Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 23>|>

Brudna sprawa

 

 

Zaparkowałem obok bramy i pieszo ruszyłem przez trawnik wielkości pola golfowego w kierunku willi. Jakiś młody gliniarz zastąpił mi drogę, ale mignąłem mu przed nosem odznaką i przepuścił mnie bez słowa. Już z daleka dostrzegłem szefa miejscowej policji, Arthura Senderosa – zajmował całą szerokość alejki wiodącej przez ogród na obszerne patio. Asystowało mu paru mundurowych, kręcących się między tujami bez widocznego celu.

Nieco dalej, otoczony wianuszkiem dziennikarzy, stał Burke z biura burmistrza. Towarzyszył mu prokurator Fitzgerald we własnej osobie. Na zmianę odpierali ataki pismaków, dając wzorowy pokaz gry zespołowej.

Wybrałem towarzystwo Senderosa.

– No no, Brooks we własnej osobie! – odezwał się pierwszy, gdy tylko mnie zobaczył. – Witamy w Cascade. Jakie to uczucie powrócić na stare śmieci?

– Jeśli mam być szczery, gówniane – przyznałem, uścisnąwszy mu dłoń.

– Przywykłeś do pierdzenia w stołek w stolicy, co? – zawarczał. – Nie chce się wracać do roboty w terenie, w dodatku na prowincji...

– Co my tu mamy? – Uznałem, że powitalnym konwenansom stało się zadość.

Senderos wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki nadpalone cygaro i włożył je do ust.

– Nie domyślasz się, dlaczego ściągnęli cię aż z Heleny? – Potarł zapałką o draskę i przytknął płomyk do cygara. Mrużąc oczy, zaciągnął się kilka razy, zatruwając górskie powietrze kłębami cuchnącego dymu.

– Domyślam się – mruknąłem. – Chodzi o...

– Dokładnie. – Zaniósł się kaszlem. Zmagał się z nim przez kilka sekund, wreszcie odchrząknął, splunął flegmą i przetarł załzawione oczy. – Te cygara mnie wykończą.

– Zniknęła cała kolekcja?

Skinął głową.

– Co do sztuki.

– Jakieś ślady?

– Nic. Mimo elektrycznego ogrodzenia, psów, strażników, alarmów, kamerdynera...

Podrapałem się po głowie.

– To chałupa jakiejś szychy, co?

– Jezus Maria, Brooks – jęknął. – Rozejrzyj się. Czy taką posesję mógłby zajmować pierwszy lepszy bubek?

– Obejrzyjmy miejsce przestępstwa – zaproponowałem.

Ruszyliśmy w kierunku drzwi frontowych.

– To willa byłego gubernatora stanu – sapał Senderos, depcząc mi po piętach. – Gordie Franklin, za kadencji nazywali go Gordim Wesołkiem.

– Jasne, pamiętam.

– Ale nie wiedziałeś, że ma tutaj chatę, co? Nie było cię ładnych parę lat i nie jesteś na bieżąco. Facet lubi wiejskie powietrze.

– W całej Montanie jest wiejskie powietrze. – Wyminąłem gliniarza stojącego w drzwiach. Senderos wtoczył się za mną.

– Fakt. Dlatego Franklin ma chałupę także w Great Falls, w Lewiston, w Polson, w Jordan, w Chester...

– Fajnie być byłym gubernatorem, co?

– No. Opłacalne zajęcie. – Wskazał mi drogę korytarzem na lewo. – Tam, w gabinecie, trzymał całą kolekcję.

Weszliśmy do przestronnego, jasnego pomieszczenia urządzonego ze smakiem – antyki, puchate dywany, kominek i te sprawy. Tylko ogołocone gablotki pod ścianą psuły dobre wrażenie.

Zająłem się oględzinami, a Senderos przysiadł na oparciu wielkiego fotela w stylu kolonialnym i dalej paplał w najlepsze:

– To była największa tego typu kolekcja w zachodniej części Stanów Zjednoczonych, Brooks. I jedna z dziesięciu największych na świecie. Żona Franklina trafiła do szpitala, tak była do tych zbiorów przywiązana. Stary szaleje, już nie jest Gordim Wesołkiem, ale Gordim Wkurwiołkiem.

Wypuścił kłąb cygarowego dymu.

– Wiesz, kogo chcą ci przydzielić do pomocy w tej sprawie?

Nadstawiłem czujnie uszu.

– Chcą mi kogoś przydzielić? Po co?

– Wypadłeś z obiegu. Dużo się tutaj zmieniło, Brooks. Stwierdzili, że przyda ci się ktoś dobrze znający miejscowych.

Skrzywiłem usta.

– No i na kogo padło?

– Na Parkinsona.

Wyprostowałem się, jakby ktoś dźgnął mnie w plecy.

– Żartujesz?!

– Nie przepadacie za sobą, co? – Senderos uśmiechnął się z satysfakcją pod nosem.

– Przecież... przecież Parkinson nie ma zielonego pojęcia o...

– No i co z tego? Prawie nikt nie ma. Dlatego ściągnęli ciebie.

Zdjąłem okulary i zacząłem energicznie przecierać szkła rękawem płaszcza.

– Parkinson to dobry gliniarz – rzucił prowokacyjnie Senderos.

Powstrzymałem się od komentarza.

– Co jest między wami? – zapytał. – Skąd ta niechęć?

– Stare dzieje. – Założyłem okulary na nos. – Nic do niego nie mam, ale on...

– Ta? – Zawiesił na mnie wzrok.

Odwróciłem się do okna.

– Takie tam bzdury. Zdaje się, uważa... uważa, że ja... sprzątnąłem mu sprzed nosa awans.

– Tylko tyle? – usłyszałem w głosie Senderosa nutkę zawodu.

Wzruszyłem ramionami.

– Myśli też, że sprzątnąłem mu dziewczynę.

Cmoknął z uznaniem.

– A sprzątnąłeś?

– Anabelle, hmmm... cóż, jest moja żoną, ale...

– He he! – Zaśmiał się rubasznie i puścił do mnie oko. – Niezłe z ciebie ziółko, Brooks.

– Daj spokój – mruknąłem. – Miała wybór. Zresztą znasz Parkinsona. Głowę dam, że bardziej go boli ten awans.

– Fakt, ambitny z niego facet. Zresztą dochapał się już niezłej pozycji pod twoją nieobecność.

– Tak, tylko... Wiesz, Senderos, chodzi o to, że tamta sprawa między mną a Parkinsonem była dla mnie trampoliną do kariery w stolicy. A on został w Cascade i to go boli. Że, rozumiesz, to on mógł być tam, a ja tutaj.

– A mogło tak być?

Usiadłem obok niego na oparciu fotela. Spojrzałem mu w oczy.

– Nie wiem. Ja to ja, a Parkinson to Parkinson. Każdy z nas miał na swoim koncie własne grzeszki i zasługi. Posłuchaj, Senderos, ale niech to zostanie miedzy nami. Pracowaliśmy wtedy z Parkinsonem na ulicy. Dostaliśmy wezwanie, rozumiesz, anonimowy telefon, że jest zadyma w jednej chacie. No to pojechaliśmy do jakiejś zasranej dzielnicy, rozumiesz, a na miejscu istna Sodoma i Gomora, baba z chłopem wrzeszczy tak, że wszystko słychać na ulicy. Więc wpadamy do chałupy i widzimy naćpanego golasa tłukącego żonę, a w tle drze się niemowlę. Golas na nasz widok łagodnieje. Parkinson chce go skuć, ale zmaltretowana kobita zaczyna wrzeszczeć jeszcze głośniej. Osłania małżonka własną piersią, tarza się po ziemi, czepiając naszych nóg i rozdrapuje sobie twarz, więc Parkinson próbuje ją uciszyć, a ja idę do pokoju i uspokajam małego w łóżeczku. Pod poduszką znajduję pakę heroiny.

Senderos zrobił wielkie oczy.

– No co ty...

– Odwracam się i widzę golasa. Nadal jest goły, ale w ręku ściska bułę zielonych i uśmiecha się od ucha do ucha. „Wszystko w porządku, panie władzo”, mówi, wyciągając ku mnie dłoń z forsą. „Ile tego jest?”, pytam. Nie wiem, dlaczego spytałem, słowo daję. Chyba po prostu byłem ciekawy, bo nigdy nie widziałem takiej buły dolców. „Dziesięć tysięcy”. I, rozumiesz, puszcza do mnie oko.

– Łaaał... – mruknął Senderos. – No i co?

– No i Parkinson wlazł i mówi do mnie: „Bierzmy po piątce”. I...

– I?

– I wzięliśmy.

– Co?!

– Wzięliśmy.

Wyjął cygaro z ust.

– Brooks, nigdy bym nie pomyślał, że ty...

– Poczekaj, to jeszcze nie koniec. – Uniosłem palec. – Wzięliśmy forsę i poszliśmy do radiowozu. To była dla nas kupa szmalu i nie dziw się, że tak zareagowaliśmy. Pieniądze czasem robią ludziom wodę z mózgu, a wszystko działo się cholernie szybko. Nie byliśmy przygotowani na taką sytuację. W radiowozie zrobiliśmy szybką naradę i stanęło na tym, że wrócimy do tej chaty i jednak aresztujemy faceta. Skonfiskujemy herę i wszystko zrobimy tak, jak powinniśmy byli zrobić od razu. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale dokładnie tak było.

– A co z forsą? – spytał Senderos.

– No właśnie, to był problem. Przecież nie mogliśmy pójść do gościa i powiedzieć, że się rozmyśliliśmy i nie bierzemy łapówki. Dlatego uznaliśmy, że najpierw musimy się pozbyć tej buły, szybko i definitywnie.

– I co zrobiliście?

– Słyszałeś o fundacji Mary Schafer?

– Jasne. To ta słynna fundacja pomagająca niepełnosprawnym dzieciom. No i?

– Podjechaliśmy pięć przecznic dalej, do banku, w którym konto miała owa fundacja, i Parkinson, rozumiesz, poszedł zrobić anonimowy przelew.

– Anonimowy? Przecież tutaj wszyscy go znają.

– No tak, ale co z tego? Masz prawo do anonimowego datku na rzecz fundacji. Gwarantuje ci to prawo. Podajesz numer konta, na które chcesz wpłacić gotówkę, pieniądze pojawiają się na koncie, a po całej transakcji nie ma śladu. Forsa idzie na szczytny cel. Nie chcieliśmy, rozumiesz, żeby się zmarnowała taka buła.

– To ładnie z waszej strony.

– Oczywiście gdyby ktoś zaczął rozpytywać o te dziesięć kawałków, to sprawa mogłaby wypłynąć, ale kto niby miałby coś chlapnąć? Ja? Parkinson? Ten ćpun? Kto by mu uwierzył?

– No i co dalej?

– No i, rozumiesz, Parkinson poszedł do banku, a ja siedzę w radiowozie i czekam. Nagle dostaję cynk z centrali. „Gdzie jesteś, Brooks?”, pytają najpierw. No to mówię, tu i tu. „Przecież mieliście jechać z Parkinsonem na interwencję!”, drze się ta babka. Ścierpła mi skóra, ale odpowiadam: „Byliśmy. Sprawa załatwiona”. „Nic nie jest załatwione”, mówi ona. „Dostaliśmy właśnie kolejny telefon w tej sprawie. Załatwicie to, czy mam posłać kogoś innego?”, pyta cierpkim tonem. „Już jedziemy”, mówię. „To dobrze” – ona na to – „bo macie najbliżej”.

– No i?

– No i czekam, rozumiesz, a Parkinsona nie ma i nie ma. Wreszcie wkurwiłem się i sam tam pojechałem.

– Coś ty?

– Tak jest. Zajechałem pod tę ruderę, wysiadam z radiowozu, a tu ktoś daje ognia zza firanki. Oberwałem w udo, ale niegroźnie, bo kula tylko mnie zadrasnęła. Odpowiedziałem ogniem. Celnie.

– Powaga?

– Miałem szczęście. Byłem wkurzony i działałem szybciej, niż myślałem.

– Mhmmm... Znaczy, załatwiłeś gościa na miejscu?

– Nie gościa, tylko babkę, bo to ona do mnie grzała. I nie załatwiłem, tylko zraniłem w nadgarstek. Zaraz potem na tyłach chaty wybuchł pożar, bo jej małżonek zasnął z petem w gębie i butelką spirytusu na kolanach. Skończyło się tak, że wyniosłem całą trójkę z chałupy i zrobili ze mnie bohatera samotnie stawiającego czoła przestępcom. Pożar szybko ugaszono. W środku oczywiście znaleziono heroinę. Mieli tego więcej. Oboje byli naćpani po same uszy.

– Taaakie buty...

– Parkinson został antybohaterem. Bo, rozumiesz, „załatwiał prywatne sprawy”, zamiast mnie osłaniać. Nie mógł przecież powiedzieć, że był w tym czasie w banku, gdzie wpłacał łapówkę na szczytny cel. Mieli go wywalić, ale wstawiłem się za nim. Poza tym był porządnym gliną, a jego stary, jeszcze zanim przeszedł na emeryturę, stał się żywą legendą miejscowej policji. Więc Parkinsona tylko zdegradowali, a ja dostałem awans.

– No, to teraz wszystko jasne – mruknął Senderos.

– Jeszcze raz proszę, niech to zostanie między nami, okej?

– Jasne. Znasz mnie przecież.

Wróciłem do oględzin miejsca przestępstwa.

– Ktoś z naszych już tutaj gmerał? – spytałem.

– Tylko pobieżnie. Czekaliśmy na twój przyjazd. Nie chcieliśmy zatrzeć śladów.

– Świetnie.

Pokręciłem się jeszcze chwilę wokół gablotek, po czym wyszliśmy przed dom.

– I co, Brooks – zagadnął Senderos, zapalając kolejne cygaro. – Złapałeś jakiś trop?

– Może. – Dostrzegłem nadchodzącego energicznym krokiem Burke’a. Za nim ujrzałem tyczkowatą sylwetkę Parkinsona odzianego w wymięty prochowiec. Górski wiatr szarpał nim jak pies kością; miałem wrażenie, że zaraz pofrunie jak latawiec.

– Brooks, nareszcie! – Burke rozciągnął usta w zawodowym uśmiechu. – Czekaliśmy na pana. To inspektor Parkinson. Parkinson, nadinspektor Brooks. Będziecie współpracować. Senderos, czego panu tak wesoło?

– Nie, skądże. – Senderos zasłonił się dymem z cygara.

– My się już znamy – rzekł Parkinson bez cienia uśmiechu, łypiąc na mnie chłodnym okiem.

– Znacie się? – Burke wodził wzrokiem od jednej twarzy do drugiej. – Czy ja o czymś nie wiem?

– Mieliśmy okazję już współpracować – wyjaśniłem zdawkowo. – W zamierzchłej przeszłości.

– No to świetnie. Zgrany duet. – Senderos odwrócił się szybko, udając, że zainteresował go widok przejeżdżającego za ogrodzeniem samochodu. Burke nie zwrócił na niego uwagi. – Parkinson, proszę wprowadzić Brooksa w szczegóły.

– Nie trzeba – zaoponowałem. – Senderos już mnie wprowadził.

– Dobra, to ja lecę. – Burke zerknął na zegarek. – O trzynastej mam spotkanie z burmistrzem. Informujcie mnie na bieżąco o postępach w śledztwie.

Dołączył do swojej świty czekającej przy bramie.

– Ja też będę się brał – powiedział Senderos. – Gdybym był ci potrzebny, wiesz, gdzie mnie szukać.

Skinąłem głową.

– A ty? – zagadnąłem Parkinsona. – Podrzucić cię do miasta?

– Wybierasz się gdzieś? Myślałem, że mamy prowadzić śledztwo.

– Muszę się najpierw gdzieś zaczepić. Przyjechałem tutaj prosto z Heleny. To jak?

– Mam własny wóz.

Wzruszyłem ramionami.

– Okej. Skontaktuję się z tobą, jak już się nieco rozgoszczę.

– W porządku. Ja zostaję z ekipą na miejscu do wieczora. Może znajdziemy coś, co przeoczyłeś.

Puściłem tę uwagę mimo uszu.

Wróciłem do samochodu, zapuściłem silnik i ruszyłem wąską serpentyną wijącą się w dół wzgórza, w stronę miasta, z głową huczącą od myśli tak bardzo, że dopiero po przejechaniu kilkuset metrów zorientowałem się, że coś nie gra samochód rwał naprzód coraz szybciej i szybciej, a ja bezskutecznie próbowałem nad nim zapanować zaciskając zęby przejechałem ostry zakręt, ocierając bokiem wozu o betonową barierkę wyrzuciło mnie na lewą stronę z trudem wyminąłem nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę, która odpowiedziała na mój manewr pełnym wyrzutu wyciem klaksonu krajobraz za szybą zmienił się w rozmazaną różnobarwną smugę cholera, uświadomiłem sobie, brakuje kropki psiakrew, to nie przypadek, już po mnie że też nie byłem czujniejszy wszystko przez to, że łeb zaprzątało mi spotkanie z Parkinsonem Parkinson, sukinsynu, czy to twoja sprawka?

Pędziłem na złamanie karku, walcząc z kierownicą zakręt za zakrętem, wreszcie, wpadłem, na, pewien, pomysł; wóz, zaczął, zwalniać, aż, w, końcu, zatrzymałem, się, na, żwirowym, poboczu; przez chwilę siedziałem, ciężko dysząc, z twarzą ukrytą w dłoniach, a potem wygrzebałem się z fotela i nie zadając sobie nawet trudu zamykania drzwi, pomaszerowałem wściekły w kierunku, z którego dopiero co przyjechałem;

Odnalazłem ją w zaroślach, tuż obok miejsca, w którym poprzednio parkowałem. Leżała niedbale rzucona na ziemię, jakby drań, który ją zwinął, nie zadał sobie nawet trudu, by należycie ją ukryć.

– Brooks, ty tutaj? – Usłyszałem za plecami znajomy głos.

Odwróciłem się, wciąż roztrzęsiony. Parkinson wychodził przez bramę w towarzystwie prokuratora okręgowego Fitzgeralda i kilku mundurowych.

– Jakiś skurwysyn ukradł mi kropkę! – bluznąłem, pryskając kropelkami śliny. – O mały figiel byłbym się zabił! Musiałem zwalniać przecinkami, a i tak ledwo udało mi się zatrzymać wóz w jednym kawałku!

– Ukradł? – zaniepokoił się Fitzgerald. – Tutaj? To niemożliwe. Kto...

– Proszę spojrzeć. – Pokazałem mu kropkę leżącą na dłoni. – Znalazłem ją w tych krzakach. Ktoś chciał się mnie pozbyć raz na zawsze!

– Nie żartuj. – Na twarzy Parkinsona nie drgnął najmniejszy mięsień. – Kto mógłby ci życzyć śmierci?

– Może sam pan ją zgubił? – zasugerował Fitzgerald.

Pokręciłem głową.

– Ja niczego nie gubię. A już na pewno nie gubię tak istotnych rzeczy. To była próba morderstwa i kropka.

– Ale jak? – Parkinson wyjął z kieszeni gumę do żucia i odwinąwszy papierek, wpakował ją do ust. Żuł wolno, mieląc kwadratową żuchwą jak krowa. – Kropka to nie jest coś, co łatwo ukraść. Szczególnie tak czujnemu funkcjonariuszowi jak ty, Brooks.

Działał mi na nerwy.

– A może to nie przypadek, panowie, że doszło do tego tutaj, obok domu, w którym dokonano niedawno tak zuchwałej kradzieży? – Fitzgerald wyraźnie sposępniał na twarzy.

– Sugeruje pan, że złodziej nadal ukrywa się w pobliżu? – spytałem.

– Mamy do czynienia z przestępcą o wyjątkowo zwinnych palcach – przypomniał. – A pan przecież przybył tutaj w tej sprawie. Komu innemu mogłoby zależeć na pańskiej śmierci?

– Absurd! – skwitował Parkinson, nie przestając przeżuwać.

Nagle poczułem, że jestem śmiertelnie zmęczony. Przyłożyłem dłoń do czoła.

– Panowie wybaczą, ale muszę odpocząć. Całą noc w drodze, a w dodatku ten incydent...

– Oczywiście, oczywiście! – Prokurator wykazał się pełnym zrozumieniem. Parkinson przyglądał mi się z uwagą.

– Wrócimy do tego, kiedy nieco odpocznę – dokończyłem. – Zdrzemnę się i pogłówkuję ze świeżym umysłem.

– Oczywiście. – Fitzgerald położył mi rękę na ramieniu. – Chce pan, żeby któryś z moich ludzi pana odwiózł?

– Jeśli podrzucą mnie w miejsce, gdzie zostawiłem wóz, będę wdzięczny.

Pożegnałem się i ruszyłem do radiowozu za jednym z policjantów. Nim wsiadłem, dogonił mnie głos Parkinsona:

– Brooks?

Odwróciłem się.

– Tak?

Podszedł do mnie z kamienną twarzą.

– Chyba nie myślisz, że... że ja mógłbym mieć z tym coś wspólnego, co?

Nie odpowiedziałem.

– Chciałbym, żeby była między nami jasność. Nie lubię cię, ale nie do tego stopnia, by próbować cię zabić. I tak samo jak tobie zależy mi na złapaniu tego drania. Rozumiesz?

Skinąłem głową.

– Rozumiem.

– Ale wierzysz mi?

Wziąłem głęboki oddech. Spojrzałem w niebo, na chmury pchane zimnym wiatrem, potargane ostrymi wierzchołkami gór.

– Brooks?

Przeniosłem na niego wzrok. Suchy, kanciasty, otulony w zaniedbany prochowiec niczym w szary kokon. Oczy głęboko zapadnięte w wychudzonej twarzy, błyszczące inteligencją jak dawniej. W całej jego wygiętej jak pytajnik sylwetce było jakieś cierpienie, jakby szalony artysta wykuł go z czystej udręki.

– Wierzę ci – powiedziałem. – Chryste, Parkinson. Byliśmy kiedyś kumplami.

Zatrzasnąłem drzwiczki. Samochód ruszył w stronę drogi, podrygując na wybojach. Obejrzałem się. Parkinson stał jak wmurowany, odprowadzając nas wzrokiem.

 

***

 

Zdjąłem nogę z pedału gazu, dopiero kiedy ujrzałem znak ograniczenia do sześćdziesięciu słów na akapit. Pod spodem wisiała tablica z napisem „Witamy w Cascade”.

Cascade. Wbrew temu, co twierdził Senderos, niewiele się tutaj zmieniło pod moją nieobecność. Ci sami szarzy ludzie, te same szare ulice. Ta sama senna, małomiasteczkowa atmosfera.

Byłem zły. Wstąpiłem do sklepu po butelkę whisky, a potem pojechałem znajomymi ulicami do hotelu Astoria na Big Bear Lane i wynająłem pokój. Nalałem sobie alkoholu do szklanki i wrzuciłem parę kostek lodu, po czym zapadłem się w głębokim fotelu.

Próbowałem pogłówkować, ale łeb pękał mi z bólu wywołanego zmęczeniem. Póki co, postanowiłem jedno: skubaniec, który próbował mnie zabić, gorzko tego pożałuje. Zadarł z niewłaściwym facetem i szybko się o tym dowie.

Obiecałem sobie, że to będzie najkrótsza sprawa w mojej karierze.

 

***

 

Następnego ranka wziąłem się za przesłuchiwanie ludzi z otoczenia gubernatora. Kamerdyner, pokojówka, sprzątaczka przychodząca trzy razy w tygodniu. Kucharz. Wszystkim zadawałem standardowy zestaw pytań, który wcześniej przygotowałem, plus jedno czy dwa pytania uzupełniające, inne dla każdego, w zależności od odpowiedzi delikwenta.

Na deser zostawiłem sobie Franklina i jego żonę. Początkowo, przez wzgląd na jej stan zdrowia, nie chcieli mnie do niej dopuścić, ale nalegałem, aż dostałem zgodę, zapewniwszy uprzednio gubernatora, że nie będę jej zadręczał wieloma pytaniami.

Słowa dotrzymałem. Wystarczyło mi jedno, by zyskać pewność, że jest niewinna.

To była inteligentna babka.

Koło południa pojawił się Parkinson i od razu rzucił się do mnie z pretensjami.

– Co ty sobie, kurwa, myślisz, Brooks, hę? Prowadzisz śledztwo na własną rękę?

– Nie chciałem zawracać ci głowy. – Próbowałem bagatelizować. – Zadałem tylko parę pytań, standardowa procedura, wiesz...

– Zawracać głowy, tak? – Szatkował mnie wzrokiem na drobne kawałki. – Mieliśmy współpracować, nie pamiętasz?

– Nie martw się, będę cię informował na bieżąco o...

Zamachał rękami.

– Nie leć ze mną w kulki, Brooks! – wrzasnął. – Masz mnie za idiotę? – Wycelował we mnie palec, patrząc spode łba. – Myślisz, że nie wiem, co ci chodzi po głowie? Chcesz mnie wydymać, bo marzy ci się kolejny awans?

Roześmiałem się nieszczerze.

– Daj spokój. Jesteś przewrażliwiony na tym punkcie.

– Przewrażliwiony? Być może. Ty też byś był na moim miejscu.

– Naprawdę cię nie rozumiem, Parkinson – westchnąłem. – Aż tak ci zależy na awansie? Ciągle chcesz się wykazać, mimo że w ciągu ostatniej dekady dochapałeś się niezłej pozycji w tutejszym wydziale? Znakomicie sobie radzisz, a mimo to nadal walczysz z demonami przeszłości?

– Ja tylko trzymam się ustalonych procedur. – Spojrzał na mnie znacząco i szturchnął paluchem w pierś. – Zawsze.

Odwrócił się i ruszył w stronę wozu.

– Bob! – rzuciłem za nim. Przystanął. Dogoniłem go w paru krokach. – Posłuchaj – powiedziałem ugodowym tonem. – Źle zaczęliśmy. Spróbujmy to naprawić.

– Naprawić? Jak mianowicie?

– Skoczmy gdzieś na kawę. Opowiem ci ze szczegółami, czego się dowiedziałem.

 

***

 

Dzień był słoneczny, lecz od strony gór wiał zimny wiatr, więc schroniliśmy się w Bigbear Caffe u Scotta Sandersa. Jak za dawnych lat. W ciepłe dni zwykle pijaliśmy kawę u Andy’ego Graya w ogródku przed jego kawiarenką, skąd roztaczał się piękny widok na wzgórza wyznaczające wschodnią granicę miasta.

Wcisnąłem Parkinsonowi parę kitów na uspokojenie. To, co istotne, zachowałem dla siebie. Można by rzec, za garść banałów kupiłem chwilowe zawieszenie broni.

 

***

 

Obudziłem się z cholerym bólem głowy. Przekręciłem się a bok, by spojrzeć a podświetlaą tarczę budzika. Dochodziła druga w ocy.

Mięła dobra chwila, im oprzytomiałem ieco i dotarło do mie, co się stało.

Skradzioo mi literę „ ”.

 

***

 

Zrobiłem sobie dzbaek mocej kawy i spróbowałem dokoać rekostrukcji zdarzeń, jedak moja pamięć przypomiała szwajcarski ser. Zbyt wiele luk. Pamiętałem tylko, że po powrocie do hotelu padłem a łóżko i zasąłem.

Rozejrzałem się po pokoju, sprawdziłem bagaże. ic ie zgięło. Ktokolwiek tutaj był, wiedział, czego szuka.

O co w tym wszystkim chodzi, do czorta? Łeb pękał mi w szwach od domysłów. Miałem odpowiedź a wyciągięcie ręki, gdzieś tuż za krawędzią percepcji, lecz ie mogłem po ią sięgąć – pora była zbyt późa, a ja zbyt zmęczoy i myśli jakoś ie chciały poskładać się do kupy.

Poddałem się i odłożyłem to a rao.

 

***

 

Zgodie z umową spotkaliśmy się o dziewiątej a hotelowym parkigu.

– Ktoś zakosił mi literę „ ”, Parkiso – poiformowałem go a dzień dobry, przyglądając się z uwagą jego reakcji. – Ciebie to śmieszy? – dorzuciłem chłodym toem.

– Nie zrozum mnie źle, Brooks. – Próbował poskromić mięśie twarzy, rozciągające mu usta w szerokim uśmiechu. – Ale śmiesznie wyglądasz, kiedy tak bełkoczesz.

– Dla mie to ie jest ai odrobię śmiesze! – spioruowałem go wzrokiem.

– Wierzę – zapewił, ale wyraz twarzy ie zmieił mu się ai a jotę.

– Rzadko jest ci tak wesoło – mrukąłem. – Taki z ciebie smutas, a teraz agle szczerzysz zęby, jakbyś wygrał a loterii. Mógłbyś przyajmiej udawać, że jest ci przykro.

– W porządku, poudaję. – Zgodził się, uciekając wzrokiem. – Nie nadwerężajmy nerwów, nadkomisarzu.

Skurwysyy.

– Może, póki co, spróbujesz zastapić „n” jakąś inną literką? – zapropoował. – Na przykład „ń”. To ułatwi nam komunikację.

Ńiezła myśl. Ńiemal mu wybaczyłem te podśmiechujki.

– To ńie takie proste, ale spróbuję. – Odchrząkńąłem. – Ńo więc, plań ńa dzisiaj jest taki: jedziemy teraz coś przekąsić. Późńiej odszukasz Szczura i pogadasz z ńim. Ńastępńie...

– Szczura? – Wpadł mi w słowo.

– Co, ńie żyje?

– Żyje, ale nie rozumiem, po co mam szukać wykolejonego handlarza tanich fontów. Chcesz kupić Times New Roman?

Westchńąłem.

– Przecież zńasz Szczura. Wie coś o każdej brudńej sprawie w okolicy. Za parę ceńtów wyśpiewa ci wszystko do uszka...

– Szczur jest dobrym informatorem, kiedy chodzi o karciane długi albo kradzież felg. Nie w takiej sprawie.

– Ńie zaszkodzi sprawdzić, co wie. Musimy się chwytać każdej ńitki. Ńastepńie pojedziesz do biblioteki...

– Że jak?!

– Do biblioteki. Ja w tym czasie muszę załatwić pewńą sprawę.

Poczerwieńiał ńa twarzy.

– Co ty sobie myślisz, Brooks?! Że poustawiasz wszystkich według własnego widzimisię?! Chcę wiedzieć, psiakrew, o co tu chodzi. Co to znaczy, że „musisz załatwić pewną sprawę”?!

– Cholera, miałeś mi pomagać, Parkińsoń. Trzymaj się plańu...

– Twój plan jest nie do przyjęcia. Jest wręcz do dupy. Knujesz coś za moimi plecami, jak zawsze.

–  Pojedziesz do biblioteki i będziesz czekał ńa mój telefoń. Powińieńem odezwać się zaraz po...

– Zwariowałeś, Brooks. Jeśli myślisz, że tak po prostu cię posłucham, to zwariowałeś. Tego was uczą w stolicy? Pomiatać ludźmi?

– Parkińsoń...

– Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi, czego się dowiedziałeś. Wiem, że nie jesteś idiotą, Brooks. Niczego nigdy nie robisz bez przyczyny. Złapałeś jakiś trop, co? Przyznaj się. Chyba należy mi się słowo wyjaśnienia?

Uńiosłem ręce w pojedńawczym geście.

– Obiecuję... obiecuję, że wieczorem powiem ci wszystko, co wiem. Ale wcześńiej ruszysz dupę i zrobisz, co ci kazałem, jasńe?

Osłupiał.

– Ńie będę gadał ze Szczurem ańi z ńikim ińńym, dopóki ńie odzyskam litery „ ”, kapujesz? – dodałem. – Czuję się, jakbym ńie miał przedńiego zęba.

– Kawał kutasa z ciebie, Brooks – wycedził.

– Być może. Ale póki co to ja jestem ńadińspektorem, a ty tylko ińspektorem.

Zacisńął szczęki. Zabolała go ta uwaga.

 

***

 

Pojechliśmy do ńdy’ego Graya ń omlety i kwę. Śńidńie spożyliśmy w milczeńiu, po czym rozeszliśmy się bez słow. Prkińsoń ruszył ń poszukiwńie Szczur, j zś prosto do domu Prkińsoń.

Dopiero w drodze zorieńtowłem się, że ńie mm litery „ ”.

Strt zbolł mńie brdzo. Strcić „ ” to ńie to smo, co „ ”. To jk klectwo.

Główkowłem chwilę. Ktoś ukrdł mi kolejńą literę. Ńie zmieńiłem z ńikim ńi słow, odkąd rńo pokłóciłem się z Prkińsońem. Kiedy osttńio jej używłem?

Uzńąłem, że ńie mą wyjścią: muszę użyć kolejńego ząmieńńiką.

Pąrkińsoń mieszkął w ńiewielkiej willi ńą Big Beąr Ąveńue, ńiemąl przy wyjeździe z Cąscąde. Ząpąrkowąłem tąk, by wóz był ńiewidoczńy od strońy drogi, po czym z pomocą wytrychą uporąłem się z ząmkiem w drzwiąch frońtowych.

Wewńątrz było mroczńo, smętńie i stąrokąwąlersko. Od rązu poczułem się źle, jąkbym miął w przełyku pleśń i oddychął kurzem. Stąrąńńie ząciągńięte ząsłońy ńie przepuszcząły zbyt wiele słońcą, lecz ńie chciąłem ich rusząć, więc wyjąłem kieszońkową lątąrkę i w blądym krążku świątłą diody próbowąłem dostrzec coś ińteresującego.

Przeszukąłem sąloń, pokój gościńńy i sypiąlńię. Ńic ciekąwego. Zerkńąłem ńą zegąrek. Od mojego rozstńią z Pąrkińsońem mińęło czterdzieści pięć mińut. Uzńąłem, że cząs ządzwońić do Szczurą.

Szczur był moim kumplem od ląt. Strącił kiedyś poczucie humoru, ą ją je odńąlązłem, więc miął wobec mńie dług wdzięczńości. Byliśmy w stąłym końtąkcie telefońiczńym.

– Szczur, słucham?

– Ńo i jąk? – rzuciłem do słuchąwki.

– Co ty, Brooks, po szwedzku do mnie gadasz? – zdziwił się.

– Ńie, ją tylko...

Tylko ktoś buchńął mi literę „ ”.

– Posłuchąj, Szczur... Pąrkińsoń był już u ciebie?

– Kto?! A, Parkinson. Owszem.

– I?

– Niestety. Nic. Albo jest sprytny, albo głupi. Jak każdy.

Westchńąłem.

– Trudńo. Dzięki w kążdym rązie.

– Nie ma sprawy. Zgarnij jak najprędzej tego, co cię tak urządził. Fatalnie się z tobą rozmawia.

Rozłączyłem się. Pozostąłą mi do przeszukńią kuchńią, łązieńką i pąrę ząkąmąrków, ąle ńie byłem pewień, czy stąrczy mi cząsu. Pąrkińsoń powińień być terąz w bibliotece, ąle kto go tąm wie.

Ządzwońiłem do ńiego.

– Jąk tąm, odńąlązłeś Szczurą? – Postąńowiłem chwilowo ząstosowąć ząmieńńik.

– Bez problemu. To moje miasto.

– Ńą dodątek ńiewielkie, co?

– Prawda. Skąd u ciebie ten francuski akcent, Brooks?

Zgrzytńąłem zębąmi.

– Wyciągńąłeś coś ze Szczurą?

– Szczurowi na stare lata pomieszały się klepki. Wypytywał mnie o rozmiar moich koszul.

– Ą jąkie ńosisz?

– Duże, Brooks. – Wziął głęboki oddech. – Jeszcze coś chciałbyś wiedzieć? Może jaki mam numer buta?

– Jesteś w bibliotece? Mógłbyś zńąleźć jąkieś ińformącje ńą temąt Ągeńcji Prąsowej Ńowych Chiń? Jąk to będzie po...

– Sinhua.

– Ąh, Sińhuą...

– Skończ tę grę, Brooks. – Słową dobiegły tym rązem ńie z telefońu, lecz zzą moich pleców. Odwróciłem się ząskoczońy. W drzwiąch stął Pąrkińsoń. W jedńej dłońi trzymął telefoń, w drugiej rewolwer.

Odłożył ąpąrąt ńą stolik i sięgńął do wewńętrzńej kieszeńi prochowcą. Wyjął coś ńiedużego i rzucił mi pod ńogi.

– Bierz. Teraz to i tak bez znaczenia.

Moje literki.

– Masz mnie za głupca, Brooks? – Wydobył z szuflady biurka paczkę papierosów i zapalił, nie przestając mierzyć do mnie z rewolweru. – Jak tylko Szczur zaczął ze mną głupio gadać, wiedziałem, że coś jest nie tak. Natychmiast tutaj przyjechałem. Wiedziałem, gdzie cię szukać. Pewnie już widziałeś swoje nazwisko w nagłówkach gazet. „Brooks rozwiązuje sprawę literkowego złodzieja”, co?

– Pamiętasz sprawę Dextera?

Skinął głową.

– Jasne. Zgubił na miejscu zbrodni pewność siebie. Przez to wpadł.

Sięgnąłem do kieszeni.

– Ty też coś zgubiłeś, Parkinson, prawda? – Obróciłem w palcach lśniącą literkę „x”. – Są lepsze niż odciski palców.

Przytaknął.

– Zbyt późno to zauważyłem, psiakrew. Tak rzadko jej używam... Dopiero kiedy Szczur zaczął mnie przepytywać... Eh, naprawdę tak nisko cenisz mój intelekt, Brooks? Myślałeś, że niczego się nie domyślę? Że się sypnę? Na co liczyłeś?

– Może chodziło o to, by cię sprowokować? – Uśmiechnąłem się krzywo, bez śladu wesołości. On również.

– No i co ci to dało? W końcu to ty siedzisz na muszce rewolweru, nie ja.

– A ty na co liczyłeś, Parkinson? – Przejąłem inicjatywę. – Myślałeś, że możesz igrać z ogniem i ci się upiecze? Najpierw kradniesz tę kolekcję, bo wiesz, że do takiej sprawy twoi przełożeni wezwą jedynego speca od chińszczyzny, jakiego można znaleźć w Montanie, a tak się składa, że jestem nim ja. Później ta próba morderstwa. To był błąd. Ale muszę przyznać, że kradniesz znakomicie. Gdzie się tego nauczyłeś? Idźmy dalej. Kradzież jednej literki, potem drugiej. To było naiwne. Kolejną zdobyczą miała być „d”, prawda?

– O czym ty, do diabła, pieprzysz, Brooks?

– Taki zdolny z ciebie facet, Parkinson. Aż dziw bierze, że tak bardzo zależy ci na tym głupim „n a d” przed inspektorem.

Powoli pokręcił głową.

– Brooks, Brooks... Chyba jednak ludzie cię przeceniają. Naprawdę myślałeś, że o to mi chodziło?

W jednej chwili spłynęło na mnie olśnienie.

– Anabelle... – wyszeptałem. – Chciałeś mi odebrać Anabelle.

Uśmiechnął się jeszcze raz, z goryczą.

– Wiesz, Brooks, tam, w domu Franklina, kiedy to zrobiłem, straciłem coś jeszcze poza literą „x”.

– Co takiego?

Odciągnął kurek rewolweru.

– Zauważyłem to dopiero później, ale jak to mówią, lepiej późno...

Jakiś szósty zmysł podpowiedział mi, co chce zrobić.

– ...niż wcale.

– Parkinson, nie! – Rzuciłem się na niego.

Nie zdążyłem. Włożył sobie lufę w usta i pociągnął za spust.

 

***

 

To właściwie wszystko. Należałoby jeszcze dodać, że w piwnicy domu Parkinsona policjanci znaleźli ukryty pod pryzmą węgla niemal kompletny chiński alfabet – wszystkie pięćdziesiąt tysięcy symboli skradzionych z domu gubernatora.

Jeśli chodzi o mnie, to po tej sprawie przez dłuższy czas czułem się wypalony. Wziąłem długi urlop zdrowotny, ale nie poczułem się lepiej, więc zwróciłem odznakę i definitywnie skończyłem z pracą w policji. Kilka wydawnictw kusiło mnie, bym opisał tę sprawę; od jednego przyjąłem nawet zaliczkę w wysokości pięciu tysięcy znaków ze spacjami. Obiecali w sumie trzydzieści tysięcy, ale przekroczyłem budżet o ponad tysiąc znaków i zerwali umowę.

Do dziś zachodzę w głowę, dlaczego Parkinson mierzył do mnie z nienaładowanej broni.

 

Personalia niektórych osób zostały zmienione

 


< 23 >