Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 24>|>

Papier przyjmie wszystko

 

 

Wojt Kozak zmęczonym wzorkiem spojrzał na wykaz przyniesiony z działu analiz. Poruszył się niespokojnie za biurkiem, przesuwając w dłoniach nieskończenie długi wykaz z blisko trzema tysiącami pozycji. Po raz kolejny westchnął ciężko, próbując uszeregować dane lub wybrać najlepszą koncepcję, która pozwoliłaby mu odpowiedzieć na podstawowe pytanie: od czego zacząć?

Departament Planetarnej Ochrony Środowisk od lat zawalony był robotą. Jednak tak źle jeszcze nie było. Ponad trzy tysiące doniesień o naruszeniu prawa międzyplanetarnego tylko w ostatnim tygodniu! Gdyby ktoś posłuchał Wojta jeszcze kilka miesięcy temu, może do tego by nie doszło. Sprawy by się nie spiętrzyły. Działania inspektorów miałyby większą skuteczność, a on sam nie nabawiłby się wrzodów żołądka. Gdyby ktoś go posłuchał...

Wojt z trudem przełknął ślinę. Spojrzał na biurko, szukając butelki z wodą, którą dziś rano przyniosła mu sekretarka. Szorstkim językiem przesunął po spierzchniętych wargach. Musiał się czegoś napić. Był wysuszony na wiór, nie mógł przez to myśleć.

– Połączenie z Aldebarana II, panie Wojt. Antoniusz Sawicki z raportem. Mówi, że to sprawa niecierpiąca zwłoki.

Niecierpiąca zwłoki, pomyślał Wojt. Jak wszystko tutaj. Roboty w archiwum należało już dawno wymienić. Pracowały coraz wolniej, przegląd techniczny robiono im pewnie wiek temu. Baza łączności miała ograniczony zasięg. Komunikacja poza drugi pierścień kwarantanny była niemożliwa. Wojt nawet nie chciał myśleć, co dzieje się w laboratorium. Tam nikt nie nadążał z analizą nadsyłanych próbek, wymazów i całego szlamu budzącego mniej lub bardziej uzasadnione podejrzenia. Ekspansja w kosmos była pięknym hasłem, tylko nikt nie pomyślał, co z całym tym szajsem dalej? Kto wie, co jeszcze tam znajdą?

– Słucham cię, Antoniuszu. – Wojt musiał odkaszlnąć, drapało go w gardle. – Co nowego na Aldebaranie?

– Wojt! To ty?

Głos Sawickiego wydawał się Kozakowi przytłumiony, jakby metaliczny. Aldebaran II znajdował się tuż na granicy drugiego pierścienia kwarantanny. Jeśli już teraz mieli problemy z łącznością, w tak stosunkowo bliskim rejonie, to nie chciał nawet wiedzieć, co stanie się w najbliższej przyszłości. Spojrzał na biurko i wykaz, który bezskutecznie analizował jeszcze kilka minut temu. System Ultra pojawił się w nim blisko sto razy, a znajdował się dwa razy dalej od Ziemi, niż Aldebaran II.

– To ja. Mów, co się dzieje?

– Szlam! Po prostu szlam! – Sawicki mówił podniesionym głosem. Nawet nie próbował tłumić emocji.

– Sprecyzuj, Antoniuszu. O jakim szlamie mowa?

– Bagno! To mam na myśli!

Wojt westchnął ciężko. Gdyby miał Sawickiego na wyciągniecie ręki, doprowadziłby go szybko do porządku. Teraz mógł jedynie zachować cierpliwość i liczyć na to, że jakiś bardziej ożywczy powiew wiatru na Aldebaranie sprawi, że Antoniusz otrzeźwieje.

– Czy mamy zagrożenie na Aldebaranie II, Antoniuszu? Potwierdź lub zaprzecz.

– Potwierdzam...

Serce Wojta skurczyło się w ułamku sekundy.

– To znaczy zaprzeczam! – krzyczał Antoniusz. – Zagrożenie dopiero może być. Ostatni transport z Ziemi...

– Co, ostatni transport z Ziemi? – Wojt zaczynał tracić cierpliwość.

– No, bo to wyglądało tak... – Antoniusz ciężko westchnął, szykując się do długiego i zawiłego tłumaczenia. – W ostatnim transporcie floty było dwanaście statków. Wylądowały bez przeszkód, zupełnie...

– Tak... – Wojt starał się zachęcić Sawickiego do szybszego przekazywania informacji. Wiedział jednak, że inspektor w każdej chwili może się zablokować jak źle naoliwiona maszyna, jeśli ktoś go będzie ponaglał.

– Wynieśli wszystko do hangarów...

– Ładunek? Wynieśli ładunek?

– Dokładnie! Zgodnie z procedurą, najpierw odkazili i takie tam...

– Więc w czym problem? – Kozak postanowił przemilczeć rażące odstępstwa od przyjętych reguł składania meldunków. Normalnie za „takie tam” powinien Sawickiego wyrzucić z roboty. Kogo jednak znalazłby na jego miejsce?

– No, zaraz po zajęciu planety procedura środowiskowa została wprowadzona w życie – Antoniusz chyba nagle się zreflektował, bo zaczął mówić składniej. – Stopień zjadliwości bakteriologicznej został oceniony na bliski zeru. Środowisko planety okazało się przyjazne. Zneutralizowaliśmy wirusy, które mogły okazać się dla naszych ludzi zabójcze. Podobnież nasze bakterie zostały przystosowane do miejscowych warunków. Wykluczyliśmy syndrom „Nowego Świata”.

Wojt doskonale wiedział, o czym mówił inspektor. Serce uspokoiło się. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Syndrom „Nowego Świata” – lub jak kto woli „Kolumba” – znany był doskonale. Starano się go unikać jak ognia. Po to w końcu zostały opracowane procedury środowiskowe.

Kozak przypomniał sobie trudne początki, o których czytały nawet dzieci na lekcjach historii. Ludzkość zawsze dążyła do eksploracji kosmosu za wszelką cenę. Gdy wreszcie odkryto pierwszą planetę, na której napotkano inteligentne życie, radości nie było końca. To co prawda nie uchroniło od całkowitego wyginięcia miejscowej, rozumnej rasy, która okazała się mało odporna na ludzki wirus grypy, ale uświadomiło, jak ważne jest uniknięcie podobnych błędów w przyszłości. Właśnie wtedy powołano Departament Planetarnej Ochrony Środowisk, w którym zatrudnienie znalazł Wojt Kozak. Zadaniem instytucji była ochrona ludzkości przed zagrożeniem związanym z podbojem kosmosu. Kolejne planety tuż przed ich kolonizacją zajmowali inspektorzy. Odwalali kawał dobrej roboty, przystosowując miejscowe warunki do norm obowiązujących na Ziemi. Początkowo radzono sobie doskonale. Nie doszło do ani jednego przypadku śmiertelnego wśród tubylców i kolonizatorów. Początkowo.

Problem tkwił gdzie indziej. Wojt był świadomy jego narastania od dawna. Wiele lat temu mówił o natychmiastowym zaprzestaniu albo spowolnieniu misji eksploracyjnych. Departament nie nadążał z przejmowaniem planet, kwarantanną i przystosowaniem ich do bezpiecznej kolonizacji. Świat pękał w szwach. Zdaniem Wojta, ludzie rozmnażali się jak króliki. Nic sobie jednak z tych ostrzeżeń nie robiono. Nic dziwnego, że Wojtowi coraz trudniej było dotrzymać postanowienia, jakie powziął po objęciu urzędu. Obiecał sobie, że nie dopuści, by przypadek „Kolumba” miał się kiedykolwiek powtórzyć. Było to jednak coraz trudniejsze, Kozak nie ze swojej winy tracił nad wszystkim kontrolę.

– Wyjaśnij, w czym problem, Sawicki? – Wojt spojrzał ponownie na biurko i wykaz czekający na gruntowną analizę. Postanowił jak najszybciej zakończyć rozmowę i poszukać na miejsce Antoniusza kogoś bardziej rozgarniętego. Skoro procedury środowiskowe zostały wprowadzone w życie zaraz po zajęciu planety, nie powinno być żadnego zagrożenia.

– Papier! – głos Sawickiego się załamał. – Po prostu papier! Kto by pomyślał? Coś we mnie budziło podejrzenia, dlaczego tubylcy na tych śmiesznych tabliczkach piszą i się za przeproszeniem liśćmi podcierają... Ale skąd mogłem wiedzieć?

– Papier? Sawicki, o czym ty mówisz? Papier jest zagrożeniem?

– No, bo ja zupełnie niechcący... mi się raz z notesu kartka wyrwała i wiatr był...

– Wiatr? Kartka? – Wojt podniósł się z fotela. Był już pewien, że Antoniusz, wieloletni pracownik Departamentu Ochrony Środowisk, nie wytrzymał napięcia. Sam był tego bliski jeszcze godzinę temu. Nawał pracy, stresów i obowiązków. Do tego musiało dojść. Kto wytrzymałby inspekcję pięciu planet w ciągu jednego tygodnia, tarmoszenia się z nieodpowiedzialnymi mieszkańcami wypuszczającymi ścieki do rzek, papierkową robotą, sprawdzaniem, raportowaniem i karaniem mandatami?! To musiało się stać. Gdyby tylko ktoś posłuchał Wojta kilka miesięcy temu!

– Papier wpadł do wody, do brei takiej przy barakach... – głos Sawickiego drżał. Napięcie wydawało się nie do zniesienia. – I ten papier to tak napęczniał, spuchł, urósł niebotycznie, jakby czymś nasiąkł. A potem... potem...

– Co potem? – Wojt nie wytrzymał, krzyknął tak głośno, że zadrżała nawet szklanka na półce.

– Potem ten papier zaczął gadać!

– Co powiedział?

– Mówi... mówi, że koniec jest blisko!

Kozak opadł na fotel. Jeszcze chwilę temu miał dzwonić po lekarza psychiatrę. Teraz zastanawiał się, jak najszybciej dotrze na Aldebarana II.

 

***

 

Dwie przesiadki. Kozak, mimo interwencji w Urzędzie Bezpieczeństwa, nie doczekał się pomocy. Kolejny dowód na to, z jakimi głąbami miał do czynienia. Ci ludzie żyli w innym świecie, ograniczonym do czterech ścian biura i kilkunastu stron raportów, które zapewne od razu lądowały w przepastnych szafach archiwów lub na zapomnianych przez Boga serwerach. Departament Ochrony Środowisk nie dysponował w tej chwili żadnymi jednostkami, by przerzucić go poza drugi pierścień. Wojt musiał sobie radzić sam. Bilety zamówił w centrali, zapłacił zresztą z własnej kieszeni, i po krótkim pobycie w mieszkaniu i spakowaniu niezbędnych rzeczy udał się na kosmodrom.

Pierwszym punktem podróży był Cylon, planeta znajdująca się dokładnie na granicy pierwszego pierścienia planetarnego. Wojt, sadowiąc się w niewygodnym fotelu wahadłowca, z rozrzewnieniem wspominał czasy, kiedy jako młody stażysta, z głową pełną pomysłów i ideałów udał się w swoją pierwszą misję. Pamiętał Cylon dokładnie. Planeta była co prawda malutka, tak niecałe dwie trzecie Ziemi, jednak bardzo interesująca. Jak się okazało, także niebezpieczna. Kozak zaśmiał się cicho, wzbudzając niezdrowe zainteresowanie współpasażerów. Cylon zamieszkiwał bardzo nieliczny, prymitywny lud zwany Prześmiewcami. To on stał się przyczyną pierwszych problemów Kozaka i niemal doprowadził jego misję na skraj katastrofy.

Procedury bezpieczeństwa zostały przez Wojta wprowadzone w życie z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Był w tym względzie bardzo skrupulatny. Czasem sprawdzał coś piętnaście razy, zanim dopuścił towar do użytku lub pozwolił na bezpośredni kontakt organizmów żywych. Zanim nastąpiło pierwsze oficjalne spotkanie Kozaka z mieszkańcami planety, Cylon został dokładnie zbadany, prześwietlony, rozłożony niemal na części lub, jak kto woli, atomy. Sprawdzono wszystko. Wpływ bakterii i wirusów na organizmy Ziemian, ziemską faunę i florę oraz – w procedurze odwróconej – wpływ ziemskich bakterii i wirusów na faunę i florę Cylonu. Okazało się, a to Wojt weryfikował kilkunastokrotnie, że planeta może dostać kategorię pierwszą w skali DOŚ-u. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, iż w każdej chwili może nastąpić bezproblemowy kontakt bezpośredni i wymiana kulturalno-oświatowa pomiędzy wielką społecznością Ziemian a tubylcami.

Kozak jako pierwszy zdecydował się na ów kontakt z przywódcą plemienia, oficjalnie zresztą odnotowany w annałach dyplomatycznych i przekazach historycznych. Na spotkanie zabrał butelkę szlachetnego, wysokoprocentowego trunku, pudełeczko wyśmienitych czekoladek dla żony wodza i kilka pomniejszych prezentów dla jego licznych dzieci.

Problemy zaczęły się, gdy Wojt stanął oko w oko z Uterem Natafjanem. Wódz, gdy tylko zobaczył przybysza, wpadł w niepohamowany śmiech. Zatoczył się jak pijany, a potem upadł i zaczął tłuc pięściami ziemię. Kozak w pierwszej chwili poczuł się nieswojo. Na dyplomacji się nie znał, a nie chciał doprowadzić do konfliktu między obiema cywilizacjami. Po prawdzie nie miał zielonego pojęcia, jak się zachować. Po chwili jednak równie szaleńczy śmiech opanował dostojników z otoczenia wodza. Dopiero to wzbudziło w Kozaku podejrzenia. Sam zaczął odczuwać dziwne swędzenie w gardle i skurcze w okolicach przepony. Najpierw zachichotał, niepewnie i nieśmiało jak dziewczynka. To wywołało niesamowitą salwę śmiechu u pozostałej części tubylców, którzy wyszli na przywitanie ziemskiego dostojnika. Dzieci wodza zatoczyły się ze śmiechu, wpadając jedne na drugie. Żona wodza, wstrząsana spazmatycznym śmiechem, próbowała dłonią zasłonić braki w uzębieniu. Uzasadnione kompleksy niemal doprowadziły do jej uduszenia. Kozaka oblał zimny pot, przeszły go dreszcze, gdy uświadomił sobie, co mogło się stać. I wtedy wpadł w histeryczny śmiech, który niemal całkowicie pozbawił go tchu. Upadł na wznak z grymasem, który pozbawiłby pracy niejednego klowna. Wpierw śmiał się chaotycznie i bez sensu, tak przynajmniej to odbierał, potem jego śmiech zaczynał nabierać zupełnie innego wymiaru i wydźwięku. Śmiał się seriami, jak karabin maszynowy, tra-ta-ta, tra-ta-ta-tam, tra-ta-ta. Odpowiadały mu pojedyncze salwy i wystrzały typu hi-hi, ewentualnie ho-ho. A potem zatankowano go ze wszystkich stron. Kakafonia śmiechów ogłuszyła go i niemal pozbawiła przytomności. Kątem oka widział wodza, który, jako że został zaatakowany śmiechem pierwszy, niemal całkowicie posiniał. Dusił się, teraz już bardziej świszcząc niż chichocząc. Kozak wiedział, że mimo starań nie dopilnował wszystkiego. Podczas kontaktu musiało dojść do bliżej nieokreślonej chemicznej reakcji w ich mózgach. Pierwszy śmiech był przyczynkiem do rozprzestrzenienia się zarazy. Za chwilę wszyscy umrą ze śmiechu, jeśli Wojt czegoś nie wykombinuje!

Na szczęście Kozak w całym tym zamieszaniu jako jedyny zachował zimną krew. W przerwach pomiędzy kolejnymi zabójczymi falami udało mu się wystukać na nadajniku alfabetem morsa wezwanie o pomoc. Roboty odporne na działanie wirusów odciągnęły go na statek, a tubylców poddały kwarantannie. Udało się wszystkich uratować, lecz po tym traumatycznym przeżyciu Wojt przez dwa tygodnie dochodził do siebie. Nie jadł, nie pił, dożywiano go kroplówkami i trzymano z daleka od ludzi, bo wystarczyło, że kogoś zobaczył albo coś usłyszał, i zaraz wpadał w histeryczny śmiech.

Sama planeta nie została całkowicie izolowana. Nadano jej kategorię – „Na własne ryzyko”, a jak łatwo się domyślić, amatorów zaraźliwego śmiechu nie brakowało. Niektórzy psychiatrzy i psychologowie zalecali wręcz podróż na Cylon osobnikom w niemal nieuleczalnych stanach depresyjnych.

Nic dziwnego, że teraz Wojt Kozak błyskawicznie dokonał przesiadki, wstrzymując oddech, gdy przechodził z jednego lądowiska na drugie. W sytuacji, w jakiej się znalazł, zupełnie nie było mu do śmiechu, a i rozpraszać się nie mógł, jeśli chciał zaradzić sytuacji kryzysowej na Aldebaranie.

Kolejna przesiadka czekała Kozaka na Szarej Planecie w drugim pierścieniu kwarantanny. Tu nastąpiła dezynsekcja statku i jego czyszczenie w okołoorbitalnej myjni. Gdy gigantyczne szczotki szorowały kadłub wahadłowca, Wojt obserwował z dziwnym uczuciem popielatą powierzchnię Szarej Planety. To miejsce także znał. Pamiętał dokładnie jeden z najczarniejszych dni w historii swojej pracy w Departamencie. Szara planeta była kiedyś rajem, zielono-błękitnym globem zamieszkiwanym przez sympatyczne, pokryte różowym futerkiem stworki. Tutaj także nie przewidziano wszystkiego. Sprowadzanie ziemskich królików na tę planetę okazało się błędem. Doszło do bezpośredniego kontaktu różowych stworków i małych przybyszy z Ziemi. Tubylcy zaczęli się rozmnażać w zastraszającym tempie. W ciągu kilku miesięcy planeta straciła niemal całą florę, gdyż nowopowstały gatunek okazał się nie tylko płodny, ale i żarłoczny. Co gorsza, dążył do ekspansji na nowe terytoria. Sprawa została odebrana Departamentowi Ochrony Środowisk i przejął ją Urząd Bezpieczeństwa. To oznaczać mogło tylko jedno... Właśnie od tamtej chwili planeta zmieniła nazwę na szarą. Nawet teraz Wojt mógł dostrzec przez iluminatory radioaktywne rozbłyski na jej powierzchni.

Wspominając te dwa przypadki, zastanawiał się, co go czeka. Zaiste, dziwnym zrządzeniem losu doszło do dwóch przesiadek w tak różnych miejscach. Wojt miał nadzieję, że nie jest to zły znak i zarazem zwiastun najgorszego. Co czekało go na Aldebaranie? Wirus, zaraza... a może coś gorszego? Jak się to wszystko skończy? Czy w niedługim czasie na mapach powstanie kolejna Szara Planeta?

 

***

 

Wylądował. Ze stacji orbitalnej odebrał go bezzałogowy stateczek, który okrążył planetę dwa razy, jakby dając szansę Kozakowi na gruntowany przegląd sytuacji. Wojt odetchnął z ulgą dopiero, gdy stanął na zielonej soczystej trawie. Wyglądało, że wszystko jest w najlepszym porządku, a jeśli nie, to on na pewno zapanuje nad sytuacją. Kto jak kto, ale Wojt Kozak potrafił dokonać cudów nawet w najtrudniejszych warunkach.

– Sawicki! – wydarł się z całych sił, nie dbając o to, czy ochrypnie. – Sawicki! Do mnie!

Antoniusz wyłonił się zza linii baraków niczym duch. Ubrany w srebrzysty kombinezon lśnił na słońcu jak zastawa stołowa. Był blady, co dało się zauważyć nawet przez przezroczystą bańkę chroniącą głowę. Próbował się uśmiechać, ale nie za bardzo pozwalały mu na to drżące policzki.

– Szefie... jak dobrze pana widzieć... zabezpieczyliśmy teren... i tego osobnika... też zabezpieczyliśmy...

– Prowadź, muszę zobaczyć to na własne oczy. Jeśli coś schrzaniliście, polecą dzisiaj czyjeś głowy!

Wojt nie zwracał uwagi na głośne przełknięcie śliny Sawickiego. Musiał działać szybko i zdecydowanie, nauczył się, że tyko w ten sposób można skutecznie zapanować nad chaosem.

Ruszyli w dół wzgórza, w stronę obozowiska. Kilka kopułek mieszkalnych, laboratorium i kuchnia polowa, teren odgrodzony polem siłowym. Wszystko wyglądało na wykonane zgodnie z wytycznymi ministerstwa. Poza obozowiskiem rozciągały się uprawne poletka i malownicze lepianki. Kozak zauważył tubylców niespokojnie okrążających pole siłowe. W niektórych miejscach zebrały się ich spore grupki. Odprawiali jakieś rytuały, przeskakiwali nad ogniem, niektórzy klęczeli i wznosili okrzyki do nieba. Wyglądało na to, że był to czas modłów albo jakiegoś miejscowego święta.

Sawicki poprowadził Wojta obok zewnętrznych toalet i latryn. Kozak nie odmówił sobie dokładnego spojrzenia na zamontowane oczyszczalnie i bariery bakteriologiczne. Tu także nie dopatrzył się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, jakichś uchybień.

– Jak wam idzie z tubylcami? – Kozak odprężył się. Nie było tak źle, jak się spodziewał. Być może niepotrzebnie przylatywał. Stał się ostatnio zbyt wrażliwy.

– W sumie dobrze... no, w sumie nie ma z nimi problemów...

Kozak pomyślał, że jeśli jeszcze raz usłyszy „w sumie”, to go zemdli. Spojrzał na Antoniusza. Ten zbladł jeszcze bardziej.

– No, jak żeśmy raporty pisali, to oni się dziwnie zachowywali...

– Co to znaczy dziwnie? – zapytał podejrzliwie Wojt. Zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał w stronę tubylców.

– No, biegali w kółko i wrzeszczeli, jakby ich kto ze skóry odzierał. Machapuczu? Tak krzyczeli? Malinowski?

Z baraku w wyszedł krępy mężczyzna. Równie blady jak Sawicki.

– No jakoś tak, kto ich tam, cholibka, wie... – Malinowski splunął w trawę.

Kozak zacisnął szczęki. Otaczali go sami ignoranci. Kto ich zatrudniał? Wojt rozumiał, że w państwowych instytucjach trudno było robić wielkie kariery i liczyć na wielkie pieniądze. Prawdziwi specjaliści uciekali do prywatnych firm nawet na rubieże kosmosu. Ale kto to widział, żeby w Departamencie zatrudniać samych imbecyli?

– Gdzie go trzymacie? – zapytał krótko.

– W tym baraku... tu – Sawicki wskazał palcem kopułę w centrum obozowiska. – Już teraz tam szef chce iść? Od razu?

– A na co czekać? – Kozak ledwo panował nad nerwami. Miał ochotę kogoś udusić. – Aha, i sprowadzić mi jakiegoś wodza od tych tubylców...

– Nie mają wodza, szefie...

– No to ich szefa! Zrozumiano?

– Ta jest! – Malinowski strzelił gumowcami, jakby był w wojsku. – Zaraz go przyprowadzem.

– Ino migiem! – warknął Wojt. – A ty, Sawicki, prowadź do baraku!

 

***

 

To, co zobaczył Kozak w odosobnionym pomieszczeniu, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Stanął jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Widział już wiele, wydawało się, że nic nie potrafiło go zaskoczyć. A jednak. W pierwszej chwili w dziwnej wybrzuszonej, jakby napuchniętej materii nie potrafił dostrzec żywej istoty. Jednak po chwili pożółkła ni to skóra, ni powłoka uniosła się jakby pod wpływem oddechu. Do uszu Wojta doszedł dźwięk przypominający podmuch wiatru, a potem szelest, można by dać głowę, przewracanych kart papieru.

– To jest, to...

– Widzę – Kozak ostrożnie zbliżył się do leżącego tworu. Zauważył, że jest on przywiązany do podłogi łańcuchami. – Próbował uciekać?

– Nie – Sawicki zawahał się. – Ale na wszelki wypadek...

Kozak zrezygnował z dalszych pytań. Wpatrywał się w dziwne linie, ledwie widoczne, o błękitnym zabarwieniu, biegnące wzdłuż pożółkłej skóry. Były to poziome, równoległe kreski przecinające coś, co można było nazwać klatką piersiową stwora i jego plecy. Mimo usilnych starań Wojt nie potrafił dostrzec w tej pożółkłej rozmiękłej brei głowy lub odnóży.

– Podajcie mi no ten swój notes, Sawicki! Macie go tu?

– Tak – Antoniusz poklepał się po piersi, przeszukując liczne kieszonki w kurtce. – Proszę!

Wojt przejął oprawioną książeczkę i otworzył ją na chybił trafił. Papier w blade niebieskie linie, tak jak podejrzewał. Znów spojrzał na leżący na podłodze twór.

– A co to jest?! – poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Dostrzegł coś jeszcze, co obudziło w nim podejrzenia i gniew. – Ta brązowa plama, tu i tu?!

– Bo... to... – Antoniusz zachłysnął się śliną. Zakasłał. Znów cały zadrżał. – To Malinowski, bez mojej wiedzy, chciał z tego czegoś wyciągnąć jakieś informacje przed pana przylotem...

– Torturowaliście to? Jak? Czym?

– Papierosem... – wyszeptał Sawicki, jakby wydobywał z siebie ostatnie tchnienie. – To naprawdę nie moja wina.

Życie Sawickiemu uratowały otwierające się drzwi i wejście do pomieszczenia dwóch osobników.

– Witam przedstawiciela tej przepięknej planety. Mam nadzieję, że między naszymi narodami zapanują spokój i dobrobyt! – powiedział Kozak, jak zwykle zgodnie z procedurą.

– Machapuczu! – wydarł się tubylec. Postawił oczy w słup i niemal nie zemdlał. – Machapuczu!

Kozak patrzył na to przedstawienie z rosnącym zażenowaniem. Tubylec robił się na przemian buraczkowy i zielony na twarzy. Wpadł w histerię.

– Pan się nie drze, tylko udzieli rzeczowej odpowiedzi – Kozak miał nadzieję, że automatyczny translator działa poprawnie. – Kto to ten Machapuczu? Machapuczu – kto?

– MACHAPUCZU! – tubylec, szef wszystkich tubylców, wydarł się jeszcze mocniej. – Bóstwo, prastare bóstwo! Świata koniec, koniec świata!

Kozak zauważył, że pożółkła breja w niebieskie paski zareagowała. Obudziła się i przeciągle ziewnęła.

Ciocia Zosia, numer 0788 999 9312... wujek Heniek... – rozbrzmiał głuchy, dudniący głos.

Wojt przez chwilę zaniemówił. Na ciele papierowego tworu zaczęły się pojawiać litery i cyfry. Linijki zapełniały się jedna po drugiej. Kozak najpierw wskazał palcem Malinowskiemu drącego się w niebogłosy tubylca, a potem drzwi. Nawiązał właśnie kontakt z papierowym bóstwem. Nic teraz nie mogło go rozpraszać, zwłaszcza rozhisteryzowany szef wszystkich tubylców.

 

***

 

Tej nocy Wojt długo nie mógł zasnąć. Spędził kilka godzin z rzędu w baraku, próbując wszelkich sposobów, by kontakt wszedł na wyższy poziom. Na etapie książki adresowej dogadywanie się szło im całkiem nieźle. Gdy Kozak rzucał hasło „Ciocia Zosia”, bóstwo bezbłędnie podawało właściwy numer. Jednak nic poza tym. Nawiązanie kontaktu interesowało Wojta równie mocno, co geneza powstałego problemu. Reakcja chemiczna najwyraźniej powołała do życia lokalne, prastare bóstwo. Departament Środowiska znów nawalił. Ingerencja w lokalne wierzenia, co gorsza, podpadała pod paragraf.

Kozak miał dylemat, nie tylko moralny, ale taki zwykły, ludzki, mniej duchowy. Powinien powiadomić Służby Bezpieczeństwa, to pewne, dodatkowo nie wadziło wysłać chociażby faks do Zjednoczonego Centralnego Kościoła Wszechkosmicznego. Jednak postanowił dać sobie kilka chwil, no, może dzień lub dwa, na rozwiązanie zagadki i przeprowadzenie dochodzenia. Ciekawość zżerała go niemiłosiernie.

Papier. Winny był temu papier. Z tego, czego zdążył się dowiedzieć, wynikało, że do tej pory tubylcy go nie znali. Pisali na glinianych tabliczkach, a według dosłownych słów Sawickiego, „nawet podcierali się liśćmi”.

Papier! Kozak poderwał się z łóżka. To jest to! Jak mógł wcześniej na to nie wpaść? Książki, dużo książek! Już wiedział, jak nawiązać kontakt z bóstwem, wiedział, w jaki sposób może nauczyć je mówić!

 

***

 

Nad ranem stateczek wykonał szybki kurs do wahadłowca matki czekającego na orbicie planety. Tym razem przewoził robota i stosy książek z biblioteki pokładowej. Kozak rzucił się na nie, jakby sam miał je wszystkie wchłonąć i przetrawić.

­- Zabieramy je do baraku. Pomóżcie mi je przenieść!

Sawicki i Malinowski pokornie i w milczeniu wykonywali wszystkie jego polecenia. Nie zadawali zbędnych pytań, co Wojtowi odpowiadało. Miał teraz własną misję, wreszcie mógł działać, a nie siedzieć za biurkiem i przeglądać stosy bezsensownych raportów. Uśmiechnął się pod nosem. Tak naprawdę był wdzięczny Sawickiemu za to, że ten ściągnął go na tę zapomnianą przez Boga planetę. Gdyby nie on, Kozak pewnie utonąłby pod stosem akt albo palnął sobie w łeb. Ta praca mogła doprowadzić człowieka do ostateczności.

Wojt pchnął butem drzwi, wkraczając dumnie do pomieszczenia. Spojrzał na papierowe bóstwo. Wyglądało biednie, jeszcze bardziej pożółkłe, jakby mniej napęczniałe. Nawet niebieskie linie nieco przybladły.

– To dla ciebie! – radośnie zawołał. – Coś do jedzonka i nauki!

Wojt odebrał z rąk Sawickiego pierwszy opasły tom. Otworzył go i wydarł strony mocnym szarpnięciem. Potem rzucił je w stronę bóstwa, patrząc, jak opadają na jego tors niczym płatki śniegu.

Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie;

Ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie...

Zadudnił mocny głos. Gdyby Kozak miał wolne ręce, klasnąłby z radości. Miał rację. Bóstwo nabierało sił. Niebieskie linie stały się wyraziste, a tors śnieżnobiały.

– Dajcie kolejną książkę, szybko!

Stoi na stacji lokomotywa,

Ciężka, ogromna i pot z niej spływa:

Tłuuuuuuusta oliwa!

– Ale patrzcie co dajecie, bałwany! – warknął Kozak. Tak naprawdę wcale nie był zły. Zanotował, że bóstwo zaczyna samo interpretować i rozumieć wchłonięty tekst. Być może był to znak, że nastał najwyższy czas na ponowną próbę kontaktu.

­- Kim jesteś? Jak możemy ci pomóc? – zapytał, wyraźnie artykułując słowa.

Być albo nie być...

Bóstwo wzniosło papierową dłoń ku czole.

– Szekspirem gada! – zarechotał Malinowski.

Kozak zmroził pracownika wzrokiem, w innych okolicznościach być może spojrzałby na niego z uznaniem.

– Jestem Wojt Kozak. Mam nadzieję, że nawiążemy pokojowy... powtarzam, pokojowy kontakt!

Jak dwie gwiazdy podobne na niebie

Wiecznie nieznana siła odgania od siebie,

Tak i my na tej świata rozległej przestrzeni,

Choć myślą, sercem bliscy – losem rozłączeni

Kozakowi nie za bardzo spodobały się te słowa. Z polonistyki miał trójki, kulał zwłaszcza z interpretacji wiersza. Spojrzał ze złością na stos leżących na podłodze książek. Co oni im przysłali? Słowacki? Nie dziwota, że nikt nie chodzi do biblioteki.

– Nie macie czegoś z prozy? – zerknął na Sawickiego. – Dajcie coś zrozumiałego!

Dyrektorze, tu dyspozytor. Węgiel uszlachetniający nie nadejdzie ani dziś, ani jutro.

Trudno, huty nie zatrzymamy, pojedziemy na węglu podstawowym, tak jak ci mówiłem!

Wojt szpetnie zaklął. Na tym poziomie porozumienia nie będzie, pomyślał. Jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, wszystko może marnie się skończyć.

Rodzimy się nierówni zdolnościami, lecz równi wobec prawa, tylko prawo zatem jest potęgą!

Kozak spojrzał na okładkę odrzuconą przez Malinowskiego. Napoleon. Maksymy.

– Wkraczamy na niebezpieczny teren – mruknął.

– To co robimy? – zawahał się Sawicki.

– Ano nic! Dawaj dalej!

Bóstwo tym czasem napęczniało, jakby ktoś napompował je do granic możliwości. Cytowało fragmenty pochłanianych tekstów, wydawałoby się, bez ładu i składu. Wojt jednak odniósł wrażenie, że to mylny osąd. Papierowy twór jakby czegoś szukał, być może właściwych słów, którymi miał wyrazić, co myśli i czuje, albo właściwej książki.

­- Kim jesteś? – wykrzyknął po raz kolejny.

Jestem, który jestem...

Wojt skrzywił się. Bóstwo zaczynało bawić się z nim w kotka i myszkę. Tego nie lubił. Zaczynało jednak nawiązywać z nim kontakt.

– Wrzucaj to, co teraz, wszystkie strony! – krzyknął do Sawickiego, widząc w jego rękach pokaźną, oprawioną w czerwoną skórę księgę.

Jestem, który jestem! – powtórzyło głośniej bóstwo. Patrzyło na Antoniusza tak, jakby chciało przyspieszyć karmienie.

– W porządku, nie denerwuj się. Jak to się stało, że przywróciliśmy cię do życia?

A słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami... – obła głowa obróciła się w stronę Wojta, wyglądało na to, że się uśmiecha.

– Słowo? Masz na myśli kartkę z notesu Sawickiego? Ciocia Zuzia?

Kozak tarł skronie, próbując zrozumieć słowa bóstwa. Miał wrażenie, że coś mu umyka. W sumie równie dobrze mógł wszystko zakończyć tu i teraz. Sawicki i Malinowski poddali mu pomysł, jak w razie konieczności pozbyć się bóstwa raz na zawsze i odesłać je tam, skąd przybyło. Po drugie, a na to się zanosiło, wystarczyło po uprzątnięciu tego bałaganu zamknąć planetę i poddać ją kwarantannie. Coś jednak wciąż nie dawało mu spokoju.

– Tubylec mówił coś o końcu świata, co miał na myśli?

Wtedy niebiosa z trzaskiem przeminą, a żywioły rozpalone stopnieją, ziemia i dzieła ludzkie na niej spłoną...

– Spłoną? Obyś nie wykrakał na swoje nieszczęście... Chyba się nie dogadamy – westchnął Wojt. – Chłopaki zróbcie sobie przerwę... a ja tu... posprzątam.

Sawicki i Malinowski z ulgą wyszli z pomieszczenia. Kozak został sam na sam z bóstwem. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Usiadł na podłodze, zastanawiając się, co zrobić. Jego wzrok spoczął na jednej z okładek leżących na pokaźnej stercie pod ścianą.

– Biblia... – przeczytał na głos, czując, jak oblewa go zimny pot.

Z przerażeniem poczuł, że podłoga, na której siedzi, przestaje być zimna, wręcz przeciwnie, staje się miękka i ciepła. Popatrzył pod nogi. Bladoniebieskie linie ogarnęły nie tylko wykładzinę, ale i ściany, i sufit. Ta choroba rozprzestrzeniała się błyskawicznie.

– Sawicki, Malinowski! Pomocy! – Wojt drżał na całym ciele, nie był w stanie racjonalnie myśleć. Musiał szybko powstrzymać rozprzestrzenianie się zarazy.

W tym momencie papierowe drzwi zostały otwarte. Pierwszy wbiegł do środka Sawicki, zaraz za nim Malinowski. Ten ostatni podczas przerwy palił papierosa. Wojt z przerażeniem patrzył, jak mężczyzna wybałusza ze zdziwienia oczy i otwiera gębę. Papieros jak na zwolnionym klatka po klatce filmie wypada mu z ust i mknie ku papierowej podłodze.

...teraźniejsze niebo i ziemia mocą tego samego Słowa zachowane są dla ognia i utrzymane na dzień sądu i zagłady... – usłyszał.

Kozak próbował się modlić, ale nie pamiętał pierwszego słowa, od którego miał zacząć modlitwę.

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, Wojcie Kozak...

Głos zadudnił w powietrzu jak odległy grzmot, a krwawa łuna niczym ekspresowy pociąg ruszyła w stronę horyzontu, nie pozostawiając Kozakowi czasu na odpowiedź.

 


< 24 >