Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 26>|>

Człowiek w Masce

 

 

(zwycięski utwór polconowego konkursu „Uwolnij fantazję”)

 

Zaprawdę, nie moglibyście, teraźniejsi, w ogóle nosić lepszych masek niż wasze własne twarze.

Fryderyk Nietzsche

 

– George – zaczęła ostrożnie Monique Blake, przysiadając tuż obok męża ze szklanką napoju węglowodanowego w dłoni. – Znalazłeś w końcu odpowiednią... osobę?

George udał, że jej nie słyszy, co zresztą było całkiem możliwe, jako że siedział właśnie w swoim ulubionym fotelu masażowym, schowany za rozłożoną poranną gazetą. Do obszernego salonu wpadało delikatnie modulowane światło słońca, idealnie oświetlając litery na śnieżnobiałym, alfańskim papierze. Mimo to George nie mógł się skupić na bieżących doniesieniach ze Wszechświata.

– Kochanie – spróbowała raz jeszcze pani Blake, nie doczekawszy się odpowiedzi.

George odchrząknął i leniwym ruchem złożył gazetę na dwoje. Ich jedyny robot, model MAIORDOM-23, podjechał z piskiem maleńkich kół i odebrał prasę.

– Maior, przygotuj mój neseser i płaszcz – polecił sucho Blake, a droid natychmiast pomknął do przedpokoju. Mężczyzna zaczął wstawać z fotela, ale Monique powstrzymała go, kładąc mu dłoń na ramieniu. W niesamowicie błyszczących oczach żony George dostrzegł udrękę.

Jakby to ona miała się czym martwić!

– Georgie, cokolwiek by się działo, zawsze będę cię kochać – oznajmiła z uczuciem i Blake wiedział, że mówiła prawdę. – To, co ci się przydarzyło, nic nie znaczy, rozumiesz? Poradzimy sobie z tym. Po prostu... znajdź mi odpowiednią osobę. Sam tego chciałeś, pamiętasz?

„A jakie miałem wyjście?” – pragnął odwarknąć żonie, po czym wyjść i ze złością trzasnąć drzwiami. Pohamował się jednak. Dość już miała zmartwień z powodu jego niedawnych dąsów.

Pochylił się i musnął ustami jej policzek.

– Muszę lecieć – wymamrotał z wymuszonym uśmiechem.

Pomogła mu nałożyć kapelusz, a wierny Maior podał mu szeroki, szarawy płaszcz – ostatni krzyk męskiej mody. Monique zawsze dbała, by jej mąż ubierał się zgodnie z najnowszymi trendami.

Wyszedł z kamienicy na ulicę Piątą i natychmiast skręcił ku publicznym teleportom. W głowie kołatały mu się sprzeczne myśli, wspomnienia oraz maleńkie ziarno determinacji, szepczące bez ustanku: „Trzeba zacisnąć zęby i w końcu to zrobić. Zacisnąć zęby”.

Ale nie potrafił.

Odkąd dowiedział się, że jest bezpłodny, minęło już dobre pół roku. Tak, to było w maju... Wspólnie z Monique stwierdzili wówczas, że coś w ich życiu idzie nie po ich myśli. Od ślubu próbowali mieć dziecko wszelkimi znanymi im sposobami – bezskutecznie. W końcu to on, George, zaproponował wspólną wizytę u specjalisty.

Lekarz był Alfaninem, a od czasu podboju kosmosu ludzkość nieprzyjaźnie spoglądała na każdą obcą istotę, niezależnie od tego, jak podobna do nich samych by nie była. George przekonał jednak żonę, że to polecony przez znajomego mistrz w swym fachu, i w końcu oboje poddali się badaniom pod jego czujnym okiem. Na diagnozę nie musieli długo czekać.

– Ichi Monique, pani w porządek wszystko – oznajmił lekarz, łamiąc sobie język na ich dialekcie. – Ale Echi George, niestety, bezpłodny jest... U was, na Ziemia, to występuje coraz bardziej częściej.

Po czym zaczął wymieniać skomplikowane nazwy chorób, które wykrył u Blake’a, oraz ich prawdopodobne przyczyny, począwszy od rosnącego stężenia czegoś tam w atmosferze ziemskiej, spowodowanego wyziewami promów kosmicznych, poprzez ograniczoną liczbę produkowanych plemników aż na wstecznym czymś tam skończywszy. Nieważne jak wyrafinowanych słów używał lekarz z Alfy Centauri, Blake poczuł się wówczas tak, jakby w jednej chwili pozbawiono go całej krzepy i męskości. Gdyby nie obecność Monique i zdrowy rozsądek, rzuciłby się na alfańskiego lekarza, aby dowieść swej godności i obronić osobiste poczucie dominacji. Zew instynktów minął jednak prędko, gdy żona zapytała o ewentualne leczenie.

– George, wziąłeś tabletki? – zaczęło się zaraz następnego wieczora, kiedy mył zęby nad umywalką. – Georgie, chodź szybko! Bierz tabletki i chodź do mnie. Będziemy próbować, no cho-odź...

Każdego dnia spoglądał w lustro z wrażeniem, że z drugiej strony patrzy na niego jedynie namiastka prawdziwego mężczyzny. Kiedy po kolejnych paru miesiącach nic nie wskazywało na to, że nastąpi poprawa, George zaproponował adopcję. Żona jednak odrzuciła ten pomysł.

– To musi być nasze dziecko, rozumiesz? Dziecko z mojego łona, krew z krwi. Tylko wtedy przyjmą mnie do grona Matek i wszystko zacznie się nam układać.

Gdyby to było takie proste – westchnął George, w paskudnym nastroju schodząc po marmurowych schodach stacji deportacyjnej. Gdyby nie te przeklęte kosmiczne wyziewy, odpady z fabryk i śmieci zalegające na ulicach... To przez nie znaleźliśmy się w punkcie, w którym wchodzi w grę już tylko jedno rozwiązanie.

Wszedł do kabiny i nacisnął odpowiedni guzik na wielobarwnym panelu. Jak zwykle na chwilę pociemniało mu przed oczami, po czym ze świstem zmaterializował się w innej kabinie, jakieś pięć kilometrów w głąb miasta. Powtórzył operację raz jeszcze, mając niepokojącą świadomość, że sam przyczynia się do zanieczyszczania miasta odpadami, choć nie wiedział o teleportacji nic poza tym, że specjalne paliwo do kapsuł sprowadzano z Io. Opuścił kabinę, kierując się schodami na powierzchnię, do swego biura w centrum.

Zerknął na zegarek. Za dwie dziewiąta.

Dobrze – odetchnął w myślach. Bucket nie zabije mnie zaraz pierwszego dnia po weekendzie.

Przy wejściu do ogromnego gmachu powitał go kolega z pracy, Harry Dickinson z Działu Reklamacji. Jako jedyny wiedział wszystko o problemach George’a. Sam zresztą, podobnie jak lwia część mężczyzn, cierpiał na to samo schorzenie co Blake. Z tym, że hulajduszy Dickinsonowi wcale ów mankament nie przeszkadzał.

– Jak się masz, Gee? – zawołał wesoło, ściskając mu dłoń w przerwie między poprawieniem krawatki a wyjęciem papierosa z kieszeni. – Niezła korrida się dziś szykuje, co? Słyszałeś?

Służalczy robot otworzył przed nimi drzwi.

– Bucket w złym nastroju? – zaniepokoił się Blake, wkraczając do budynku. Już z samego rana postanowił, że nie będzie dziś wchodził nikomu w drogę, bo mogło się to skończyć niebezpiecznym wybuchem złości.

– A jakże! – potwierdził Dickinson z uśmiechem, choć nie było się z czego cieszyć. – Plany konstrukcyjne tego japońskiego przedsięwzięcia na Księżycu wzięły w łeb. Zrugali Bucketa i oczekują nowego projektu. Na wczoraj!

George Blake z niekłamaną ulgą porzucił ponure myśli o Monique i dziecku i wraz z Dickinsonem zanurzył się w tłumie sunącym przez siedzibę przedsiębiorstwa.

– Konarsky dzwonił do mnie wczoraj – zawołał do przyjaciela, przeciskając się ku lśniącej srebrem kabinie windy. – Przygotowałem projekt, uciąłem koszty utrzymania i zmieniłem rys głównego hallu. Wyszło jakiś milion dolców taniej. Bucket powinien to złapać.

– Zbawco nasz! – zakrzyknął tamten ze śmiechem, torując sobie drogę ku sąsiedniej windzie. – Matadorze, co poskromi byka! Wpadnę do ciebie potem, mam dla...

Automatyczne drzwi windy odcięły Blake’a od dźwięków dobiegających z hallu. Pojechał na drugie piętro, wysiadł i natychmiast ruszył przed siebie stanowczym krokiem. Mijając w pędzie stanowisko sekretarki, bez zapowiedzi wkroczył do biura szefa.

Bucket okazał się absolutnie wniebowzięty jego projektem, aż na sam koniec zaczął bełkotać z wrażenia:

– Pięknie... cudnie! Utwardzany plastik na elementach... genialne! To ucina koszta i... i... Awans będzie! I te kolumny ze stali syntetycznej... Awans jak nic się szykuje! Święte Matki!

George dobrze wiedział, że żadnego awansu nie otrzyma – przynajmniej nie tak od razu – ale Bucket z pewnością odpali mu należną premię. Aż takim sukinsynem nie był.

Resztę przedpołudnia Blake spędził przy swoim biurku, porządkując maile i rozsyłając plany konstrukcyjne do klientów, którzy oczekiwali bardziej masowych usług architekta. Sukces zawodowy pozwolił mu chwilowo zapomnieć o porażce osobistej, lecz nie na długo.

Przed przerwą na lunch ponownie zjawił się Dickinson, od wejścia puszczając oko do młodej sekretarki pana Bucketa. Całkiem niebrzydka blondynka zachichotała, po czym już do końca wizyty wodziła za pracownikiem zaciekawionym wzrokiem, tak że George bez przerwy musiał powstrzymywać się od parsknięcia.

Gapi się jak wygłodniały pies na kiełbasę, pokręcił głową z rozbawieniem.

– Ona jest nowa, Harry – nie omieszkał upomnieć przyjaciela, zdecydowanym ruchem wsuwając monitor w mahoniowy blat i robiąc miejsce na biurku. – Nie zna tych twoich sztuczek, bo inaczej z miejsca strzeliłaby cię po gębie. Ha!

– Znalazł się, o, wielki obrońca ciemiężonych – burknął Dickinson, podczas gdy Blake zanosił się śmiechem. – Mniejsza o nią. Chciałem cię zapytać, stary, jak tam Monique i ta wasza... sprawa?

Nagle cała radość George’a wyparowała.

– Nijak. Wciąż nie mogę nikogo znaleźć.

Gdy adopcja przestała wchodzić w grę, Monique nieśmiało zaproponowała usługi tak zwanego „zapładniacza”. Skoro, według reguł Matek, miało to być dziecko z jej krwi i tak dalej, George również nie widział innego wyjścia z sytuacji. Bał się jednak. Bał się, że jeśli jakiś inny mężczyzna zdoła zadowolić Monique lepiej niż on sam, żona będzie gotowa porzucić jego, George’a, dla owego zapładniacza. Wiedział, że to niedorzeczne, że Monique go kocha, ale ten strach leżał w jego męskiej naturze zbyt głęboko.

Działo się tak od najdawniejszych czasów. Gdy mężczyzna upolował zwierzynę, nie oddawał jej ojcu, bratu czy towarzyszowi z drużyny myśliwskiej. Nie. Zachowywał ją dla siebie i swoich najbliższych, bronił prawa do niej własnym życiem. A oferty typu: „Młody, seksowny Włoch zapłodni tanio” albo „Proximanin z wielkim osprzętem – satysfakcja gwarantowana” jakoś do tego nie pasowały.

Niemniej Monique poszła na wielkie ustępstwo – pozwoliła mu wybrać dla swego dziecka odpowiedniego biologicznego ojca. To zadanie spędzało mu sen z powiek od niemalże miesiąca.

– I tego właśnie dotyczy moja niespodzianka – Dickinson wyrwał go z zamyślenia.

Blake westchnął.

– Harry, mówiłem ci już, że czułbym się nieswojo, gdyby mój własny przyjaciel...

– A ja to co, ogier rozpłodowy? – prychnął zupełnie po zwierzęcemu. – Nie, nie, nie, to coś innego.

Sięgnął do kieszeni grafitowej marynarki i wydobył z niej świstek papieru złożony na dwoje. George zmarszczył brwi.

– I cóż to niby jest? Kolejne genialne ogłoszenie narwanych, głodnych seksu młodzików? Dajże spokój, Harry...

– Co to, to nie! – Dickinson zamachał rękoma, kładąc świstek na biurku. – To, mój przyjacielu, jest dokładnie to, czego szukasz. Zaufaj mi.

Blake z zaciekawieniem sięgnął po karteczkę i rozłożył ją. Faktycznie, było to ogłoszenie. Dość stare, sądząc po kroju czcionki, niemniej...

„Człowiek w Masce” – odczytał George z rosnącym podnieceniem. – „Usługi zapładniające. Szybkość. Profesjonalizm. Dyskrecja”.

Pod spodem widniał numer telefonu, tutejszy, nowojorski. Rozpromieniony Blake spojrzał na Dickinsona.

– Skąd to masz?

– A, przeglądałem wczoraj stare gazety – Dickinson machnął dłonią od niechcenia. – Pod spodem była nawet rekomendacja, powinno być jeszcze aktualne. I nie, nie musisz mi dziękować. – Mrugnął okiem, odruchowo poprawiając krawatkę. – Tylko nic nie wspominaj Bucketowi, że wyrywam mu sekretarki, rozumiesz... No, lecę już do siebie. Na razie, Gee!

Ale George Blake już go nie słuchał. Podniósł słuchawkę bezprzewodowego telefonu i zaczął dyktować maszynie numer.

 

***

 

– Halo?

Odebrał po pierwszym sygnale, jakby czuwał tuż koło telefonu, czekając na dzwonek. Głos w słuchawce brzmiał bezosobowo, niemalże jak głos maszyny. Blake zerknął uważnie na pokrętła przy panelu dźwiękowym telefonu, ale wydawały się nieruszone. Mimo wszystko pokręcił chwilę tremolo, po czym dziarskim głosem zawołał do mikrofonu:

– Halo, czy dodzwoniłem się do Człowieka w Masce?

Przez chwilę słychać było tylko niewyraźny stukot, jakby rozmówca podniósł się i wyprostował na krześle, a potem do George’a doleciało zimne potwierdzenie:

– Tak.

Niezrażony brnął dalej:

– Chciałem zapytać, czy z całą pewnością jest pan Ziemianinem? Rozumie pan, chodzi głównie o geny...

Spodziewając się kolejnej sztywnej i lakonicznej odpowiedzi, George Blake sromotnie się zawiódł.

– Noszę maskę, szanowny panie. Mniemam, iż nie ma żadnego znaczenia, co się pod nią znajduje. Jednakowoż, tak. Pochodzę... z Ziemi, można tak powiedzieć.

George czuł coraz większy niepokój, ogarniający jego umysł. Przypomniał sobie jednak o sytuacji, w jakiej się znajdował, i upomniał się.

Daj spokój. Facet nosi maskę, to nic wielkiego. Może poparzył się kwasem albo to weteran wojny o Proximę... Tak, to z całą pewnością weteran, który pragnie mieć jakiś wkład w życie społeczeństwa! Nie ma się co dziwić, że to ekscentryk.

Zadał Człowiekowi w Masce jeszcze kilka pytań i na wszystkie otrzymał satysfakcjonującą odpowiedź. Tak, ciąża jest gwarantowana. Nie, nie będzie żadnego nachodzenia. Cena nie jest wysoka. I wreszcie – nie ma potrzeby, sam przybędę.

Pod koniec rozmowy padło jednak dziwne pytanie:

– Wie pan, czym jest miecz Damoklesa, panie Blake?

– Stary frazeologizm – odparł bez wahania George. – Coś nieuchronnego, tragedia wisząca w powietrzu. – Zmarszczył brwi. – Czemu pan pyta?

– Byłem ciekaw – odpowiedział spokojnie Człowiek w Masce. – Ciekaw, jak stoi dzisiejsza edukacja.

No proszę, i do tego wykształcony niezgorzej!

Święcie przekonany, że znalazł właściwą osobę, Blake podał mu swój adres, pożegnał się i przedzwonił do domu, żeby zostawić Monique wiadomość. Około szóstej wieczorem opuścił gmach przedsiębiorstwa z o wiele lżejszym sercem. Wstąpił nawet do kawiarenki po bezcukrowe ciastko energetyczne. Podjadając je w drodze do teleportów, przez cały czas mruczał do siebie:

– Cóż za geniusz z tego Harry’ego Dickinsona! Człowiek ma maskę! Nie widać twarzy, nie można się zakochać i porzucić męża. Proste. A jeśli to weteran, to przecież żadna kobieta na takiego nie spojrzy. Oficerowie oberżnęli im nosy, prawda? Żeby mogli zręcznie wtopić się w tłum Proximian i nieoczekiwanie rozpocząć podbój. Och, co za genialny układ!

Wciąż jednak czuł, że w powodzi radości dryfuje maleńkie ziarenko niepokoju. Zastanawiał się, dlaczego w czasie rozmowy z Człowiekiem w Masce bez przerwy słyszał w tle niepokojący szum... jakby nocne cykanie świerszczy.

– Pewnie to jakiś dziwak – powtarzał sobie, wychodząc z podziemia na ulicę, przy której mieszkał. – Dziwak i oryginał, ot co.

A jeśli się mylił?

 

***

 

Zbliżała się dziewiąta wieczór. Monique już od dobrej godziny biegała w tę i we w tę po salonie, ubrana jedynie w szlafrok. Wydawała się spięta jak nigdy, ale oczywiście nie przyznałaby racji mężowi, gdyby zwrócił jej na to uwagę. Milczał zatem i przypatrywał się jej przygotowaniom z ciężkim sercem, oczekując, jak i ona, przybycia tajemniczego zapładniacza.

Słyszał, jak żona uruchamia mikrotaśmy motywacyjne, które zakupiła gdzieś w centrum – owe słynne „porady na wszelkie okazje”, jakie widywało się w każdym kiosku Mechnatonu. Przyciszyła głośnik, do George’a wciąż dobiegał jednak modulowany głos spikerki:

– Człowiek w swym ewolucyjnym przymusie zdolny jest zrobić wszystko, ażeby tylko przetrwać. Oczywiście w ramach jasno ustalonej granicy godności osobistej. Wola przetrwania jest tym, co charakteryzuje zwierzę; godność – domeną człowieka. Przyzwalasz na to, co za chwilę się stanie, z powodu zwierzęcych przykazów. Dlatego spróbuj zignorować wszelkie emocje, skupić się na...

– Maior, dolej mi brandy – polecił ściszonym głosem domowemu robotowi. Wolał nie przeszkadzać żonie na kilka chwil przed tym, jak zostanie profesjonalnie zapłodniona, w duchu przeklinał jednak społeczeństwo, które zmusiło ich do tak radykalnych rozwiązań.

– Tak, sir – zgrzytnął MAIORDOM-23 przez aparat sprężonego powietrza i śmignął do kuchni po drugą butelkę. Monique w sąsiednim pokoju najwidoczniej gorączkowo zmieniała mikrotaśmę. George zerknął na cyfrowy zegar, wiszący na południowej ścianie, tuż ponad kominkiem pryzmatycznym. Osiem po dziewiątej, pomyślał. Sukinsyn w masce się spóźnia.

Maior wyciągnął w jego stronę prosty metalowy chwytak służący mu za dłoń. Trzymał w nim pękatą butlę. Blake podsunął kieliszek, przysłuchując się odgłosom dochodzącym z sypialni.

– Grono Matek – mówił teraz mocny, męski głos – jest najbardziej elitarną radą rządzącą w większości wielkich miast stu dwunastu stanów Zjednoczonych Ameryk. Matką zostać może każda kobieta, która powiła przynajmniej jedno dziecko oraz która przejdzie przez szereg testów badających inteligencję i zdolności manualne, niezbędne do...

Motywuje się, uświadomił sobie George z nagłym przestrachem, unosząc do ust pełen już kieliszek. Ona też nie chce tego robić, ale to jej marzenie od młodości, odkąd wyrwałem ją z domu bogatego ojca wprost do miejskiego życia. Wie, że przejdzie wszystkie testy na Matkę. Wie to od dawna. Potrzebuje jedynie dziecka.

Za oknem zaczął szumieć kwaśny deszcz, który przed wielu laty zmusił nowojorczyków, by wynieśli się z rozpuszczanych przezeń kamienic i wybudowali ogromne konstrukcje z plastiku, szkła i syntetycznej stali. George nienawidził opadów, tak jak wszystkiego, co przypominało mu o toczonej zagładą, zanieczyszczonej planecie. A tym samym i o jego własnej słabości.

Nagle rozległ się dzwonek do drzwi, wyrywając go z zadumy. Krótka, pocieszna melodia poniosła się echem między ścianami salonu. Monique pisnęła jak młódka, a George – choć sam nieludzko wystraszony – ruszył żwawo ku drzwiom i odsunął od nich usłużnego Maiora, osobiście naciskając klamkę.

Wstrzymał oddech, czując mocne trzepotanie serca.

Właściwie sam nie wiedział, czemu spodziewał się kogoś noszącego papierową, dziecięcą maskę albo zrobioną z plastiku. W końcu był koniec dwudziestego pierwszego wieku! W półmroku korytarza stał mężczyzna odziany w płaszcz wielokrotnie połatany i tak mocno znoszony, że wydawał się być integralną częścią jego ciała. Pomiędzy wysoko postawionym kołnierzem a rondem kapelusza błyszczały oczy – błękitne jak u psów zaprzęgowych, które wraz z żoną widział na Alasce. Oczy pełne tak natarczywej przenikliwości, że Blake poczuł się nagle jak rozcięty na dwoje.

Otrząsnął się, po czym uważnie zlustrował samą maskę: jej ciasno przylegającą do twarzy formę oraz pomarszczoną, pobrużdżoną fakturę, i stwierdził, że Człowiek w Masce przedstawiał się nader złowieszczo, gdy tak stał nieruchomo w cieniu korytarza.

Blake wzdrygnął się mimowolnie.

– Witam. George Blake, rozmawialiśmy przez telefon. – Wyciągnął prawicę do nieznajomego.

– Istotnie – potwierdził przybysz, podając mu dłoń w rękawiczce. Uścisk miał wątły i znikomy, jakby nie karmiono go od dobrych kilku miesięcy.

– A to jest moja żona – powiedział szorstko Blake.

Monique wyszła z salonu w szlafroku, starając się wyglądać jak najmniej atrakcyjnie, by nie zranić męża tym, co miało wkrótce nastąpić. Kręcone, jasnobrązowe włosy upięła w kok, nie użyła też żadnych kosmetyków, choć George wiedział aż za dobrze, że ma ich wiele. Powoli zaczynał godzić się z tą nową sytuacją – z goryczą i rozżaleniem – ale jednak godzić. Dla niego Monique i tak wyglądała aż nadto pięknie.

Człowiek w Masce wkroczył w krąg światła, kłaniając się przed panią Blake z niespodziewaną wytwornością. MAIORDOM-23 natychmiast zatrzasnął za nim drzwi. Wykonawszy zaprogramowane zadanie, odjechał z piskiem kół do kuchennych obowiązków.

– A zatem... – zaczął George, lecz wtem ponownie spojrzał na ich gościa i głos uwiązł mu w gardle. W pełnym świetle maska nowoprzybyłego mężczyzny lśniła zupełnie tak, jak gdyby nagle ożyła pod nią cała armia czerwi. Blake z obrzydzeniem dostrzegł, że przybysz faktycznie nie miał nosa, a wąskie usta również ukrył pod warstwą korowatej maski, jakby wstydził się także ich istnienia.

Monique spojrzała wymownie na męża. George Blake westchnął i skinął głową.

– Żona jest zdecydowana, panie... – zająknął się, ale po chwili machnął na to ręką. – Ach, mniejsza z tym. Przystąpcie do dzieła, byle prędko.

Pocałowała go jak na pożegnanie, po czym wraz z Człowiekiem w Masce wkroczyła wolno do sypialni. Gdy zatrzasnęły się za nimi drzwi, George poczuł, jakby właśnie coś utracił.

Podkręcił dźwięk w odbiorniku, bez zainteresowania śledząc program o gwałtownie wymierającej populacji żubra w jakimś mało znanym, środkowoeuropejskim kraju. Umysł kręcił mu przedziwne wolty.

Małe żubry giną od oparów fabryk... Czemu tam tak cicho? Ach, słyszę Monique. Nie, zaraz, miałem nie słuchać! Podczas rui samice przedsiębiorą... Święte Matki, co za rogi! Bolałoby, gdyby tak ubódł jeden z drugim. Ale czy mnie teraz nie boli w sercu, zupełnie jakby... Nie, sza! Nie myśleć o tym! Nie myśleć! Ale ona z tym potworem... Sza, George!

Jego katorga na szczęście nie trwała długo. Po mniej niż pięciu minutach z sypialni wyłonił się Człowiek w Masce, znów w zapiętym pod samą szyję płaszczu, nakładając kapelusz na przerzedzone, szare włosy. George podskoczył z fotela, oblewając się brandy, i dopadł do niego, nim w porę się opamiętał.

– Co z nią? – zapytał, starając się pohamować odrazę, gdy ponownie spojrzał w twarz Człowieka w Masce.

– Wszystko w porządku, sir – zapewnił stłumionym, bezosobowym głosem. – Kobietom... potrzeba nieco czasu, by dojść do siebie po spotkaniu ze mną. W razie jakichkolwiek komplikacji proszę do mnie dzwonić. – Już był przy drzwiach. – Żegnam.

Monique leżała na łóżku, zwinięta w kłębek pod prześcieradłem, wpatrzona w jakiś nieznany punkt przed sobą. W powietrzu unosił się zawiesisty zapach fizycznego aktu, tak dobrze znany George’owi. Jak na ironię.

Włączył klimatyzację i przysiadł obok żony, kładąc dłoń na jej odsłoniętym ramieniu.

Drgnęła, jakby ją wyrwał z transu. Przez chwilę oboje milczeli ponuro, a potem odezwała się, niemal płacząc:

– Wiesz, zapytałam go, dlaczego nosi tę maskę...

Złożył pocałunek na jej czole, cierpliwie czekając na dalszy ciąg wypowiedzi.

– Powiedział... powiedział, że to po prostu wygodne. I że... i że już wkrótce wszyscy na Ziemi będą takie mieć. Rozumiesz, George? – załkała. – Mieć, nie nosić!

Rozpłakała się na dobre. Nic z tego nie rozumiał; nie wiedział, czemu mu o tym mówiła, co w tych słowach ją zaniepokoiło. Teraz, gdy ich wspólny koszmar minął, marzył tylko o jednym. Być z nią i opiekować się nią najlepiej, jak tylko potrafił. Wracać z pracy i spędzać z nią jak najwięcej czasu. Pal sześć wszelkie premie i awanse!

Więc skoro jest już po wszystkim – myślał, gdy już udało mu się ułożyć Monique do snu – dlaczego czuję, że właśnie zrobiliśmy coś okropnego?

Dopiero po chwili stwierdził ze zdumieniem, że Człowiek w Masce zapomniał o zapłacie za swoje usługi.

 

***

 

– Ach, Blake. Wejdź, wejdź, śmiało.

Bucket skinął na niego pulchną dłonią, nie podnosząc wzroku znad cienkiego jak placek monitora. George wślizgnął się do środka, rozglądając naokoło. Gabinet szefa był pomieszczeniem przestronnym, wygodnym i przede wszystkim futurystycznym. U sufitu wisiały lampy z przeogromnego, proximańskiego kryształu, które nadawały wnętrzu wygląd salonu luster. Blake dostrzegł także kącik relaksu, z wielkim ekranem telewizyjnym o barwie dostojnej czerni oraz głośnikami ukrytymi w przestrzeni nie większej niż główka szpilki.

Technika, pomyślał George. Ach, gdzieżby tkwiła, gdyby nie podbój kosmosu? Gdzie tkwilibyśmy my sami? Zapłaciliśmy za podbój straszliwą cenę: zmieniliśmy nasze miasta w składowiska odpadów radioaktywnych, pozbawiając się tym samym płodności... Ale czego się nie robi dla rozwoju?

Bucket chrząknął, odwracając jego uwagę od sprzętu.

– Blake, Blake, Blake. Co to ja miałem... Ach, jakże się miewa żona? – zapytał uprzejmie Bucket, luzując krawat na krwistoczerwonej szyi. – Który to już miesiąc? Szósty?

– Niedługo nawet i siódmy, sir – odparł z ukłonem Blake, popadając w zamyślenie.

Kto by pomyślał, że od tamtej pamiętnej nocy upłynęło tyle wody? George miał wrażenie, że stało się to zaledwie przed chwilą, jakby dopiero co przebrzmiał odgłos zamykanych przez Człowieka w Masce drzwi. Nic dziwnego, myślał o nim bez przerwy i nie śnił o niczym innym. Zdawało się, że Monique także.

Monique. Biedna, kochana Monique... Jakże pełna werwy wydawała mu się wówczas, gdy poznali się w drzwiach uniwersyteckiej biblioteki! Młoda, szczupła, zbudowana jak atletka, roześmiana i cała w skowronkach, kiedy trajkotała do niego, zbierając książki z podłogi:

– Nic się nie stało, nic się nie stało. Szłam właśnie do działu nanotechnologii, przestudiować technikę początku wieku. Wiedziałeś, że ich telewizory przypominały wtedy ogromne pudła albo klatki na te alfańskie szczury? O ta-akie wielkie! Daj, daj, ja podniosę. A tak przy okazji, jestem Monique. Mon. Miło mi cię poznać. Musimy wpadać na siebie znacznie częściej!

Tak, wpadliśmy i chyba głębiej już się nie dało – pomyślał George z nagłym uśmiechem. Jeszcze tego samego dnia wylądowaliśmy w łóżku i przysięgliśmy sobie miłość, przypomniał sobie. Jaka była radosna, ta moja Monique, jaka szczęśliwa! A teraz...

– Gratuluję, gratuluję – terkotał dalej Bucket, grzebiąc w papierzyskach i laminatach zawalających mu biurko. – Gdzie to jest, gdzie to... Ja osobiście jestem szczęśliwym ojcem dwójki, ale żeby to łatwe było, to nie powiem. Przeszło trzydzieści lat prób i tylko dwoje! No, ale wszystko z nią w porządku, mam nadzieję?

– Tak, sir – skłamał Blake, krzywiąc się do siebie.

Z Monique nie było w porządku. Nie było nawet trochę w porządku; nie dobrze, nie nieźle, nie nie najgorzej. „Źle” to jedyne słowo, jakie przychodziło George’owi do głowy, częstokroć poprzedzane przez „cholernie”.

Od „tamtej nocy” pani Blake stała się straszliwie małomówna; mało jadła, spała niespokojnie, wymiotowała żółcią. Ich lekarz, ów specjalista z Alfy Centauri, stwierdził, że to nic poważnego, ale minę miał grobową. Zapewnił ich jednak, że dziecko wygląda na zdrowe, zaś Człowiek w Masce z całą pewnością musiał pochodzić z Ziemi, gdyż nie wykryto żadnych mutacji genowych. Niemniej Monique czuła się nie lepiej niż worek łajna. W rozmowach traciła wątek, często siedziała w rogu kanapy z głową wciśniętą w podgłówek i jęczała cichutko. George za wszelką cenę starał się jej ulżyć, ale tylko udzielało mu się zdenerwowanie.

Gdy pewnego dnia odwiedził ich brat Monique, Patrick, wyszedł po pięciu minutach, nie mogąc wytrzymać żałobnej atmosfery panującej w domu Blake’ów.

Nie, George już od dłuższego czasu nie czuł, żeby w jego życiu cokolwiek było „w porządku”, może poza niegasnącą miłością do żony. Na to mógł liczyć zawsze a zawsze.

– Słuchaj uważnie, Blake – Bucket spoważniał nagle, rezygnując ze swych poszukiwań i składając dłonie w piramidkę. – Pamiętasz zapewne przewrót w firmie, gdy te – wybacz mi wyrażenie – japońskie ścierwa zaczęły nam zaglądać w kosztorys terraformacji Księżyca. Wiedz, że nie zapomniałem, jak nas wtedy wyciągnąłeś z opresji, lecz nie zdążyłem ci jeszcze podziękować jak dobry szef swemu podwładnemu. Japończycy odpalili nam coś ekstra. W tym i tobie, mój drogi.

Mówiąc to, sięgnął pod biurko i położył na blacie złotą kartę tranzytową, opiewającą na sumę tak wysoką, że George’owi oczy omal nie wyskoczyły spod powiek.

– Dzię... dziękuję, sir – wydukał, ściskając w dłoni premię swego życia.

– No, taki upominek. A przy okazji, nasi znajomi inwestorzy z Monachium...

Jak się prędko okazało, hojność Bucketa nie była bezinteresowna. Szef miał całkiem świeży problem i znów prosił Blake’a o pomoc. Architekt zgodził się na to z głębokim wewnętrznym westchnieniem. Tego się można było po starym wiadrze spodziewać.

Wracał do domu w grobowym nastroju, myśląc jedynie o tym, co tam zastanie. Otrzymane pieniądze nie poprawiły mu humoru. Minął kwiaciarnię pełną modyfikowanych eterycznie kwiatów, zrezygnował jednak z pomysłu kupienia Monique jej ulubionych goździków jodłowych. Podarki już dawno przestały ją cieszyć.

Dawno? – zapytał nagle sam siebie, stukając obcasem o bruk. Wydaje mi się, że dawno, wszystko przez tego przeklętego Człowieka w Masce! Boże, co ja zrobiłem mojej Monique? Co zrobiłem nowemu życiu, które dorasta w jej łonie? Czy są jakiekolwiek, najmniejsze szanse, że nasze dziecko urodzi się całkowicie normalne?

Moja wina. Wszystko moja wina.

Zszedł do podziemi i niemalże machinalnie śmignął przez docelowe teleporty, lądując na Piątej. Znalazłszy się w kamienicy, wygrzebał klucz z fałd szarego płaszcza i – gotowy na gorycz i wyrzuty sumienia – wkroczył leniwie do mieszkania.

Natychmiast zobaczył, że coś jest nie tak.

Monique miała się spotkać ze swoją przyjaciółką Jane, którą poznała na kursie gotowania tradycyjnego. Tymczasem Blake nie słyszał głosu ani jednej, ani drugiej kobiety; żadnego wołania, chichotów, powitań, czegokolwiek. Cały dom przepełniała przytłaczająca cisza, mącona jedynie przez cichutki poszum klimatyzatora. George zajrzał ostrożnie do salonu i zamarł.

W samym progu stał Maior – nieruchomy, blaszany element na tle pomieszczenia pełnego porozrzucanych w bezładzie ubrań, których eksplozja musiała nastąpić gdzieś w okolicy sypialnianych drzwi, gdyż tam leżało ich najwięcej. George ze ściśniętym gardłem minął zmiętą na podłodze suknię żony i kucnął przy robocie, przesuwając wzrokiem po bałaganie.

Czyżby włamanie? – pomyślał ze strachem, wolno badając maszynę. Ale czemu w takim razie system alarmowy niczego nie wykrył? Ma przecież najlepsze czujniki na rynku. I gdzie jest Monique?

Doszedł w końcu do wniosku, że Maiora ktoś wyłączył ręcznie, ale nim zdążył przekręcić pokrętło na panelu robota, w łazience rozległ się donośny łomot.

Blake doskoczył do drzwi, spojrzał i... wrzasnął jak opętany.

U sufitu, zawieszona za szyję na pończosze, kołysała się niczym wahadło jego Monique, patrząc nań żałośnie.

George znalazł się przy niej w ułamku sekundy. Chwycił ją za uda i uniósł do góry, zmniejszając napór na szyję. Jednocześnie wsparł się nogą o krawędź ciśnieniowego natrysku, sięgnął dłonią i rozsupłał węzeł, poganiany przez dziki charkot duszącej się żony.

Raptem upadli na kafelki, spoceni i z sercami bijącymi jak młoty. Blake na oślep złapał żonę za nadgarstek i zachichotał szaleńczo, wyczuwszy puls. Strach wciąż wisiał nad nim jak miecz Damoklesa, gotów ciąć w każdej chwili, w której George uwierzyłby w jego nieobecność.

Monique z trudem uwolniła się z pończochy, po czym rozpłakała żałośnie, kuląc się w pozycji płodowej. George wsparł się o ścianę i przycisnął żonę do siebie, mamrocząc bez przerwy z niedowierzaniem:

– Mon... Mon, co ci strzeliło co głowy? Mon, jak możesz tego chcieć? To nie ty. Przecież dziecko... Chciałaś... Na Święte Matki, dlaczego?

– Czuję – odpowiedziała w końcu Monique, z trudem łapiąc oddech – czuję, że urodzę coś strasznego...

Jej dłoń zadrżała ponad wzdętym brzuchem, jakby gotowa w każdej chwili wypruć z siebie dziecko, które nosiła.

George zacisnął zęby.

– Odnajdę go – obiecał żonie bez zastanowienia. – Odnajdę Człowieka w Masce i niech sczeznę, jeśli nie dowiem się, co ci zrobił. Ukarzę go za to straszliwie.

Zostawił ją w mieszkaniu pod opieką Maiora, postawionego w stanie najwyższej gotowości. Ponadto zablokował robota, by nie zdołał go wyłączyć nikt poza nim samym. Wypadł na ulicę bez kapelusza, potargany, umęczony, głodny krwi, gotów rozszarpać pierwszą osobę, która choć trochę przypomni mu Człowieka w Masce. Miecz Damoklesa kołysał się nad jego głową, a każdy jego odgłos przywodził na myśl świszczący śmiech.

To twoja wina – huczało mu w umyśle. Wszystko twoja wina...

Klnąc i kopiąc wszystko po drodze, ruszył w dół ulicy ku teleportom.

 

***

 

W siedzibie kartelu Mechnaton odnalazł niewielkie wydawnictwo gazetowe, które wciąż drukowało prasę na tradycyjnym papierze. Dopadłszy do pierwszego lepszego pracownika, śmignął mu przed nosem szarym świstkiem.

– To z waszej gazety, prawda? Wasze ogłoszenie, tak?

Któryś z dziennikarzy zaprowadził rozszalałego George’a do biura naczelnej, gdzie podano mu kubek parującej herbaty z syriuszańskiego krzewu ognistego. Sama pani redaktor, młoda, piersiasta brunetka o bystrych oczach, odmówiła wszelkich rozmów, dopóki George nie uspokoi się i nie dopije w spokoju herbaty. Blake przełykał płyn z trudem, ignorując jego cierpki smak.

Gdy już doszedł do siebie, naczelna raz jeszcze zerknęła na ogłoszenie.

– Tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak – powtarzała, jakby jej język wpadł w pętlę czasową. – Tak, tak, pamiętam, pamiętam. Pod spodem widniała jeszcze rekomendacja, nieprawdaż?

Blake skinął głową wspominając, że Harry Dickinson mówił coś o tym.

– Cóż, cóż, z przykrością muszę pana zawiadomić, że była to rekomendacja... na życzenie. Autorekomendacja, można by rzec. Ten człowiek życzył sobie, byśmy ją napisali, płacił niezłym tranzytem. Mieliśmy już kilka osób, które pytały o niego, najwyraźniej nikt a nikt nie jest zadowolony z jego usług.

George zadrżał, po czym zapytał o adres Człowieka w Masce. Z początku naczelna nie była zbyt skłonna go podać, ale Blake swoje przeżył i z niejedną kobietą się w młodości zadawał. Ostatecznie – oczarowana i chichocząca jak podlotek – zapisała nowojorski adres na skrawku alfańskiej laminaty.

Już na ulicy Blake zmazał z twarzy przymilny, dżentelmeński uśmiech i ruszył przez ogromne miasto, korzystając z teleportów, gdzie tylko mógł. Wkrótce linia deportacyjna urwała się jednak i zmuszony był ruszyć na piechotę przez rozległe slumsy Nowego Jorku, nazywane przewrotnie Starym Jorkiem, gdyż właśnie tutaj biło niegdyś centrum przeludnionego miasta. W głowie miał kompletny mętlik.

Rekomendacja na życzenie... O, jakże sprytnie, jak przebiegle! Ale nie ze mną te numery, zamaskowany wieprzu. Przez ciebie o mało nie straciłem mojej Monique.

Wyłaź, gdzie się chowasz! – krzyczał w myślach, rozglądając się po brudnej, pełnej rdzy i śniedzi okolicy. Kamienice wyrastały ponad nim, przeżarte kwaśnymi deszczami, spoglądając na niego pustymi oczodołami okiennic. Od czasu do czasu mijał go jakiś żebrak, ale żaden z nich nie dostrzegał jego kosztownego płaszcza i czystej twarzy. W tej krainie brudu i biedoty George Blake wydawał się żywcem wykrojony z zupełnie innego krajobrazu. Słyszał tylko liczne pojękiwania niosące się echem po zaułkach:

– Powinien przyjść w 2012! Dlaczego nie przyszedł, dlaczego? Panie, czemu nie przyszedłeś, by wybawić nas od brudu miasta?!

– Brutus, Kasjusz, Judasz. Brutus, Kasjusz, Judasz...

– Więzienie! Dania jest więzieniem!

Zrozumiał, że wszyscy, którzy przebywali w tej opuszczonej, pełnej odpadów dzielnicy, z niewiadomych przyczyn zwariowali. Ogarnął go strach, gdy zajrzał we własne myśli i stwierdził, że sam może niedługo tu trafić. Otrząsnął się i ruszył dalej, spoglądając już tylko na numery kamienic.

Okolica, w której miał znaleźć Człowieka w Masce, wydawała się czystsza i przyjemniejsza niż uliczny dom obłąkanych. George zebrał w sobie całą odwagę i wszedł do kamienicy numer 7, na dawnej ulicy Osiemdziesiątej Siódmej. Schody skrzypiały pod jego stopami; z poręczy zwieszały się srebrzyste welony pajęczyn; jak purchawki buchał ku górze białawy osad. Nie myśląc wiele, George wskoczył na górne piętro i wpadł do pomieszczenia, rycząc zawzięcie.

W środku było pusto. Mieszkanie składało się z jednego ogromnego pokoju i łazienki, w której ledwo żarzyła się samotna energooszczędna żarówka. Papiery na stoliku, niedbale odłożona słuchawka telefonu, mrugające światełko niewielkiego telewizora – wszystko to wyglądało, jakby zaledwie chwilę wcześniej ktoś tu jeszcze siedział. Przeciwko tym argumentom przemawiał tylko biały, radioaktywny kurz, ale przecież był tak powszechny w Starym Jorku, że nikt nie zwracał na niego uwagi.

Zrezygnowany George miał właśnie zabrać się do przeglądania papierzysk, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon. Była to stara, nieporęczna maszyna o brzęczącym, rozstrojonym dzwonku. Blake podskoczył, po czym niemal machinalnie schwycił za słuchawkę i wyszeptał głosem cieńszym, niż by tego chciał:

– Halo?

– Dzień dobry, panie Blake – odpowiedział mu natychmiast bezbarwny głos Człowieka w Masce. – Proszę wybaczyć, że byłem nieco nieosiągalny, ale... miałem pewne sprawy w... hm... w innej części globu.

George poczuł, jak wszelka obawa o to, gdzie przebywał i kto mógł go usłyszeć, nagle mija, zastąpiona przez palący gniew.

– Coś ty zrobił mojej żonie? Co? Odpowiadaj, ty chory, beznosy zboczeńcu! Co zrobiłeś mojej żonie?!

Człowiek w Masce milczał przez chwilę, oddychając ciężko. Blake znów słyszał w tle dziwne cykanie.

– Każdy stara się zapewnić swemu gatunkowi przetrwanie, panie Blake – wyrzucił z siebie w końcu poważnym tonem.

George’a zamurowało. Wszystkie obawy, jakie kiedykolwiek miał co do zapładniaczy, nagle zwaliły się bezgłośnie na jego głowę. „Zapewnić swemu gatunkowi przetrwanie”... Ale przecież... Czy on?... Czy ta maska była?...

– Ale mówił... mówiłeś, że pochodzisz z Ziemi.

– Tak, z Ziemi – potwierdził spokojnie tamten. – Żyłem na niej od wieków i żyłem z nią w komitywie. Pochodzę z Ziemi Ziem, panie Blake, z krainy odpadów, ścieków i pleśni, którą stworzyliście na powierzchni dawnej planety. Widzi pan, ludzkie panowanie nad naszą Ziemią kończy się. Stajecie się bezpłodni, czyż nie? Sami na siebie ściągnęliście tę grozę, jak i sami sprawiliście, że powstali tacy jak ja. Pamięta pan, pytałem o miecz Damoklesa. Oto właśnie i on. Wy sami. Pozwoliliście rozwojowi zawładnąć waszą planetą, zamiast samemu zawładnąć rozwojem – teraz zaś poniesiecie karę.

– Ale czemu ja, do cholery?! – krzyczał w słuchawkę Blake. – Czemu ja i moja Monique?!

Wydawało mu się, że gdzieś daleko, po drugiej stronie słuchawki, Człowiek w Masce uśmiechnął się szeroko i z tryumfem.

– Nie tylko wy, panie Blake. A jeśli spyta pan, po co to robimy... Cóż, ktoś musi mieć prawo do naszej Matki Ziemi. Czemu nie my, skoro jesteśmy jej teraz najbliżsi? Tak, czemu nie my...

George Blake wypuścił słuchawkę z dłoni. Uszy zamknęły mu się na dźwięki, umysł ścisnął się nagłym zrozumieniem. „Nie tylko wy”... A zatem jest ich więcej. A zatem... Zatem wszystko, wszystko już stracone.

I oto koński włos, podtrzymujący dotąd miecz Blake’a-Damoklesa, pękł z nagłym trzaskiem i niewidzialny brzeszczot zwalił się na głowę George’a z całym impetem.

– Monique miała rację – wyszeptał do siebie w pustce pokoju. – Naprawdę urodzi coś strasznego.

 

***

 

Tego ranka poszli z Dickinsonem do czystszej części Starego Jorku, zaraz przy biznesowej dzielnicy na Bulwarze. Znaleźli opuszczony plac zabaw, pełen huśtawek na łańcuchach i drewnianych zamków – tylko lekko nadżartych deszczami – na które niegdyś wspinały się roześmiane dzieci. Przysiedli na rogu piaskownicy z kanapkami w dłoniach, a mała Monique natychmiast wskoczyła do środka i zaczęła brudzić sobie rączki.

– Pocieszną masz córuchnę – oznajmił Harry Dickinson z dumą w głosie, podgryzając chleb z serem. – Cieszę się, że wszystko skończyło się dobrze.

George Blake milczał, gładząc się po świeżo zapuszczonej brodzie, nawet nie tknąwszy swojej kanapki. Wzrok miał nieobecny, ale wodził oczami po plecach bawiącej się córki. W jego postawie znać było ponurą rezygnację.

– Och, oczywiście Monique i poród... – Dickinson ugryzł się w język nieco za późno, brnął więc dalej. – Jak to się dokładnie stało? – spytał ostrożnie.

– Nie mogła urodzić. Cierpiała. Lekarz podał jej środek usypiający i zdołali wyciągnąć dziecko. Ale ona już się nie obudziła. Poddała się.

Wszystko wypowiedziane zostało bezbarwnym, chłodnym głosem, jakby George Blake opowiadał przyjacielowi o średnio ciekawym, deszczowym dniu spędzonym na grze w szachy.

Mała Monique w piaskownicy zapiszczała i uderzyła piąstką w budowaną przez siebie piramidę, spłaszczając jej czubek. Wyraźnie miała architektoniczne zacięcie, choć oczywiście nie mogła go odziedziczyć po ojcu.

– Harry, ja już nie mogę – wyznał Blake po dłuższej chwili. – To wszystko mnie przygniata, dusi. Bucket zdegradował mnie do odbierania telefonów w Dziale Obsługi Klienta. Zawaliłem życie zawodowe i osobiste, a wszystko przez...

Westchnął ciężko, łapiąc się za głowę.

– Przez wyziewy kosmiczne – próbował mu pomóc Dickinson. – Przez odpady radioaktywne na ulicach. Od tego się wszystko zaczęło! Przez to straciliśmy płodność, a to doprowadziło do tego, że odszukałeś... jego. Przedstawiciela nowej, płodnej rasy, zrodzonej na naszej klęsce.

George jakby go nie usłyszał.

– Muszę odpocząć, chłopie. Odpocząć, słyszysz? Przemyśleć sprawy, zdecydować, co zrobić z tym... z tym wszystkim.

– Masz na myśli Człowieka w Masce? – zapytał Dickinson, ale Blake już mu nie odpowiedział. – Spokojnie, Gee. – Sięgnął za pazuchę i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni gazetę z aktualną datą. George zadrżał, ogarnięty zgubnym déja vu. – Spójrz no na to. – Dickinson wskazał na artykuł. – Wybudują w Jorku przedszkole dla wszystkich Zamaskowanych! Widzisz? Prawdziwe przedszkole!

George zerknął z niedowierzaniem na czarny druk, na nadzieję kryjącą się za ciągiem liter, po czym zwrócił się z uśmiechem do córeczki:

– Mon, słyszysz, kochanie? Będziesz miała koleżanki takie jak ty!

Mała Monique Blake odwróciła się do ojca, uśmiechając się szeroko. Jej twarz, zakryta brunatną, pobrużdżoną skorupą maski, rozciągnęła się w wyrazie dziecięcego szczęścia, a błękitne jak u szczeniaka oczka zapłonęły radością.

Podbiegła do ojca na koślawych nóżkach i przytuliła się do jego brzucha.

Nie będzie sama – uświadomił sobie George Blake z wyraźną ulgą. Przynajmniej nie będzie sama.

Ludzie w Maskach już o to zadbają.

 


< 26 >