Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 03>|>

Bookiet

 

 

Mojżesz w Nowym Jorku

 

 

A.J. Jacobs, dziennikarz amerykański, znany z opisywania eksperymentów przeprowadzonych na żywym (własnym) organizmie, postanowił sprawdzić, czy w XXI wieku da się żyć zgodnie z zaleceniami Biblii – i to nie tylko przestrzegając Dziesięciu Przykazań, ale stosując się do przepisów regulujących praktycznie każdą dziedzinę życia codziennego. Żeby nie było za łatwo, na miejsce akcji wybrał nie pustelnię, nie enklawę etniczną czy religijną, tylko wielką metropolię. Autor „Roku biblijnego życia” mieszka bowiem w Nowym Yorku, pracuje w tamtejszej prasie, korzysta z netu, telefonów, środków komunikacji miejskiej, zakupy robi w ogólnodostępnych placówkach handlowych i żywi się w barach i restauracjach nie-wiadomo-czym-karmiących. Przez opisany w książce rok prowadził normalne życie zawodowe, rodzinne i towarzyskie, co zdecydowanie nie ułatwiało mu zadania, a złośliwości popełniane z premedytacją przez małżonkę z pewnością dodały przedsięwzięciu pikanterii.

O tym, jak wyglądał ten rok, jaki wpływ miał eksperyment na życie autora, na jego sposób postrzegania świata, nie czas i miejsce pisać, dość stwierdzić, że „Rok biblijnego życia”, choć może nie jest to mistrzostwo świata, należy do tytułów interesujących, a przy tym napisanych lekkim i autoironicznym językiem, co lekturę czyni przyjemną. Do rozrywki lub przemyśleń, jak kto woli.

 

Ebola

 

Ocena: 4+

 

A. J. Jacobs

Rok biblijnego życia

Tłum. Agnieszka Andrzejewska

Wydawnictwo Literackie, 2009

Stron: 520

Cena: 36,00

 

 

 

 



Niezwyciężone komando przedszkolaków

Cykl „Temeraire” autorstwa Naomi Novik według deklaracji autorki ma składać się z siedmiu tomów. Przeczytałam trzy – i z przykrością muszę przyznać, że o trzy za dużo. Ostatni z przeczytanych, czyli piąty z kolei – „Zwycięstwo orłów” – utwierdził mnie w przekonaniu, że co za dużo, to niezdrowo.

Za dużo jest tomów, a za mało urozmaicenia. Przyznam się, że do „Zwycięstwa orłów” starałam się podchodzić bez uprzedzeń, po słabszej książce można wszak napisać lepszą. Bohaterowie ewoluują, autor się rozwija i wszystko to może sprawić, że kolejną część przeczytam z przyjemnością. Niestety, nie tym razem.

Po dosyć problematycznej pod względem etycznym zdradzie Lawrence’a smok Temeraire zostaje zwolniony ze służby i oddelegowany na tereny rozpłodowe, gdzie może przysłużyć się ojczyźnie w inny sposób, a sam Lawrence skazany na śmierć. Napoleon tymczasem kontynuuje swój marsz po Europie, staje w Londynie i zaczyna się w nim urządzać. Jak łatwo się domyśleć, ani Temeraire’a, ani Lawrence’a taki stan rzeczy nie zadowala.

Smok rozwija skrzydła – dosłownie i w przenośni. Na wieść o zgonie swojego oficera (rzecz jasna, nieprawdziwą) skrzykuje grupę smoków, podobnie jak on niezbyt kontentych z przypisanej im roli (jeść! mnożyć się!), po czym grupa skrzydlatych wojowników rozpoczyna na własną rękę walkę z Francuzami. Nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy, że smokom udaje się przechytrzyć francuskich strategów i na swoją korzyść rozstrzygnąć kilka bitew. Dodatkowo okazuje się, że Lawrence nie zginął, za to został – przynajmniej czasowo – przywrócony do służby, więc losy smoka i jego ukochanego pana mogą znowu się połączyć.

Przykro mi to pisać, ale smoczy oddział sprawia na mnie wrażenie złożonego z istot tak samo skomplikowanych psychicznie jak stado szczeniąt. Dla komanda samodzielnych wojowników wszystko jest jasne i proste. Smoki biją się, bo mają dostać zapłatę – kiedyś tam, w bliżej nieokreślonej przyszłości. Temeraire nie chce kopulować ze smoczycami, bo wydaje mu się to prymitywne i nieprzyzwoite. Kilku rozpłodowców podejmuje anemiczne próby ustalenia kolejności dziobania w bądź co bądź sporym smoczym stadzie, ale zostają one udaremnione przez Temeraire’a, dysponującego większą siłą argumentacji oraz talentem przywódczym. I tak stado przechodzi od jednej bitwy do drugiej, karne, zgodne i pełne entuzjazmu. Bez zastanowienia, bez zapytania o sens, bez jakiejkolwiek refleksji. Jak gromada dzieci z przedszkola, biegnących do mety.

Niemile zaskoczyła mnie postać samego Lawrence’a. O ile do tej pory okazywał coś na kształt pewnej złożoności wewnętrznej, o tyle w piątym tomie cyklu absolutnie się jej wyzbył. Novik czyni wprawdzie aluzje o jego rozterkach, załamaniu i utracie wiary we własne postępowanie, jednak postępowanie bohatera nie odpowiada napomknieniom autorki.

Przyznam się, że podczas lektury straciłam rachubę, kto z kim walczy, o co i dlaczego. Bitwa następuje za bitwą, potyczka za potyczką, towarzyszą im nieuniknione straty własne oraz bieda i panika cywili. To smutne podsumowanie książki, która liczy sobie prawie cztersta stron, a wszystkie jej wydarzenia albo nie zapadają w pamięć, albo zlewają się w jedno.

 

Nimfa Bagienna

 

Ocena: 2

 

Naomi Novik

Zwycięstwo orłów

Tłum. Jan Pyka

Rebis, 2009

Stron: 399

Cena: 29,90

 

 

 

 



Nie taki Turek straszny

Jaki jest Turek, każdy widzi. Wiadomo, pohaniec sprośny, przez którego pierwsza szabla Rzeczypospolitej rozpukła się nam na kawałki. No, ale też się Sobieski w końcu zeźlił i tak Mustafie kota pogonił, że aż Turek grzecznym być obiecał i nawet jako jedyny rozbiorów Polski nie uznał. Co dowodzi, że pohaniec, owszem, ale honorowy. No, jeszcze tam wieszczu naszemu walczyć o wolność naszą i waszą chciał pomagać, a przynajmniej nie przeszkadzał. Tak można podsumować całą wiedzę, jaką przez wiele pokoleń ze szkół i literatury duża część Polaków wyniosła. Po pewnym okresie zastoju tematyka turecka zyskała większą popularność, jednak to już nie Turcy nas łupili, tylko my – w ramach odwetu za jasyr i Kamieniec Podolski – przywoziliśmy stamtąd kożuchy i co się tylko dało. Z czasem stosunki z łupieskich stały się bardziej pokojowe, z korzyścią dla obu stron, to znaczy: nasi turyści w ich kurortach pieniądze, oni w naszych miastach kebab. Tylko chyba nadal niewiele więcej o sobie wiemy.

Na pewno w Polsce znajomość historii, kultury czy problemów dnia codziennego naszego dawnego dyżurnego wroga, mimo Nobla dla Orhana Pamuka, jest w dalszym ciągu dość mizerna. Jednak, dzięki wysiłkom Wydawnictwa Literackiego, dość intensywnie ostatnio promującego autorów tureckich, możemy nieco tę lukę zapełnić. Wyznam, że mnie osobiście bardziej interesuje Turcja dzisiejsza niż opowieści z dawnych lat i niegdysiejszych haremów, dlatego też z dużą ciekawością wzięłam do ręki książkę Elif Şafak „Pchli pałac”.

W ogromnym i bardzo krzywdzącym powieść skrócie: opisywany Pałac Cukiereczek przy ulicy Żurnalowej 88 jest przeciętną wielkomiejską kamienicą, której lokatorów prześladują śmieci. Albowiem z niewiadomych powodów sąsiedzi z okolicznych domów swoje worki z odpadkami wynoszą pod mur wspomnianego budynku, co dla jego mieszkańców skutkuje wiadomym dyskomfortem. Ale nie o tym jest ta książka, choć motyw śmieci pojawia się co i rusz w myślach, rozmowach i działaniach bohaterów. I jest to chyba zrozumiałe.

„Pchli pałac” jest przede wszystkim książką o współczesnych stambulczykach, którzy z Imperium Otomańskim mają tyle samo wspólnego, co my z Polską Jagiellonów. Ludzie jak ludzie, jedni interesujący, inni wcale, wykształceni lub nie, o różnym statusie majątkowym. Jak w życiu, jak w każdym zwyczajnym budynku wielorodzinnym w dowolnym, czy to tureckim, czy to polskim mieście. Jednocześnie jest to wielka opowieść o samym Stambule. Autorka, przybliżając nam historię powstania kamienicy, jakby mimochodem opowiada również o mieście, sięga do jego korzeni, a to już zmienia naszą perspektywę z „nawspólnej” na znacznie szerszą. W dodatku robi to pięknym językiem, z doskonale dobranymi proporcjami dowcipu, nostalgii i realizmu oraz ciekawie prowadząc narrację, co powoduje, że kiedy już zagadka śmieci zostaje rozwiązana, to szkoda jest nam się rozstawać z Pałacem Cukiereczek, przy ulicy Żurnalowej 88. Ja, w każdym razie, pożegnałam się z nim niechętnie.

 

Ebola

 

Ocena 5

 

Elif Şafak

Pchli pałac

Tłum. Anna Akbike Sulimowicz

Wydawnictwo Literackie, 2009

Stron: 504

Cena: 32,90

 

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie

Po zniszczeniu Scree Krainy pogrążają się w chaosie. Fanatyczne bojówki opanowują miasto za miastem, bogowie wpadają w szał, dzieląc go ze swymi naznaczonymi wyznawcami, lord Styrax krok po kroku realizuje swój plan podbicia krain, na scenie pojawia się tajemnicze dziecko, a Isak szykuje się do oficjalnego przejęcia władzy. Tom Lloyd zaprasza do powrotu do „Królestwa Zmierzchu” – oto trzeci tom cyklu, „Złodziej grobów”.

Lloyd idzie za ciosem. Powoli, ale konsekwentnie łączy wątki, stawiając bohaterów w niejednokrotnie zaskakujących sytuacjach i tworząc intrygujące relacje między nimi. W pierwszych dwóch tomach obserwowaliśmy przemianę Isaka – od nadpobudliwego smarkacza do rozsądnego władcy daleka droga, jednak białooki na naszych oczach robi postępy. W „Złodzieju...” Lloyd co prawda nie odstawia tej postaci na boczny tor, ale wreszcie dokładniej pokazuje też innych. Ich rozterki, marzenia i intrygi widzimy w szerszej perspektywie, przez pryzmat wydarzeń, które ich otaczają i w których biorą nierzadko czynny udział. Najlepszym przykładem jest Tila – dotąd spokojna i rozważna doradczyni Isaka okazuje się nie tak spokojna, jak się wydawało na początku. Lloyd pokazuje, jak wpływa na nią przyjaźń z białookim, związek z Vesną, współpraca z Lesarlem, ale także jej własne aspiracje i pragnienia. Rozwija się też postać Morghiena, którego można nazwać szarą eminencją tej części cyklu. Przesunięcie środka ciężkości fabuły z Isaka na pozostałych bohaterów sprawiło, że powieść czyta się sprawniej, a czytelnikowi towarzyszy autentyczne zainteresowanie losem Krain. W końcu wszyscy wiemy, że maksyma „Państwo to ja” sprawdza się raczej rzadko, a historia nie dotyczy tylko jednostek.

Kolejne części cyklu ukazują się w dość sporych odstępach czasowych, co, choć zupełnie zrozumiałe, utrudnia śledzenie wątków na bieżąco. Trzeci tom to dobry moment na wprowadzenie krótkiego streszczenia akcji. Lloyd wykorzystał tę sposobność i dzięki temu można spokojnie czytać ciąg dalszy bez konieczności wracania do wcześniejszych książek. W ten sposób zyskujemy czas i przypominamy sobie najważniejsze wydarzenia, czyli dostajemy Krainy w pigułce.

Tom drugi kończył się obiecująco, ten kończy się jeszcze lepiej. Jeśli będzie tak z każdym kolejnym, ostatni powinien być majstersztykiem. Póki co nie stawiajmy jednak poprzeczki zbyt wysoko. Upadek z wysokiego konia bardziej boli.

 

Rudość

 

Ocena: 4+

 

Tom Lloyd

Złodziej grobów

Tłum. Agnieszka Jacewicz

Rebis, 2009

Stron: 568

Cena: 33,90

 




 

 

 



Książę nieznany

Książę Józef Poniatowski dobrze Niemców kropił,

ale wielkie to nieszczęście, bo nam się utopił.

 

Szczęście, nieszczęście – tego nie wiemy, bo różnie potoczyły się losy bohaterów z epoki napoleońskiej. Tak czy inaczej, Poniatowski wielkim bohaterem był i basta! Wiemy to z lekcji historii, z których wynieśliśmy przekonanie, że książę Pepi był jedynym wartym pomników członkiem swego rodu.

No bo kto, jak nie on? Stanisław August – wiadomo, wszystko schrzanił, jego brat Kazimierz – hulaka i rozpustnik, drugi brat, prymas Michał Jerzy Poniatowski – no, o tym to nawet wierszyk krążył po Warszawie (coś ci Poniatowscy mieli szczęście do poetów ludowych): „Książę prymas zwąchał linę, wolał proszek niż drabinę”, nawiązujący do nie całkiem jasnych okoliczności śmierci tego ostatniego. Otruli go/sam się otruł/trafił go szlag, grunt, że Michał Jerzy zmarł, kiedy podczas Insurekcji Kościuszkowskiej wdzięczni warszawiacy ustawili mu przed oknami zgrabną szubienicę.

Faktycznie, w takim towarzystwie książę Pepi wydaje się być chodzącym ideałem. I w porządku, nie żałuję mu tych pomników, placów, ulic, niech ma, ale warto wiedzieć, że z tej puli honorów, jakie na ród Poniatowskich przypadają, lwia część należy się zupełnie komu innemu – „Nieznanemu księciu Poniatowskiemu”, tytułowemu bohaterowi książki Mariana Brandysa.

O księciu Stanisławie Poniatowskim, synu Kazimierza, bratanku ostatniego króla Polski, na lekcjach historii nie uczą, ba! nie wspominają nawet, a była to bardzo ważna w epoce stanisławowskiej persona. Jak pisze Brandys, „nieznany książę” łączył w sobie wszystkie zalety swego rodu, będąc jednocześnie pozbawionym jego wad. Od bardzo wczesnej młodości był szykowany przez Stanisława Augusta na następcę i nie zawiódł pokładanych w nim nadziei, pomijając fakt, że królem zostać nie miał już szans. Światły, inteligentny, wykształcony, pracowity, choć nie pozbawiony wielkopańskich fochów (w końcu zrobić awanturę papieżowi lub obrazić madame Dubarry, to nie w kij dmuchał), był Stanisław w kwestiach gospodarczych i społecznych niezwykle, jak na owe czasy, postępowy. I to nie w deklaracjach czy bukolicznych dworskich zabawach, a w praktyce. Mądry, skuteczny polityk, lecz pozbawiony cech uwielbianych przez szlachtę, nie miał niestety szans w konfrontacji z Familią czy choćby Franciszkiem Ksawerym Branickim, prawdziwym „panem bratem”. Postać tragiczna i arcyciekawa, podobnie jak i książka, w której losy Stanisława Poniatowskiego zostały opisane.

Wyrazy uznania należą się wydawnictwu MG za przypomnienie czytelnikom tego tytułu, staranną edycję i zapowiedzi wydania pozostałych historycznych książek Mariana Brandysa. Podoba mi się to.

 

Ebola

 

Ocena: 5

 

Marian Brandys

Nieznany książę Poniatowski

MG, 2009

Stron: 160

Cena: 39,90

 


< 03 >