakiegoś cygana i powiesi zamiast kowala.

Trzy tematy i jeden wątek chyba fantasy. Nieraz pisałem o współczesnych szamanach.

Kim są? Niektórzy bardzo sprytni, większość to tacy, którym jakaś normalna działalność nie wyszła. Nie pozostaje im nic innego, jak zająć się albo dziurą ozonową, albo efektem cieplarnianym, albo metodami zwalczania narkomanii. Czarują publiczność, że zrobią porządek już to z pogodą, już to zamawiają spokój w sieci komputerowej. Osobliwe jest to, że ich działanie, choć, gdy się trochę przyjrzeć, ani trochę nie rokuje nadziei, wygląda jak typowe szamańskie zabiegi, jednocześnie działa na publiczność jak ów taniec szamana: hipnotyzuje. Daje silne złudzenie, że nasz magik robi to, co trzeba.

No i co z tą Kartaginą? Poza zburzeniem, to musimy sobie uświadomić: szamani są wśród nas. Trzeba to powtarzać wciąż i ciągle. To nie są ci łatwi do rozpoznania, co wykrywają żyły wodne, leczą poprzez nakładanie rąk. To już ogon amatorszczyzny. Ich klientelą są biedni emeryci, ludzie pozbawieni wykształcenia. Szamani zmienili maski na białe kitle, na garnitury, zmienili grzechotki i dzwoneczki na multimedialne systemy wyświetlające prezentacje na lśniących ekranach. Mieszkają za oszklonymi drzwiami, posiadają tytuły i biorą bardzo wysokie pensje. Musimy jednak pamiętać: to tacy sami szamani, jak ich praprzodkowie podskakujący z bębenkami i wykrzykujący niezrozumiale zaklęcia. Nie ma znaczenia, że jedni trochę wierzą w to, co robią, inni wiedzą, że od początku do końca są szalbierzami. Tak samo jak ci dawni nie potrafią być myśliwymi. Boją się niedźwiedzi, a na złapanie królika są zbyt niezgrabni, zbyt głupi dla lisa, za leniwi, żeby zbierać grzyby z kobietami. Pomimo tego są tak samo skuteczni jak przodkowie. W wyciąganiu darów.

 


< 16 >