Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 20>|>

O babach, co z wody wylazły

 

 

Nie uwierzycie, co nam się niedawno przytrafiło w Kaczych Dołach! Opowiadałem już teściowej, ale ta tylko machnęła ręką i fuknęła, jakby to były bujdy jakieś. A ja najprawdziwszą prawdę mówiłem! Zresztą sami się przekonajcie.

Był wtedy październik, więc zmrok zapadał coraz wcześniej i ziąb już ostro dawał po tyłku. Siedziałem akurat w salonie przy zaciągniętych roletach i telewizorze świecącym przyjemnie po oczach. Rozparłem się wygodnie na tapczanie i położyłem na oparciu stopy. Na szczęście Hania była tak pochłonięta serialem, że nie zauważyła. Hania, moja żona, nie jest złą kobietą, ale zawsze mnie ochrzania, jak kładę kapcie na kanapie albo stole. Ot, kobieca przypadłość.

Żona siedziała wtedy w fotelu, plecy trzymając tak prosto, jakby ktoś jej kij wepchnął wiadomo gdzie. I tak, jako zgodne małżeństwo, śledziliśmy losy telewizyjnych bohaterów w nudny październikowy wieczór.

To znaczy wieczór był nudny, dopóki do domu nie wpadł Piotrek, mój syn. Trzasnął drzwiami tak, że roślinki stojące na parapecie prawie pospadały ze strachu na podłogę. Wbiegł do pokoju zdyszany i czerwony jak barszcz ukraiński bez śmietany. Tak się spocił, że aż musiał zdjąć kurtkę, a i tak na jego bluzie zauważyłem mokre plamy. Butów za to nie zdjął, na co raczyła zwrócić uwagę Hania.

– Piotrek! – wrzasnęła.

Nawet mnie by jej wrzask przeraził, choć mam metr osiemdziesiąt osiem i w technikum byłem najlepszym zapaśnikiem w powiecie.

Wróćmy jednak do Hani. Otóż żoneczka nie dość, że wstała z fotela, to jeszcze wyłączyła głos w telewizorze. Musiała być naprawdę wściekła. Nie chciałem, żeby przy okazji zrugała i mnie, postawiłem więc stopy na podłodze.

– Gdzie z tymi butami, co?! – darła się Hania. – Przed chwilą tu podłogę pastowałam! Za grosz szacunku dla cudzej pracy!

Normalnie Piotrek zrobiłby zbolałą minę i czym prędzej pobiegł te buty zdjąć. Ale nie teraz. Stąd właśnie wywnioskowałem, że coś się musiało wydarzyć. Syn nadal stał na środku pokoju, oczy mu błyszczały, zaś na jego twarzy malował się głupkowaty uśmiech.

– Piotruś, co tak biegasz po dworzu bez kurtki? – wyraziłem rodzicielską troskę. – Jeszcze się przeziębisz i dostaniesz zapalenie płuc.

– Oj, tato! – Piotrek uśmiechnął się szerzej. – Nie uwierzysz, co znalazłem!

– Mam nadzieję, że odkurzacz, bo od dziś to ty sprzątasz dom – mruknęła Hania, włączając dźwięk w telewizorze.

– Tato, chodź ze mną, jakieś dziwo z wody wylazło!

Wtedy pomyślałem, że Piotrek ma gorączkę albo że coś palił z kolegami na przystanku. Teraz młodzieży nie da się upilnować.

– Jakie dziwo, z jakiej wody? – spytałem.

– Cicho, przeszkadzacie mi! – wrzasnęła Hania.

Obaj westchnęliśmy i wyszliśmy na korytarz. Ech, baby...

Piotrek zamknął drzwi. Teraz mogliśmy rozmawiać do woli.

– O co ci chodzi, Piotrek?

– Słuchaj, tato... – Syn westchnął i zaczął miętosić bluzę. – Jakby ci to powiedzieć... No wiesz...

– Twoja dziewczyna jest w ciąży.

– Nie! Bo z wody coś wylazło. Baba jakaś. Cała goła, nawet majtek nie miała! A cyce to miała o takie! – I zatoczył gigantyczne kręgi przy swojej piersi.

Aż musiałem popukać się w czoło.

– Ta, jasne. Coś ty brał, Piotrek?

– Poważnie. Przysięgam! Zresztą chodź ze mną, sam zobaczysz!

I gdybym za nim wtedy nie poszedł, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Może nie musiałbym wytrzymywać tego... Zresztą już wkrótce wam opowiem. Bo, jak już pewnie odgadliście, poszedłem za nim. Tylko nie myślcie sobie, że w bajki wierzę! Po prostu nie miałem nic lepszego do roboty.

 

***

 

Jak już mówiłem, była noc. Dobrze, że chociaż księżyc świecił dość jasno, inaczej w tym mroku zgubiłbym własną głowę. We wsi słyszałem tylko ujadające psy. Dziwiły się pewnie, co robimy na zewnątrz o tak późnej porze – bo wszyscy normalni ludzie albo spali, albo oglądali telewizję. Tylko jeden idiota podążał za nastoletnim synem przez mrok, usiłując dostrzec cokolwiek przy wątłym świetle komórki.

W końcu dotarliśmy do lasu. Złośliwe drzewa zasłoniły księżyc i teraz było ciemno jak w dupie u Murzyna. Musiałem się odezwać.

– Gdzie ty mnie, do cholery, prowadzisz?

– Zaraz zobaczysz – mruknął Piotrek, nie racząc się nawet odwrócić.

On szedł dziarsko, a ja tymczasem potykałem się o leśne różności. Raz był to wystający korzeń i tylko mój zapaśniczy refleks uratował mnie od walnięcia mordą w kamule czy inne bobki. Innym razem wszedłem w zamarzniętą kałużę, budząc śpiący las potężnym chrupnięciem.

Leźliśmy tak chyba z pół godziny, wymacując drogę i stawiając stopy na podejrzanych przedmiotach. Jakby Piotrek nie mógł wziąć latarki! Wciąż potykałem się o konary, a gałęzie chlastały mnie po gębie. Dobrze, że mi oka nic nie wyłupiło.

W końcu znaleźliśmy się na polanie nad jeziorkiem. Drzewa nie zasłaniały już widoku, a i księżyc zaczął świecić jaśniej.

Na polanie stał mój samochód. Hania zawsze mnie oskarża, że nie chowam rzeczy na miejsce, ale przysiągłbym, że nie zostawiłem tam samochodu.

Wyobraźcie sobie, że to jeszcze nie wszystko! Szyby pojazdu były tak zaparowane, jakby ktoś tam specjalnie wszedł i nachuchał! Spod pary mignął mi nagle wściekły róż. Taki kolor mogła nosić tylko dziewczyna Piotrka. Postanowiłem poważnie porozmawiać z tym zbereźnikiem.

Syn nawet nie próbował się tłumaczyć. Szarpnął mnie tylko za rękę i gestem wskazał polanę.

A na polanie same dziwy.

Baba jakaś, cała goła, tańczyła w świetle księżyca. Pląsała jak nawiedzona. Gorzej niż dzieciaki na dyskotece. Ogromne, ale jędrne cycki falowały w rytm podrygów. Biała skóra lśniła jak błyszczyk na ustach. Musiałem ją wtedy do Hani porównać – do jej obwisłego cyca, fałdek na brzuchu, tego całego celitulisu.... Ach, gdybym miał żonę taką, jak ta piękność tańcująca w świetle księżyca!

 

***

 

Następnego dnia co chwila biegałem nad staw, żeby podglądać babę. A ta jak na złość schowała się i nie odpowiadała na moje wołanie. Wieczorem sfrustrowany wróciłem do domu, gdzie przywitał mnie stojący przy płocie Henio, mój sąsiad. Musiałem podzielić się z nim nowiną.

– A ty to tylko latasz gdzieś cały zabiegany! – zakpił sąsiad, szczerząc pożółkłe zęby.

– Heniek! Ty wiesz, co ja wczoraj widziałem?

– A, bo ty wczoraj jakiś film żeś z żoną oglądał, nie?

– Ta, film! Nimfę widziałem!

– Jaką znowu nimfę? Co to takiego?

Westchnąłem. Henio nigdy nie odznaczał się inteligencją.

– Nimfa to taka kobieta, tylko że goła. I tańczy w świetle księżyca.

Żółty uśmiech wypełzł na twarz sąsiada.

– Piłeś coś! Wiedziałem, że bimber pędzisz w piwnicy.

I tak naszło nam się na wspomnienia.

– Ja? Bimber? Żartujesz! Ale pamiętasz, jak za komuny stary Kozłowski robił bimber?

– A, pamiętam! – rozmarzył się Henio. – Ten jego bimber kopał, że ho ho! A jak jego żona jeszcze robiła smalec, do tego chleb i ogórki... Palce lizać! Ale o czym my tu...

– A, tak. Jak już mówiłem, babę żem widział. Przy jeziorku. Gołą. A cycki to miała takie.

I wykonałem taki sam gest, co poprzedniego wieczora pokazał mi Piotrek.

– Pieprzysz. Takie nie istnieją. To operacje plastyczne.

– No poważnie! Chodź zobacz i sam się przekonaj! Po zmroku wyjdzie na pewno!

– Taa, tylko teściowa musi najpierw iść spać... O dwudziestej drugiej?

– Niech będzie. To na razie.

 

***

 

Trudno było mi się skupić do tej dwudziestej drugiej. Piotrek jak zwykle okupował komputer, więc nie miałem szans pograć czy pogapić się na zdjęcia gołych bab, które syn trzymał w swoim folderze i myślał, że ich nie znajdę. Hania rozwaliła się przed telewizorem i znów oglądała seriale. Gdybym przy niej usiadł, na pewno po moim zachowaniu domyśliłaby się, o co chodzi. Kobiety zawsze potrafią wyłapać takie rzeczy.

Usiadłem więc w sypialni i zacząłem przeglądać stare gazety żony. Ale że artykuły były w nich głupie, a baby za chude, to szybko dałem sobie spokój. Dalszą cześć wieczoru spędziłem na gapieniu się w sufit.

W końcu nadeszła upragniona godzina. Chwyciłem latarkę i pospieszyłem do drzwi. Już założyłem kurtkę i rękawiczki, już miałem się wymknąć nienakryty, gdy drogę zastąpił mi Piotrek. Z głową aż ociekającą żelem i wypachniony tak, że pewnie i japiszonowie w Warszawie go czuli.

– Oj, tatuś, a gdzie ty się wybierasz? – spytał, mizdrząc się do lustra. – Pewnie do kochanicy, co?

– Ja ci zaraz dam kochanicę! Ty się lepiej wytłumacz, gdzie ty idziesz!

– A ja do Joasi idę. Mam pozwolenie od mamy. A ty na pewno nie masz.

Uśmiechnął się. Zauważyłem, że nawet zęby umył! Coś się szykowało...

– Słuchaj, synek. Masz tu dziesięć złotych na czekoladki dla Joasi i zejdź mi z oczu.

– Też cię kocham, tatusiu! – zaświergotał Piotrek, otwierając drzwi. – Baw się dobrze na spotkaniu kościelnego chóru!

I poczułem się jak gach jakiś. A ja tylko chciałem sąsiadowi dziwo pokazać!

 

***

 

Heniek już stał pod moją furtką, przygotowany jak do wyprawy na Biegun Północny. Miał na sobie grubą puchową kurtkę, czapkę z pomponem i jaskrawożółty szalik. Na ramionach trzymał wypchany plecak, zapewne z gorzałeczką w środku. W jego dłoniach widniała siekierka.

– Tak na wszelki wypadek – rzekł, dostrzegłszy, jak się wpatruję w narzędzie. – To do samoobrony.

– Jak ktoś nas zobaczy, to pomyślą, że nam odbiło – westchnąłem.

– Tobie odbiło. Zwidy masz jakieś i jeszcze w sąsiada w to wciągasz. Zobaczysz, skończysz w przytułku.

Ciekawskim powiem od razu, że w przytułku bynajmniej nie skończyłem. Jestem normalny.

Wróćmy jednak do tematu. Znów wlekliśmy się przez wieś i znów towarzyszyło nam szczekanie, któremu tym razem akompaniowały brzęczące radośnie graty w plecaku Henia. Uzbrojony w latarkę pamiętającą jeszcze Związek Radziecki maszerowałem dzielnie, oświetlając kępki trawy, kikuty drzew i kopce mrówek. Sąsiad mamrotał coś pod nosem – może ze strachu się modlił, choć w kościele bywał tylko podczas pogrzebów? Ja nie bałem się wcale. Dziarsko tupałem i oddychałem głęboko, czując zapach nadchodzącej zimy. Nasza wycieczka mijała bez przeszkód i już niebawem ujrzeliśmy mroczną taflę jeziora.

Tym razem siedziały na brzegu. Nie jedna, a dwie. Jakby żywcem wyjęte z telewizji! Ciała miały gładkie, a włosy długie i proste. Hania też kiedyś takie miała, ale po ślubie ścięła i jeszcze przefarbowała na rudo.

– O cholera! Co to znowu jest?

Heniek zamarł z wrażenia, zaś ja zachowałem zimną krew.

– Nimfy. Mówiłem ci już.

– A popatrz, jakie cyce! Ja cię sunę...

– Mówiłem...

– One piękniejsze nawet od tych bab z pornoli! Ty, a może one też tak zaczną się razem ten-tego?

Sąsiadowi tylko dupy w głowie. A mnie dręczyło ważniejsze pytanie.

– To co tera robimy?

– A bo ja wiem... Ty coś wymyśl, to ty mnie żeś tu przyprowadził!

Musieliśmy rozmawiać o pół tonu za głośno, bo nimfy pospiesznie odwróciły się i uciekły do wody. Plusnęło i tyle je było widać.

– A może to morsy jakieś? – spytał po chwili sąsiad.

– Ta, morsy! Morsy są grube, matole! I noszą stroje kąpielowe.

– Aha... To może do gazety zadzwonić, co? Albo złapać je i do cyrku!

 

***

 

Rano Hanka obudziła mnie swoją krzątaniną. Latała po domu z odkurzaczem, bucząc mi nad uchem.

– Wstawaj, śpiochu! Jakieś dziady nam po wsi łażą i nie wiadomo czego chcą!

Momentalnie ścisnęło mnie coś w żołądku. Miałem bardzo złe przeczucie, że to wszystko ma jakiś związek z owymi nagimi nimfami, które tak bezwstydnie pokazywały swoje wdzięki po nocach. Ubrałem się i pobiegłem sprawdzić, czego też owe dziady chcą.

 

***

 

Nie powiem, żebym sam miał dobry gust albo znał się na modzie. Ale bez przesady! Ja noszę tę samą kurtkę od pięciu lat, a oni mieli na sobie płaszcze pamiętające jeszcze czasy mojego dziadka! Stare to, dziurawe, z wojłoku taniego... Nawet do chlewa wstydziłbym się tak ubrać, tymczasem dziadki w biały dzień krążyły w takich strojach po wsi. Stanąłem przy płocie, wyciągnąłem papierosa i zacząłem przyglądać się przybyszom.

Gdy błogi dymek wypełnił moje płuca, staruchy mnie zauważyły. Z przyklejonymi do gąb uśmiechami doczłapały do płotu.

Jeden z nich, zapewne herszt bandy, odważył się podejść bliżej. Miał wymięty kapelusz, długą brodę i wory pod oczami, jakby zamiast spać, czytał książki.

– Witam pana – rzekł, wyciągając do mnie białą dłoń miastowego. Pazury miał dłuższe od tipsów dziewczyny Piotrka.

Wyciągnąłem wtedy moją sporą, męską dłoń i uścisnąłem grabę starca tak, że aż zbladł.

– Czego? – spytałem, dmuchając mu dymem prosto w twarz.

To za wpychanie się bez zaproszenia do cudzej wsi! Durny dziad.

– Jestem profesor Janusz Mackiewicz z Uniwersytetu Kobylnickiego.

O nie, profesory! Mama mnie zawsze przed takimi ostrzegała. Mawiała: „Jak przyjdzie do ciebie profesor, to weź widły i pogoń chama”. Ale ja kulturalny człowiek jestem, to udałem, że się interesuję ich wizytą.

– A czego tu szukacie?

Wtedy dziad się napuszył i odrzekł takim głosem, jakby się tej formułki uczył na pamięć:

– Jestem z wydziału etnologii. Zajmujemy się badaniem starych wierzeń i przesądów. Podobno w tej wsi widziano rusałkę, chcielibyśmy to zbadać.

To na pewno robota Heńka! Sprzedał informację o nimfie jakimś zawszonym dziadom z miasta. Musiałem ich przepędzić, gdzie pieprz zimuje.

– Ja za stary jestem, żeby w bajki wierzyć.

– Podobno pan zobaczył ją pierwszy! – rzucił inny dziad oskarżycielsko.

– Nic żem nie zobaczył, odczepcie się! Uczciwego człowieka nachodzicie!

Ale dziadki, choć uczone, wiedziały, jak z normalnymi ludźmi postępować. Herszt wyciągnął zza pazuchy flaszkę i wręczył mi ją z uśmiechem.

– A teraz pan nam o nich opowie?

– Może – powiedziałem, oglądając butelkę. Pewnie wzięli flaszę po wódce i wlali tam rozcieńczony białoruski spirytus.

Natenczas wszyscy wyszczerzyli pożółkłe zębiska i zaczęli mnie torturować. Jeden wyciągnął kamerę, inny podstawił mi pod nos mikrofon.

– Proszę nam powiedzieć o rusałkach! – zażądali.

– A co ja mogę wiedzieć? Cycki mają wielkie i z wody wyłażą.

Powiedziałem wszystko, a ci nadal się gapili.

– No ale skąd się wzięły? Ile ich jest? Jak je nazywacie we wsi?

– A cholera wie.

Wtedy Hanusia, moja kochana żona, zawołała tym swoim ociekającym słodyczą głosem:

– Bogusław, weź no przestań marnować czas i obierz ziemniaki!

– Słyszeliście panowie, co żonusia mówi. Muszę iść.

I trzymając wódkę niczym matka nowonarodzone dziecię, pobiegłem do domu.

 

***

 

Dziady cały dzień pałętały się po wsi, bydło strasząc i doprowadzając dzieci do płaczu. Wszystkim zadawały głupie pytania i oczekiwały mądrych odpowiedzi. Gdy ktoś z uprzejmości częstował ich wódką, odmawiały. Dziwaki miastowe... Jak można nie chcieć pić? Chyba że dodały czegoś trującego do tej gorzały, którą rozdawały. Na wszelki wypadek podarowałem moją butelkę szwagrowi. Żyje do dziś.

 

***

 

Miałem takie piękne plany na wieczór. Odłączyłem telefon, wysłałem Piotrka do kolegi i zaciągnąłem wszystkie firanki, bo chciałem sobie pofiglować z żoną. Hania założyła koronkową bieliznę: czerwony jak wóz strażacki stanik cudnie podtrzymywał jej spore piersi, a cieniutkie sznureczki stringów pieszczotliwie wpijały się w mięciutki tłuszczyk.

 Żoneczka właśnie zbliżała się do mnie z biczykiem, układając usteczka w figlarny uśmiech, kiedy...

– Din don! – zabrzmiało nagle. Przeklęty dzwonek.

A ja, jak ten głupi pies laboratoryjny ruskiego naukowca, pobiegłem otworzyć.

Ujrzałem pomarszczoną twarz i wielką kurzajkę miastowego dziada. Opadły mi nie tylko ręce, ale i wszystko inne.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? – spytał dziad. Potwornie śmierdziało mu z gęby. Gdy tak na mnie chuchnął, przeszła mi ochota na cokolwiek.

– Skąd – wymamrotałem.

– Przecież widzę, że pan w samych gaciach.

I zaczęli udawać, że ich to bawi.

– Co tam się dzieje, misiu? – dobiegł mnie głos Hanki.

– A przyszły do nas te pier... panowie z miasta i czegoś ode mnie chcą!

– Jej, to może lepiej zrób, o co proszą! Może napiszą o nas w gazetach!

– Doskonale! – Jeden z dziadów aż zatarł ręce z radości. – Tylko najpierw się pan ubierze.

Specjalnie ociągałem się z tym ubieraniem. W pewnym momencie przyszło mi nawet do głowy, czy nie lepiej by było udawać, że umarłem czy coś. Niestety, lodowaty wzrok żony kazał mi iść.

– O, w końcu pan jest! Zaprowadzi nas pan teraz do tych rusałek.

I zaprowadziłem.

Najpierw przestraszyłem się, że profesory mnie czymś otruły albo zahipnotyzowały tą naukową gadaniną, bo zobaczyłem aż trzy nimfy. Myślałem, że widzę podwójnie, zacząłem się więc szczypać, uderzać po głowie i przecierać oczy, jednak żadna piękność nie chciała zniknąć. Śpiewały w najlepsze i w dodatku tak pięknie, że prawie mi oczy wyszły z orbit. Gdybym nie był tak rozważnym człowiekiem, to bym jeszcze wskoczył za nimi do wody!

Za to dziady wcale nie słuchały, pewnie były przygłuche. Zamiast zachwycać się cudacznymi dźwiękami, jeden z nich wyciągnął skądś niewielką kamerę, a drugi zaczął świecić nimfom prosto w oczy latarką. Tak to jest z tymi miastowymi, że drugich osób nie szanują (jeśli nimfę można nazwać osobą). Jak sami by się czuli, gdyby im ktoś tak świecił?

Starcy co chwila powtarzali, jakie te nimfy wspaniałe i jakie mają znaczenie dla nauki. Nasze nimfy z Kaczych Dołów? Dla nauki? Zrobiło mi się niedobrze, jakbym zjadł za dużo krupniku teściowej.

A piękności oczywiście już po chwili schowały się w wodzie. Dziadki nawet nie zauważyły ich zniknięcia, były zbyt zajęte wygadywaniem głupot.

– Cóż za wspaniały przykład liminalności, ta rusałka! – piał jeden.

– Pamiętaj, że niektórzy we wsi mówią na nie „nimfy”!

– A nigdzie nie mówią „mamuny” ani „boginki”. Dziwne.

– Ale pomyślcie, jaki to cudowny bricolage – rusałka w kulturze współczesnej, na dodatek nazywana nimfą!

I tak przez pół godziny gadali, używając słów, które normalnemu człowiekowi nie są do niczego potrzebne.

 

***

 

Potem nastał spokój. Miastowi zwinęli manatki, wsiedli w przedpotopowy samochód i odjechali, a ja nie miałem czasu na myślenie o rusałkach, bowiem rozpoczął się czas wykopków. Mogłem cały dzień spędzać w polu, z dala od zrzędzącej baby, wygrzewając się w ostatnich promieniach słońca. Kombajn furczał, a ja siedziałem wygodnie i myślałem, jak pyszne będą później te ziemniaczki ze schabowym.

Był właśnie jeden z takich dni, gdy przeglądałem dorodne bulwy, a syn siedział obok mnie i gwizdał. Zebraliśmy już większość ziemniaków, ale wciąż czekało nas sporo pracy. Ja wolałem jednak myśleć o schabowym Hani, takim soczystym, w pysznej panierce...

A tu nagle obok naszego pola przejechał autokar.

Nie był to rozwalający się PKS, który zbiera ludzi po wsiach i przewozi do miasta. Wiecie, o czym mówię. Ten autokar, który śmierdzi potem, petami i Bóg wie czym jeszcze.

Przed oczami śmignął mi piękny, lśniący nowością piętrowy cud techniki. Z niemiecką rejestracją.

– Zły znak – westchnął Piotrek. – Coś się stanie przez tych Niemców.

Wtedy akurat nie zwracałem uwagi na jego gadanie, bo miałem co innego na głowie. Musiałem zająć się ziemniakami, a nie myśleć o Szkopach! Nie odzywając się już do siebie, skończyliśmy pracę i ziemniaki spoczęły bezpiecznie w komórce. Mogłem otworzyć piwo i ze stęknięciem uwalić się na kanapę, ale coś kazało mi iść nad to nieszczęsne jeziorko.

Oczywiście była to zła decyzja i już po chwili pożałowałem, że się ruszyłem z domu. Jakieś takie dziwne uczucie mnie ogarnęło, coś jakby ściskanie w dołku takie jak wtedy, gdy czas iść do spowiedzi, a wcześniej się nagrzeszyło jak cholera.

Było jednak za późno, by wracać, zresztą Hania na pewno już zajęła mi telewizor. Szedłem więc dalej, nie spiesząc się i patrząc uważnie pod nogi. Mrówki jak zwykle pałętały się dokoła, a opadłe liście chrupały mi pod stopami. Ja jednak czułem, że coś jest nie tak.

Ba! Żebym tylko wiedział co!

 

***

 

Nagle usłyszałem głosy, od których aż się zatrzęsłem. To, co słyszałem, nie przypominało ludzkiego języka. Brzmiało tak, jakby diabły w piekle gadały o swoich czarcich sprawach: kogo by tu usmażyć, komu wbić widły w tyłek i gdzie rośnie najlepsza siarka.

Nie mogłem jednak obrócić się na pięcie i ze strachem wrócić do domu do żoneczki, prawda? Cała wieś by się ze mnie śmiała! Nie mając wyboru, szedłem dalej, jednak jeszcze wolniej i mina chyba też zrobiła mi się niewyraźna. Nie mówcie tylko Hani!

Wkrótce do diabelskich głosów dołączył jeszcze zapach spalonego mięsa. Jak już wiecie, nie jestem człekiem strachliwym, ale wtedy akurat w umyśle zobaczyłem tych diabłów, palących coś w kotle i rozmawiających piekielnym językiem. Pociągnąłem nosem. Czyżbym poczuł smród siarki? Ni z tego, ni z owego pomiędzy łopatkami spłynął mi pot.

Rozmyślając tak o piekle, w końcu dotarłem na polanę. Schowałem się w krzakach i ostrożnie rozsunąłem gałęzie w taki sposób, by jedno oko mogło zobaczyć, co też się dzieje nad stawem.

Na polanie ujrzałem grupę dwudziestu albo i więcej dziadków i bab. Siedząc wygodnie na turystycznych krzesełkach, grillowali kiełbaski i pili piwo. Małe oczka turystów błyszczały chciwie, a na szyjach wisiały aparaty fotograficzne. Wszyscy patrzyli w stronę stawu, jakby czekali na występ nimf. To ci Niemcy!

Nie musiałem się zastanawiać, skąd się tu wzięli, bo zobaczyłem tego capa Krzewińskiego, szwagra sołtysa, stojącego przy jednym z turystów. Stał i klepał Niemca po ramieniu, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Wiedziałem, że to jego sprawka! Takim nie wolno ufać: raz mi córkę chciał zbałamucić, choć sam już dawno po czterdziestce. A teraz postanowił sprzedać nasze nimfy Niemcom!

 

***

 

Nie miałem czasu zastanawiać się, co z tymi Niemcami zrobić, bo nagle z jeziorka wyłoniła się głowa, a za nią piękne białe ramiona. Pewnie nasza rusałka tak zdziwiła się tymi dźwiękami szwabskiej mowy, że zapragnęła sprawdzić, co się dzieje. Na jej widok turyści poczęli cieszyć się jak dzieci. Chichotali i skakali z otwartymi gębami.

– Das ist unmöglich! – powiedział jeden z nich.

I oczywiście rozpętało to debatę w tym ichnim języku, której ja nie rozumiałem ni w ząb. Zaś głowa onieśmielonej rusałki – naszej rusałki – schowała się pod wodę. Pomyślałem, że jak nam te rusałki ze wsi przepędzą, to im nogi z dupy powyrywam.

 

***

 

Turyści wkrótce sobie pojechali. Pewnie byli niepocieszeni, że nie widzieli nimf w pełnej krasie. Dobrze im tak. Oczywiście nie mogłem jeszcze zapomnieć o całej sprawie, musiały do mnie zadzwonić profesory przeklęte.

Dryń! Dryń! – zapiszczał pewnego dnia telefon.

– Piotrek, to na pewno do ciebie! – krzyknąłem.

Chłopak z ociąganiem chwycił za słuchawkę.

– Halo? Tak... Tato, to do ciebie!

– Nie ma mnie w domu!

– Nie ma go w domu... Co? A, tak... Jasne... Dzisiaj o dwudziestej? Ta, może być. Do widzenia.

– Czego chcieli?

– Jakiś profesor chce z tobą zrobić wywiad. Przyjdzie dziś o dwudziestej.

Ja tego szczeniaka kiedyś zatłukę...

 

***

 

Punktualnie o dwudziestej zabrzęczał dzwonek. Tym razem przyszedł tylko herszt bandy, jednak nie zmyliło to mojej czujności – reszta mogła się czaić za węgłem i czekać na odpowiedni moment. Zaprosiłem dziada do domu i przy okazji zauważyłem, że ma na sobie to samo ubranie, co tydzień temu.

– Nie musi pan odpowiadać na wszystkie pytania – rzekł dziad z wyższością – Jeśli któreś jest zbyt niewygodne...

– Po prostu pytaj! – warknąłem.

– Dobrze.

I postawił na stole przedziwne urządzenie. Podłączył do niego mikrofon i skierował go w moją stronę.

– Herbatka i ciasto dla pana!

Do pokoju nagle wparowała Hanka ze smakołykami. Na tacy niosła ciasto z galaretką, trzęsące się zachęcająco i pachnące wiśniami. A mnie nigdy ciasta nie daje, bo mówi, że jestem za gruby, chociaż sama przypomina baleron.

– Dziękuję bardzo – dziad udawał uprzejmość. – Czy teraz...

– Już sobie idę! – przerwała mu Hania, po czym z ogromnym uśmiechem na ustach pognała do kuchni.

Wtedy zaczęły się głupie pytania.

– Co to się pojawiło w tym jeziorze?

– Baba jakaś. Goła. Nie, trzy baby. Albo i więcej.

– Kiedy to było?

– A bo ja wiem? Tydzień temu.

I tak dalej. Co go to wszystko obchodziło?

– Wie pan, to dziwne – rzekł profesorek po skończonym wywiadzie. – Że tak wszyscy mogą słuchać śpiewu rusałek i nic im się nie dzieje. W podaniach ten śpiew zawsze zaczarowuje ludzi.

– Mhm – przytaknąłem grzecznie, lubieżnie patrząc na jego kawałek ciasta.

– Bo widzi pan... Gdy takiej rusałce spodobał się jakiś młodzieniec we wsi, już było po nim. Zaczynała tańczyć dla niego i śpiewać, a chłopak tak się w tych śpiewach zasłuchiwał, że dawał się zaciągnąć do wody. Potem nikt go już nigdy nie widział.

– Mhm. – Zaczęła mi kapać ślina, ciasto wyglądało przepysznie.

– A tu nic... Tańczą, śpiewają, a jak my patrzymy, to nic się nie dzieje. Dziwne, prawda?

– No.

W końcu sobie poszedł. Jednym wprawnym ruchem (nie zapominajcie, że trenowałem zapasy) chwyciłem ciasto z jego talerza. Gdy Hanka przyszła zabrać naczynia, bezpiecznie spoczywało na dnie mojego żołądka.

 

***

 

Jest u nas takie powiedzenie: daj miastowemu palec, a zabierze ci rękę. Dałem dziadom wywiad, a te zaczęły panoszyć się po wsi całe dni, depcząc nam po polach. Jeszcze tylko telewizji brakowało.

W dodatku zaginął chłopak, znajomy Piotrka. Nie żeby był aniołem, ale nie zasługiwał, żeby zginąć. I u dziewczyn miał takie powodzenie, że wszystkie płakały. Przypomniały mi się słowa profesorów.

Była policja, były płacze, ale życie nadal płynęło tak samo. Wstawaliśmy, szliśmy do roboty, wracaliśmy na kolację i wieczorne filmy w telewizji czy figle z żoną. Nawet profesorki się wyprowadziły i mieliśmy spokój. Aż do pewnego dnia.

Znów zadzwonił telefon. Tym razem odebrałem ja.

– Halo?

– Dzień dobry, dzwonię z Telewizji Polskiej...

 

***

 

Zebrało się nas chyba z dziesięciu. Żonom powiedzieliśmy, że jedziemy do miasta na wieczór kawalerski. Trudno, będą myśleć, że piliśmy morze wódki i obracaliśmy obce baby.

Tymczasem staliśmy nad jeziorkiem, przyświecając sobie latarkami i przestępując z nogi na nogę. Nikt nic nie mówił. Gapiliśmy się tylko w wodę, jakby tam się zaraz Bozia miała objawić. Z westchnieniem zdjąłem rękawiczki. Czas wypełnić obowiązek.

Nie będą nam się tu miastowi panoszyć. Nie będzie nam nikt chłopaków mordował.

Ostrożnie zacząłem wlewać do stawu truciznę...

 


< 20 >