Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 17>|>

Mutra wedle Ijona Tichego jako świadek współczesności

 

 

Tak się mówi, gdy trzeba górnie i chmurnie. Znaczy, że ten czy ów jest/był (zazwyczaj był, bo albo na pogrzebie, albo rocznicy pogrzebu) świadkiem swego czasu. No więc z grubej rury postanowiłem tym razem. O wyższości mutry nad na ten przykład wyższością samą w sobie.

A skoro górnie i mgliście (mgliście, ażeby nie używać ponownie słówka popularnie opisującego skroploną w niebiesiech parę wodną), to pod szumiącymi sztandarami. Znaczy wojskowo. Choć z wojskiem to ja zawsze byłem na bakier.

Młody człowiek jest buntowniczy i ma skłonność do negacji wszystkiego. Ale, tak swoją drogą, trudno się mi dziwić, że miałem kilku wykładowców w studium wojskowym jeśli nie za bałwanów, to przynajmniej za „indoktrynowicieli”. Osobników, którzy mieli za zadanie przeprowadzić nam pranie mózgów. Była pewna obawa, że wchodzimy na zajęcia ciut mądrzejsi, niż wychodzimy.

Aliści pomysł, że w sumie mamy łby nie od parady, że potrafimy odsiać ziarno od plew, po dość krótkim czasie zdał mi się słuszny. Dziś słucham z uwagą kłamców, pijarowców, jak i wodników prasowych. Rzeczników, znaczy się.

Jakoś mam zaufanie do swego rozumu. A poza tym zauważyłem, że mówić prawdę, choćby między wierszami, zdarza się każdemu, poniekąd zwłaszcza temu, co usilnie nie chce jej powiedzieć.

A cóż to takiego prawda? To, Kochany Czytelniku, model rzeczywistości, który daje nam zgodne z eksperymentem w granicach błędów pomiarowych wyniki. Wyniki wynikami, a wychodzi na to, że prawd może być kilka.

Tak więc na studium wojskowym powiedzieli mi, że bez planowania nie ma operacji wojskowej. A planowania nie ma bez rozpoznania. Musimy mieć jakieś, jakiekolwiek, informacje o enplu, żeby cokolwiek wykombinować. Otóż nawet będąc na bakier z armią, musiałem przyznać, że to jest bardziej mądre, niż się (banalne) na początku wydaje.

Oto przykład prawdy. Wojskowi dodawali jeszcze, że nie ma niczego gorszego niż posiadanie błędnych informacji. Lepiej wiedzieć, że się nie wie, niż mieć złe informacje, wprowadzone do naszej bazy danych albo w wyniku celowej dezinformacji, albo z naszej osobistej głupoty.

Co zdarza się niepomiernie częściej.

Kto kogo w maliny wpuszcza częściej, to odrębne zagadnienie, a ponoć Sokrates powtarzał, że wie, że nic nie wie, i dlatego jest uważany do dnia dzisiejszego za jednego z najmądrzejszych ludzi.

Po pierwsze, znać rozmiar swej głupoty. W fizyce dość często zdarza się, że wiemy, że nie wiemy. Mówimy wówczas na przykład, że mamy empiryczny opis zjawiska. Warto się przez chwilę zastanowić, co to oznacza w odniesieniu do poprzedniej definicji prawdy. Bo mamy jakiś opis. Lecz zaznaczamy, że „mało prawdziwy”. Czym się on eksperymentalnie różni od tych prawdziwie prawdziwych? Jeśli coś zmienimy w tym, co ów opis empiryczny opisuje, to się okaże, że przewiduje on jakiś wynik, którego w rzeczywistości nie zobaczymy. Albo enpel siedzi w krzakach, albo w lesie. Przekonamy się bardzo namacalnie. Jakkolwiek strzelają do nas i sierżant Kapuśniak twierdzi, że tak celnie, jakby siedzieli gdzieś blisko, na przykład w kępie olch, pomiędzy lasem a krzakami, to biorąc pod uwagę, że powinno być widać, jak dymi i błyska, a nie widać, to nie z kępy. Więc póki co z empirycznego opisu wynika, jak mocno należy chować tyłki w okopach (tak jakby strzelano do nas z olch), ale gdy będziemy musieli ruszyć do przodu, niestety, model sierżanta okaże się zdecydowanie niewystarczający.

Bywają tak zwane twierdzenia dowolne. Naszedłem kiedyś sprzedawcę kart do bankomatów. Miałem taką przykrą konieczność. To znaczy wszedłem do banku. Tamże napadł na mnie młody dynamiczny sprzedawca właśnie owych kart. I owszem był na tyle grzeczny, że najpierw załatwił, co potrzebowałem, a potem zaatakował mnie niesłychanie atrakcyjną ofertą. Powiedziałem „e”. Wówczas młody człowiek, specjalista od manipulowania, wystrzelił do mnie, że w obecnych czasach człowiek bez konta i karty kredytowej (? to chyba nie o ten „produkt” jednak chodziło) jest delikatnie mówiąc de mode, czy coś podobnie zagranicznego. Powinienem pod wpływem niezwykle profesjonalnej przemowy paść trupem albo natychmiast nabyć produkt. A ja mu na to, że karta płatnicza jest obciachowa.

Nasłuchałem się o różnych metodach marketingowych, o tych specjalistach, co każdemu wodę z mózgowia zrobią. Pusty śmiech. Młodemu szczęka opadła. Nie wiedział, co ma powiedzieć.

Biedaczysko, niechcący posłużył się właśnie twierdzeniem dowolnym. A ma ono taką własność, że skoro dowolne, to znakomitą repliką będzie na przykład wierszyk będący za moich dziecięcych czasów w okolicach Przedborowy w użyciu: „Srutu, tutu, majtki z drutu”.

A skoro jesteśmy przy wierszykach (srutu tutu), to, Kochany Czytelniku, Kultura. Z przeproszeniem (bo trudno przewidzieć, co komu w głowach siedzi i co się mu kojarzy, gdy mówimy o „K” nawet tym wielkim).

Zawsze opowiadam o przykładzie zderzenia kultur, jakim w finale była bitwa w Dolinie Otumby. Otóż, po mojemu, to właśnie dziedzictwo kulturowe Corteza spowodowało, że Aztekowie ponieśli straszną klęskę. Z pewnością miał też więcej szczęścia niż rozumu, ale umiał wykorzystać ów cień szansy, jaka się przed nim otworzyła, właśnie dzięki temu, co posiadał we własnej głowie. Miał jakiś plan, który powstał, bo miał dobre rozeznanie rzeczywistości, w jakiej się znalazł. Tak jak mi do usadzenia obnośnego sprzedawcy kart kredytowych wystarczyło pojęcie „twierdzenia dowolnego”, tak jemu, przypuszczam, mogło wystarczyć słówko „tłuszcza”. Wystarczy, by doczepił do niego znane choćby z czterech Ewangelii własności opisywanego nim obiektu, a to wystarczyło, by konsekwentnie zrobić, co zrobił.

Ta myśl przyszła mi do głowy podczas przygotowań do wykładu na „Awangardzie”. A mianowicie, że „Proces” Franza Kafki jest tak bardziej o niczym.

To przykład literatury abstrakcyjnej. To po prostu bardzo ekspresyjna forma. Owszem, dzieło zawiera wiele obserwacji, bardzo trafnych, gdy chodzi o zachowanie się ludzi wobec urzędu, ale... urzędy lepiej opisuje choćby komiks Dilberta.

Gdzieś około połowy XIX wieku artyści zaczęli sobie odpuszczać opisywanie świata. Wcześniej, mam wrażenie, było to ambicją wielu z nich. Udzielali oni porad co do tego, jak żyć, jak pracować, ba, nawet jak wynajdować nowe rzeczy. Filozofowie wymyślali najlepszą możliwą organizację społeczeństwa. Około połowy wieku pary, gdy zaczęła do tej siły dołączać elektryczność, sprawy się tak zawikłały, że dali sobie odpust. Sztuka poszła w czystą formę i takie tam wykręty. Zaczęła powstawać tak zwana później sztuka zdegenerowana. Czyli czysta forma, oderwana od treści, czyli choćby prób już nie pouczania odbiorcy, jak w moralitetach, ale w ogóle zrozumienia tego, co się dzieje. Poczytajmy sobie Witkacego z tym pomysłem, że chodziło o epatowanie formą, zali nie poukłada się nam? Doprawdy, współcześni artyści najwyżej mogą udawać jakieś spójne (funkcjonalne, dające się sprawdzić eksperymentem) rozumienie świata.

Słusznie zauważył Marks, że byt kształtuje świadomość, jakkolwiek mówiąc o odrywaniu się bazy od nadbudowy zawęził zbytnio problem.

Marksiści skupili się na przemianach stosunków społecznych. A po mojemu sprawy się mają tak: to technologia, w uproszczeniu sposób produkcji, a zapewne posiadana wiedza technologiczna kształtuje obraz kultury społeczeństwa. Sprawy, po mojemu, detalicznie wyglądają tak, że wynalazki zaskakują wszystkich. Zaskakują posiadaczy zarówno wiedzy umownie zwanej humanistyczną, jak i technologów.

Warto sobie to uświadomić: postęp jest wrogiem. Postęp zawsze powoduje, że dochodzi do konfliktów z tym, co zastane. Ludzie zawsze mają z nim kłopoty. Po mojemu, jednym z najstarszych śladów tego są piramidy. Choć zmiany następowały zapewne bardzo powoli, chyba i tak zaskoczyły ludzi. W pewnym momencie okazało się, że produkcja jedzenia na tyle się usprawniła, że znaczna część obywateli (?) Egiptu nie musi pracować. Trudno powiedzieć, czy to wystraszyło władców, czy też „rozbestwiło”. Dość, że pomysł na zagospodarowanie wolnych mocy przerobowych mieli piramidalny. Można było zbudować np. system irygacyjny, może system fortec na granicach, ale wybrano piramidy. Poniekąd symptomatyczne jest to, że z punktu widzenia kultury, która, jak nam się zdaje, wówczas obowiązywała, budowa była bardzo racjonalnym posunięciem. Otóż, jak się zdaje, kultura zneutralizowała efekt postępu.

Tak, do dnia dzisiejszego nie wymyślono niczego innego. Bo inaczej lud się zacznie czego złego imać albo nastąpią niezwykłe plagi, na przykład krowy stracą mleko. Pomyślmy, że zapewne już Rzymianie mając „luźną” ludność znaleźliby dla niej zajęcie typowo rzymskie, jak budowanie dróg czy akweduktów. Musiały upłynąć tysiąclecia, by ludzie zagospodarowali wynalazek w postaci sprawnych metod uprawy. Ludy Południowej Ameryki podobno jednak znały koło, bo znaleziono zabawki dziecięce, figurki zwierząt na kołach. Ale nie potrafili najwyraźniej owego koła zagospodarować. Być może jak Grecy, za czasów Herona, tego z Aleksandrii, co mu się bania Herona kręciła, mieli dość niewolników do wykonywania pracy. Jedni nie wynaleźli wozu, a przez drugich na maszynę parową musieliśmy poczekać drobne dwa tysiąclecia. Przypadek koła jest zastanawiający, przypadek maszyny parowej jest przesadą. Dokładnie taką jak twierdzenie, że Grecy byli o krok od wynalezienia rachunku nieskończonościowego. Bo najpierw trzeba było porządnej definicji zera.

To „dowód” na to, że wynalazek nie może się udać bez odpowiedniego zaplecza kulturowego. Ludzie muszą mieć na przykład coś bardzo nieuchwytnego: zestaw pojęć. A taka do tego refleksja: akceptacja postępu. W dzisiejszych czasach ludzie poniekąd się już pogodzili, a nawet oczekują, że postęp będzie następował. W istocie, zawsze to trochę palcem na wodzie pisana zgoda, bo chce się, by zmiany następowały po naszej myśli. W istocie zmiany uwierają właściwie każdego, kto zdążył się w życiu jakoś już urządzić.

Tak po prawdzie, choć już dziś człowiek, który przyznaje się do wstecznictwa, jest z definicji prawie powszechnie uznawany za szkodnika, to z postępem nie potrafiliśmy się uporać i to w obszarze tak podstawowym, jaki spowodował budowanie piramid. Tak naprawdę, jak powiedziałem już, to mamy tylko takie jedno lekarstwo na postęp: te piramidy.

Bodaj najdrastyczniej widać to na przykładzie rozwoju Internetu. Rządy planują sobie rozwój sieci tak zwanych szerokopasmowych, a na przykład organizacje zwane autorskimi zajmują się tym, jak nie dopuścić do korzystania z tych sieci. Internet i informatyka wyeliminowały ciężką robotę związaną z dystrybucją tak zwanych dóbr kulturalnych. Można by zabrać się za budowę jakichś akweduktów, skoro nie musimy nosić paczek z gazetami i w pocie czoła tłoczyć płyt w winylu. Tymczasem okazuje się, że to plaga, dopust boży, że jak na razie jest kombinacja, że może jednak by nosić owe paczki.

Albowiem nie tylko aby jeść, nie wszyscy muszą pracować. Do wyżywienia kraju wg współczesnych technologii w rolnictwie potrzeba zatrudnić ok. 2 % ludności, szacunki są różne, ale tego rzędu. Szczerze mówiąc, prawie nikt nie powinien pracować... Więc nie tylko padło na jedzenie, ale teraz na najwyższe potrzeby człowieka, czyli kulturalne. Wystarczy sięgnąć do Internetu i można „być”. Nie tylko szpanować w towarzystwie najnowszymi informacjami o tym, czy Doda miała majtki, ale co gorzej pobrać wszystkie utwory Bacha (J.S) (w formacie midi jakieś 4 MB w zipie), się ich osłuchać i, nie wydając ani centa czy grosza, zostać Szanowanym Kulturalnym Melomanem. Zgroza po prostu, albowiem wychodzi na to, że właściwie nie tylko robota nie jest potrzebna, ale handel! Co gorzej w ogóle nie trzeba się starać, to znaczy kombinować, martwić komu albo kogo, z kim, jak... Po prostu włos na głowie się jeży, jak człowiek sobie pomyśli, że inny człowiek idzie ulicą i w zasadzie wszystko ma on pod nosem, wobec tego ów ma wszystkich zasadniczo gdzieś. Jest cholernie niezależny. Może nawet powiedzieć, że karta płatnicza jest obciachowa... Ratunek idzie jak zwykle z okolic tronu faraona. Jakaś piramida... na przykład walka z efektem cieplarnianym. Coś trzeba zrobić, aby trzeba było się narobić, bo nie może tak być: mieć, a leżeć sobie pod palmą... Albowiem częścią naszej kultury jest bardzo ważne przysłowie, że nie ma nic za darmo. I co zrobić z Wolnym Oprogramowaniem?

Technologia produkcji bardzo porządnego softu wylazła poza obszar kulturowo dozwolonych wartości. Drobiazg: okazało się, że nie za bardzo jest jak to zrobić na przykład za pieniądze. Owszem, da się płacić, ale bezpośrednio programiście. Nie da się tego sprzedawać (owszem, da się sprzedawać pomoc techniczną), więc pomysły takie, że powoła się firmę, w nią włoży pieniądze inwestorów, a firma będzie pisać i w domyśle wyłożona kasa się zwróci, można miedzy bajki włożyć.

Kochany Czytelniku, mamy taki problem: technologia się zmienia, a kultura niekoniecznie. Kultura, czyli symbolicznie mówiąc ów wierszyk „srutu tutu”, co jest odpowiedzią na twierdzenie dowolne. System wartości to kultura. A co mamy pod słówkiem „wartość” zakonotowane? Tak najbardziej po mojemu, najwyraźniej jakiś znaczek waluty. Jak się da na pieniądze przełożyć, to jest to warte. Kultura, jak to nazwać, kapitalistyczna? W sumie lubię i kapitalizm, i konsumpcjonizm, i całą resztę plag wyklinanych za czasów socjalizmu, w każdym razie współczesna dość krótkoterminowa kultura podłożyła nam pod słówko „wartość” znaczek waluty. Nie bardzo potrafimy myśleć inaczej. Może część mieszkańców Kraju Przywiślańskiego ma wbudowane jeszcze inne mechanizmy, ale niewielka część. Ta, co jeszcze bardzo dobrze pamięta czasy inflacji za komuny i zdaje sobie trochę sprawy z mechanizmów, jakie do tego doprowadziły. A części się w głowie nie mieści, że ues-dollar może mieć kłopoty, zwłaszcza przez pamięć owych czasów.

Mnie we wczesnej młodości lektury demoralizującej SF zaimplementowały ciuteńko inny system wartości. W rezultacie jego działania łaziłem po śmietniku pod Faelem i zbierałem śrubki i nakrętki. W hard SF nie występowała waluta. Choćby z tego powodu, że bohaterowie poruszali się w próżni, gdzie ewentualnie nic na nic się wymienia, filozoficznie przy okazji roztrząsając to, że zbiór pusty jest jeden. Podobnie jak w realnym socjalizmie. Podobnie, bo tam mieliśmy dostępne głównie przetrwalniki, środki do przetrwania mięsa armatniego, które miało ewentualnie bronić socjalizmu, ewentualnie wykonywać budowy socjalizmu. Zbytków w postaci śrubek M3, którymi młody konstruktor by sobie coś skręcił dla zabawy czy nauki, a nie daj Boże niekontrolowanego rozwoju osobistego, nie było. Nawet w Peweksie. Tak więc zakonotowałem sobie (pamiętając perypetie Tichego, co mu się mutra przy sterach poluzowała), że śrubki mają wartość, bo się skręcają i jeszcze są wymienne na walutę raczej w jedną stronę. Można dostać za nie złotówki, za które w finale już nic nie można było dostać. Gdyby ktoś chciał precyzyjniejszej definicji wartości, to owszem mogę. A mianowicie jeśli coś służy zwiększeniu prawdopodobieństwa przetrwania społeczeństwa, to jest warte. Z tym zastrzeżeniem, że chodzi nam już, ludzkości, znaczy się, o naprawdę długie odcinki czasowe. Możemy jednak dość swobodnie zostać przy śrubkach, jeśli chodzi o poziom precyzji pojęcia „wartość”. Więc pieniądze są warte, bo mam dziś pod nosem sklep, w którym za niewielkie pieniądze mogę kupić cynę do lutowania. Jak zlutuję, będzie działać. Jeśli sklep będzie daleko, wartość pieniędzy będzie znacząco mniejsza.

Linux nie ma żadnej wartości handlowej, ma wartość użytkową. Akcje na giełdzie mają wartość chwilową i handlową. Wyniki badań miewają wartość poznawczą. Pozwalają nam one w rzeczywistości uporządkować nasz stosunek do rzeczywistości. Wystaw sobie, Czytelniku, że model ostrzału wedle sierżanta Kapuśniaka w świetle ogólnych rozważań dotyczących modeli rzeczywistości, poczynając już gdzieś od Platona (idea ostrzału z kupy olch, a czemu nie), w oparciu o to, co wiemy o działaniu modelu empirycznego, pozwoli nam opracować zasady ochrony własnej d... w zależności od tego, czy będziemy się znajdować w zakresie stosowalności (modelu sierżanta Kapuśniaka), czy też poza nim. W rezultacie teoretyczne rozważania w oderwaniu od olch i sierżanta Kapuśniaka przekładają się na całą lub nie część ciała leżącą nieco poza zakresem pojęcia „plecy”. Myślę, że dość komplikowania pojęcia wartości.

Jak na dzisiejsze czasy ludność potrzebuje jak kania dżdżu bodaj jednej refleksji, jak się ma wartość do wspomnianego znaku waluty. W zakresie komplikacji współczesnych technologii knoci się bowiem bardzo skutecznie system gospodarki towarowo-pieniężnej, w której wycena oparta jest właśnie na chwilowej wartości rynkowej. Zaś technologie coraz mocniej potrzebują wyceny wedle innych kryteriów. Pomyślcie na przykład, jak wyszacować czas pracy potrzebny do wyprodukowania baryłki ropy. Można się spodziewać, że nie zmienił się on znacząco od czasu, gdy cena owej baryłki sięgnęła prawie 150 US Dollar, do momentu, gdy wynosiła ona jakieś 50 zielonych. Jak widać, wartość rynkowa, gdy przechodzimy do konkretu, ma się nijak do procesu np. planowania produkcji. Nie bardzo też pomogą dane, że gdzieś koszt produkcji wynosi kilka dolców, bo Polak będzie zasuwał za tylko trochę więcej niż Chińczyk, ale za połowę. Im wyższa technologia, tym cena o robocie mniej mówi. Przy Linuksie ile trzeba się natyrać, aby system operacyjny napisać, już nic nie wiesz. Choć możesz sobie kupić płytę z windą. Przy dziewięćdziesiątce piątce ponoć całkiem sporo kupiło klientów nieposiadających komputera...

Moi czytelnicy utyskują, że z taką ochotą daję nurka w różne dziwne dla nich dziedziny, jak choćby fotografia. A cóż ja na to poradzę, że by rzecz zrozumieć, ludzkość od zawsze podążała od szczegółu do ogółu i docierała do celu tylko wówczas, gdy wyboistą ścieżką drałowała niezbyt szparko? Ano, właśnie, diabeł od zawsze w szczegółach się chowa. A po ludzku mówiąc, da się ściemnić, dopóki da się nie gadać o konkretach.

Całkiem niedawno poczytałem sobie o wpływie kryzysu na sprzedaż aparatów fotograficznych. Ot taka ciekawostka, że w klasie tak zwanych lustrzanek spadek wyniósł ok. 3% (informacje wyczytałem na portalu www.optyczne.pl). W zbiorczo określanej klasie kompaktów spadło o ponad 20%. Myślę, że bez znajomości tego, czym (jest) Single Lens Reflex Camera i po cholerę ludzie wydają, średnio rzecz biorąc, 2-3 razy więcej kasy na coś, co na pierwszy rzut oka może być zastąpione przez aparat nawet kilka razy tańszy, informacja nie wywoła żadnej refleksji.

Rzecz można strywializować tak, że chodzi o to, że spadła na twarz sprzedaż gadżetów. Po prostu zabawek. To chyba nie do końca prawda, bo nawet głupawki za dwie stówy robią zdjęcia i ich jakość tak naprawdę zależy od tego, kto trzyma tę głupawkę.

Nieprawdą jest też to, że lustrzanki są narzędziem pracy zarobkowej. Na fotografii teraz ciężko coś zarobić, nawet pomimo tego, że popyt na zdjęcia jest. Myślę, że jest prawdą, że używają ich ludzie, którzy chcą robić zdjęcia, które mają jakąś wartość. Na przykład dokumentować, pokazywać czy ozdabiać. Ich robota pełni jakąś funkcję znacznie wykraczającą poza to, by pokazać kumplowi, co się działo na imprezie.

Myślę, że najciekawsze w tym wszystkim jest nierozgryzienie kulturowo społecznej motywacji powiązanej z funkcjami fotografii (lub czegokolwiek równie zawiłego i niezrozumiałego). Ważna jest prosta obserwacja, że coś bardzo skutecznie sortuje dwa z pozoru bardzo podobne do siebie wyroby. Różnica w reakcji na kryzys jest ponad sześciokrotna. To ponad sześćset (sześćdziesiąt) procent. To oznacza, Drogi Czytelniku, że pojęcie wartości ma bardzo wyraźny sens eksperymentalny.

Zapewne pracownicy korporacji produkujących owe kompakty dziś daliby wiele, aby się dowiedzieć, jak odzyskać stracone obroty. Pewnie też wielu z nich cichcem zaczyna sobie dopowiadać, co się stało. Nikt jednak tego nie wypowie głośno.

Po mojemu, firmy zapłaciły za wpuszczanie klienta w maliny. Delikatnie rzecz ujmując, położono nacisk na to, aby chwilową wartość handlową produktu przedstawić nabywcy jako wartość użytkową. Ten przyciśnięty przez kryzysową rzeczywistość zaczął się zastanawiać i sam odkrył prostą prawdę, że na przykład z powodu marnego autofokusa, niewymiennej optyki i paru innych cech, to coś, co miał za aparat fotograficzny, pewnych zdjęć po prostu nie zrobi.

Usłyszymy tłumaczenia w zasadzie prawdziwe, o tym, że target taki, że łatwo mu się odwidza, że profil potrzeb się kryzysowo wichruje, ale to doprawdy tłumaczenie sierżanta Kapusty, strzelają celnie jakby z olch, choć tam wcale nie błyska. Można to wytłumaczyć słowami Prezesa Klubu Tęcza, Ryszarda Ochuckiego, że nam się w głowie mieszają dwa systemy. Tym razem nie walutowe, a wartości. Dopóki (mieszamy Ochuckiego z sierż. Kapustą) siedzimy w okopach, przybliżenie strzelania z olch jest prawdziwe. Dopóki jest dużo łatwej kasy, wartość rynkowa dość dobrze udawała użytkową. Gdy wyleziemy z okopów, diabli biorą przybliżenie strzelania z olch tak samo, jak przy braku kasy przestaje działać przybliżenie wartości handlowej. Dlaczego popyt spadł? Tak po mojemu, (jakiż to banał!) nabywca skutecznie ocenił przydatność, inaczej, wartość użytkową towaru.

Być może tak, ale powtórzę, najważniejsze, że to rozróżnienie okazało się tak wyraźne. Nie wiem, czy to dobry przykład, ale, po mojemu, należy się na skutek tego zastanowić nad systemem wartości. Bynajmniej nie w kategoriach mgławicowo-etycznych, moralnych, humanistycznych. Nie, czysta technika. Kładziono nam do głowy, że marketing, usiłowano pokazać siłę reklamy. Wreszcie wmawiano, że najważniejsza jest sprzedaż, że jak się handel kręci, nie jest ważne czym, należy się cieszyć. A tu trochę mi się zdaje wyszło, że nie powinno się szajsu wykładać na ladę. Nawet, jak się przez jakiś czas nieźle na tym wychodzi, to można wyjść jak Zabłocki na mydle.

I nie szkodzi, że tak fajnie szedł handel i akcjami, i opcjami z tymi akcjami związanymi. Balon huknął i chwilowa wartość rynkowa, którą usiłowano przedstawić nam jako trwałe fundamenty systemu, rozwiała się w kosmosie.

Słówko się rzekło, zdałaby się refleksja nad tym, że trwała bywa wartość użytkowa, bo jest związana z fizycznymi własnościami przedmiotu. A jeśli przedmiotu nie ma, nie ma wartości. Owszem, podmioty umowy mogą gwarantować wartość umów na zasadzie takiego dobra moralnego, jakim jest słowność, jeśli jednak sprawy opieramy na chciwości, to gorzej być nie może. A tak właśnie chwalono kapitalizm. Że naturalny, bo chciwość go napędza.

Nie, nie moralizuję, po prostu opisuję system. Otóż słowo się wcześniej rzekło, około XIX wieku świat się zmienił tak, że artyści przestali go rozumieć. Stało się to w głównej mierze za przyczyną zmiany technologii. Inne zmiany, na przykład stosunków międzyludzkich, wymagają owej technologii.

Dobrze jest rozumieć, co się dzieje. Lecz aby rozumieć, trzeba mieć odpowiedni zestaw pojęć. W przypadku ostrzału musimy się posłużyć modelem empirycznym, że trza się tak mocno chować, jakby tu blisko w olchach siedzieli. Musimy sobie zdać sprawę z tego, że nie siedzą w olchach i w wypadku wylezienia z okopów model zawiedzie. W przypadku problemu wartości musimy sobie wbić do główki, że wartość handlowa nie ma za wiele wspólnego z wartością użytkową. Nie mamy się co spierać, która z nich jest „prawdziwa”. Musimy wiedzieć, jakie mają własności. A mianowicie, że ta handlowa ma skłonność być chwilową i o ile nie idzie za nią wartość użytkowa, to na przykład klient może, za puszczeniem przez komara wiatru, odwrócić się od nas.

Kryzys jest swego rodzaju ilustracją zagubienia. Oto liberałom nie mieści się w głowie, że przyczyną jakiegokolwiek zła w gospodarce może być prywatny właściciel. Z tejże przyczyny kombinują jak koń pod górę, by zagadać rzeczywistość i by wyszło, że przyczyną kryzysu są rządy. Które nawiasem mówiąc, dzięki między innymi odczepieniu się od wymienialności waluty na złoto, zdołały, przynajmniej na razie, powstrzymać katastrofę wywołaną prywatną pazernością. Bo jakby nie kombinować, to z prywatnych banków wyparowała wartość akcji. Ekonofizycy łapią wiatr w żagle i opisują nieszczęście za pomocą przejść fazowych. Jacyś pseudomonetaryści postulują właśnie za przywróceniem sztywnego kursu waluty wobec złota.

Zabawne w tym wszystkim, jak ludziska we współczesnym świecie dywagują przecież na wysokich poziomach i tonach abstrakcji, o różnistych wartościach, które dla przeciętnego zjadacza chleba nie są dostrzegalne, jak wartości wynikające z różnorodności kultur, wartości stosunków społecznych, rozwoju osobistego, wreszcie wartości doświadczeń estetycznych. Żeby nie rozwlekać, wywracają się na cztery łapki do góry, gdy przychodzi do odpowiedzi, gdzie podziała się wartość mojej lokaty?

Bezradność kultury wobec tego świata początku XXI wieku aż krzyczy. Rypie się ludziskom burdel z entropią, wpadają w zachwyt graniczący ze stuporem, gdy cokolwiek załapią z zasady względności Galileusza i zaraz, niestety, piszą czarno na białym, że w związku z Galileuszem nie bardzo wiedzą, jak działa wahadło Foucaulta. Zachowują cielęcy zachwyt psychoanalizą, wiedząc jednocześnie, że współczesne badania działania mózgu właściwie posłały do lamusa już wszystko, co z Freuda miało wynikać.

Pies zadnią nogą grzebał, gdy wszystko przypadkiem idzie jako tako, ale gdy się coś sknoci, gdy na ten przykład śruba od steru się odkręci i trza by mutrę przytrzymać, towarzystwo zaczyna się zachowywać niczym tłum Tichych rozmnożonych temporalnymi anomaliami.

Gdy widzimy wrzeszczące, kłócące się towarzystwo, to co sobie myślimy? Brak mu kultury. Prawda? A kto, jak nie artyści, tworzy kulturę? No właśnie, powiedziało się już mi, owszem Prawdziwi Artyści zaprzestali tworzenia kultury pełną gębą. Oni zajmują się zabawianiem publiczności. Nie tłumaczą, nie angażują się. Nie daj się, Drogi Czytelniku, oszukać. Jeśli ktoś wykazuje się społeczną wrażliwością, to jest lans. On szuka pretekstu, by Cię zszokować, dać Ci po gębie, kopnąć w tyłek, oblać wodą, jak mnie kiedyś w ramach Sztuki Prawdziwej oblali. Abym nie miał wątpliwości, że było artystycznie. A dlaczego wodą i do tego zimną? Bo człek nie reaguje już na Gołe Baby, na obrzydliwości, którymi prawdziwa sztuka go traktuje. Na przykład rozkładająca się połówka świni, a czemu nie? No, ale wiocha przyszła, widział już, jak się bydlę przeżarło i zdechło, zanim zarżnąć zdążyli, wrażenia to nie robi. Wzrusza cholera, widz jeden, ramionami na molestowania, zasypia przy opowieściach o narkomanach nieszczęśliwie zaćpanych na śmierć. Tu dramat na scenie, a ten chrapie! Co zrobić? Wodą gałgana! Ale zbudzi się i gada, że w tym wszystkim, niestety, zrozumienia świata, co trucizny w szpilce główki. Nic, bo fosfor biały wycofano, aby się panienki nie truły z powodu nieszczęśliwej miłości.

W tej prawdziwej sztuce najczęściej jedynym prawdziwym uczuciem jest strach przed zmianą. Gdy mówi się o rozpadzie więzów społecznych, to chodzi dokładnie o to, że facet, bohater rozpadnięty, może odpowiedzieć, że karta płatnicza jest obciachowa, demonstrując tym całą swą atomizację. Mówiąc inaczej, artysta widział społeczeństwo jako drabinę dziobania i gdy zauważa, że nie ma jak dziobać, wpada w depresję. Bo poza dziobaniem nie potrafi sobie wymyślić innego zajęcia. Już broń Panie Boziu, pomóc w skręceniu mutry.

Dlatego artyści także krzyczą: piramidy, piramidy! Udając, że chodzi na przykład o ekologię.

Nie, Kochany Czytelniku, ze strony Sztuki Wysokiej ratunku nie ma. Im się wartość napięcia w kontakcie z wartością karty płatniczej rypie, co nazywają sprytnie entropią, zrzynanie wywołane brakiem pomysłu na to, jak szybko zrobić kasę, zowią filuternie postmodernizmem i tak dalej.

Gdy sobie wspomnę na spokój, jaki płynie ze świadomości, że śrubką skręcić coś mogę, znaczy że tak jej wartość wyznaczona, oraz refleksji nad sterami czasowymi Ijona Tichego zagubionego gdzieś w kosmosie, gdzie na ten przykład prosta współpraca byłaby ratunkiem, nad próżnią, w której nie ma handlowców, to sobie myślę: tylko Stara Dobra Science Fiction. Tylko ona może nam dostarczyć niezbędnej porcji kultury, która pozwoli na ten przykład zrozumieć, że to, że nie trzeba bać się wzrostu wydajności w produkcji zboża i tego, że sobie Egipcjanie poleżą pod palmą. Że nie ma sensu zatrudniać ich przy budowie piramid, można by se jakiś akwedukt strzelić i nie martwić się, że w wyniku nawodnienia pod palmą będzie drzemać jeszcze dłużej i więcej osobników. I nawet Internet nie stanowi nieszczęścia, tylko trza ruszyć głową, jak odczepić się od tego, że kto nie pracuje, ten nie je, w sytuacji, gdy pracować musi jakieś 2% ludności. Stara SF mogłaby nam wreszcie przypomnieć, że można by do gwiazd polecieć. Bo tam jeszcze nas nie było. Dobry powód przecież, nie?

A nade wszystko mogłaby nam opowiedzieć, jak jest. Nasza kultura bowiem rozmija się z rzeczywistością. Kultura to właśnie wiedza, że mamy modele i modele empiryczne, prawdy i prawdy dowolne, tłuszczę, wartości takie lub owakie. Wreszcie, że na ten przykład starają się nas przy zawieraniu ubezpieczenia albo w banku językowo w bambuko zrobić, nazywając produktem zespół warunków umowy, na jakich nas oskubią. Kultura wymaga, byśmy mieli świadomość systemu wartości i zdawali sobie sprawę, że kaszanka w owym systemie, bynajmniej nie na poziomie etyki, ale fizyki, spowoduje, że na lokacie się coś zdematerializuje. Ta kultura to też na przykład przekonanie, że postęp należy wspierać. Dobrze wiedzieć, że maszyny nas nie pożrą, a problemy tworzą ludzie, którzy upierają się z nimi walczyć.

Kultura wreszcie to jako taka znajomość tego świata. Wypada coś wiedzieć o budowie komputera, znać cztery cykle silnika spalinowego, wiedzieć coś o sieciach komputerowych i niesymetrycznym szyfrowaniu. Trzeba też na przykład wiedzieć, że jakkolwiek techniczna ignorancja pewnie i jest urocza, to wyklucza to, byśmy się o współczesności wypowiadali. Jak napisałem bowiem wojskowo na początku, rozpoznanie jest podstawą. Nie da się bowiem pisać o tym, co po roku 2000, bez pominięcia technologii.

 


< 17 >