Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (1)

<|<strona 04>|>

Recenzje (1)

 

 


Piekło jest we mnie

 

okladka

Polski horror mizerią stoi. Z jakiegoś powodu jego twórcy uważają, że jeśli używając krótkich, rąbanych zdań pojedynczych, opiszą sytuację, w której z ciemnego kąta wyskakuje potwór, rozpruwa facetowi brzuch i rozwiesza flaki na żyrandolu, to automatycznie wywołają tym uczucie grozy. Niestety, tego rodzaju potraktowanie sprawy zazwyczaj wywołuje jedynie uczucie niesmaku, dlatego od krajowych horrorów trzymam się z daleka. Dla Pawła Palińskiego i jego zbioru opowiadań „4 pory mroku” zrobiłem wyjątek. I ogromnie jestem z tego zadowolony.

W jego opowiadaniach nie ma potworów. To znaczy jest cała chmara – jesteśmy nimi my, ludzie.

Paliński postawił na klimat i nastrój. Żeby je wywołać, dobrać słowa tak, by czytelnikowi biegały ciarki po plecach – trzeba perfekcyjnie opanować warsztat i dokładnie zdawać sobie sprawę, co chce się przekazać czytelnikowi. Autor po mistrzowsku posiadł umiejętność operowania słowami i wydaje się, że ludzkie lęki i obawy poznał lub wyobraził sobie aż za dobrze.

Sztuką jest przedstawienie zwyczajnej sytuacji tak, by powodowała strach. Pod tym względem majstersztykiem jest dla mnie „Gniazdo os”. Oto zwyczajny wieczór, podczas którego w małym domku zestresowani ludzie odreagowują codzienne frustracje, racząc się alkoholem i odgrywając stary jak świat spektakl zazdrości. Co w tym ciekawego? Pozornie nic. Jakieś utarczki, jakieś słowne przepychanki, wraz ze wzrostem ilości alkoholu we krwi coraz bardziej intensywne. Po takich wieczorach następuje nieunikniony sen i równie nieunikniony kac. Ale nie u Palińskiego. Nie tym razem. Bo jego bohaterowie mają w duszy gniazdo os, które trzeba zniszczyć, spopielić, wytruć, by nigdy nie wydostały się na zewnątrz, nie pokąsały boleśnie i, broń Boże, na nikogo nie sprowadziły refleksji, że każdy z nas nosi w sobie odczucia i myśli tak samo jak te osy niebezpieczne, trujące i jadowite.

„Fair play” to opowieść o rzeczach, jakie się nie wydarzyły. Floyd Remington odsłonił przed obcą kobietą myśli i odczucia, jakich w świadomej rzeczywistości tak naprawdę nie miał. Oblał bulgoczącą w nim furią i nienawiścią. Zniszczył ją psychicznie, doprowadził do śmierci w mękach, sam skręcając się w bólu, chichocząc przy tym z jakąś mroczną, ponurą satysfakcją. Wszyscy znamy ten stan, kiedy mówimy i robimy rzeczy absolutnie do nas niepasujące, o jakich w normalnych warunkach nawet byśmy nie pomyśleli. Bo tak. Bo trzeba się wyżyć – by nie zwariować, nie roztrzaskać sobie głowy, z frustracji waląc nią o ścianę. „Fair play” to piękna historia o ślepej nienawiści – do świata, do innych, do siebie i do nikogo w szczególności. A kiedy już czytelnik utonie w oceanie ludzkiej autodestrukcji, następuje zakończenie: niespodziewane ukoronowanie całej opowieści, czyniące z niej zaledwie preludium do historii właściwej, która się nie wydarzyła, ale wydarzyć się może.

Krok w szaleństwo można uczynić każdego dnia. Przekonał się o tym bohater „Trikkety, traketty, trak...”. Jeśli obcujesz na co dzień z ludzkim bydlęciem, masz dwie drogi, jakimi możesz podążyć. Albo się do niego upodobnisz, albo zwariujesz. Możesz się łudzić, że istnieje również droga numer trzy – udawać, że obok ciebie nie dzieje się nic szczególnego. Ale to tylko wymówka: w istocie podążasz wtedy drogą numer jeden. Taką właśnie ścieżką szedł L.B. Wyde. A potem, pewnego dnia, przeskoczył na ścieżkę numer dwa. Czy stan, jaki go ogarnął, okazał się grzeszny czy święty? Różnica między morderstwem a egzekucją bywa na tyle subtelna, że można ją pojąć chyba tylko wtedy, gdy ulegnie się pomieszaniu zmysłów. Co może z niego wyniknąć i czy grozi ono każdemu z nas? Nie mam pojęcia, ale „Trikkety, traketty, trak...” to opowieść albo ku przestrodze, albo ku pokrzepieniu serc. To konfrontacja każdego z nas z tym obcym, strasznym człowiekiem, który pewnego dnia może zajrzeć nam w oczy, gdy popatrzymy w lustro.

Nie bez kozery mówi się, że jeśli chodzi o umiejętność panowania nad drugim człowiekiem, język jest narzędziem najskuteczniejszym i najtrudniejszym do opanowania. Paliński to wie i – co najważniejsze – umie to wykorzystać. Potrafił zmieścić się na cienkiej czerwonej linii, dzielącej precyzyjne oddziaływanie słowa od przerostu formy nad treścią. W jego opowiadaniach nie ma ani jednego zbędnego albo niewłaściwie użytego słowa, harmonijny, momentami poetycki język jest środkiem do celu. A cel? Cel został osiągnięty. Bałem się, czytając. Ale nie potwora zaczajonego w ciemnym kącie pokoju, który rozerwie mi brzuch, wyciągnie kiszki i utka sobie z nich dywanik. Bałem się bestii, jaka może przebudzić się we mnie. Bo jestem zwykłym człowiekiem, takim jak bohaterowie opowiadań z tomu „4 pory mroku”. Bałem się, że pewnego dnia, wskutek splotu przypadków, coś w moim umyśle popchnie maleńki kamyczek, który wywoła lawinę szaleństwa.

I boję się nadal.

 

Kazimierz Kozłowski

 

Paweł Paliński

4 pory mroku

Fabryka Słów, 2009

Stron: 416

Cena: 29,99

 


Moskwa po drugiej stronie lustra

 

okladka

W Moskwie zaczynają się dziać niecodzienne – nawet jak na nią – rzeczy. Oczywiście początkowo nic nie wydaje się odbiegać od normy, zwłaszcza że dość trudno znaleźć paralelę pomiędzy serią tajemniczych zaginięć a gwałtownym wzrostem liczby ptactwa zamieszkującego miasto. Wkrótce jednak wydarzenia te wiążą ze sobą trójkę pozornie niemających ze sobą wiele wspólnego bohaterów: Galinę, do niedawna jeszcze pacjentkę szpitala psychiatrycznego, Fiodora, bezdomnego malarza z problemem alkoholowym, i Jakowa, szeregowego policjanta. Razem trafiają do „tej drugiej” Moskwy, świata mitycznych stworzeń, zapomnianych bogów i odrzuconych przez społeczeństwo ludzi. Z czasem odkrywają też, że łączy ich coś więcej niż tylko zainteresowanie sprawą ptaków.

Wszystko wydaje się zatem być na swoim miejscu: ciekawy zarys fabuły, interesujący bohaterowie, egzotyczne (na swój sposób) tło, a nawet trochę refleksji, niezbyt nachalnych, ale wystarczająco wyraźnie zakorzenionych wśród przepływających obok wątków i postaci. Murowana recepta na sukces?

Nie do końca, gdyż książka Sedii – chociaż spełnia wszelkie kryteria pełnoprawnej powieści – podczas czytania, posłużę się tu metaforą, przynosi wrażenie obcowania z pobieżnie naszkicowanym obrazkiem, bardziej koncepcją niż ukończonym dziełem. Intryga, wokół której osnute są wydarzenia wątku głównego, całkiem porządna „na papierze”, podczas czytania nie porywa. Bohaterowie posuwają się od zagadki do zagadki, scenerie dość szybko zmieniają się z dziwnych na trochę dziwniejsze, ale tak właściwie niewiele się dzieje. Teoretycznie ma łączyć ich „coś więcej”, ale do zadania, jakie przed nimi stoi, podchodzą bez większych motywacji czy emocji. Podróż pionków (popychanych niewidzialną ręką narratora, dość zresztą niechętną swemu zadaniu) po planszy z punktu A do punktu B.

Znacznie lepiej wychodzi autorce portretowanie licznych postaci drugoplanowych. Ich charakterystyki zbudowane są często na pojedynczych anegdotach, miejskich legendach i stereotypowych historyjkach, a mimo to „kupujemy” je od pierwszego momentu – w przeciwieństwie do trójki protagonistów, którym poświęca znacznie więcej miejsca, a którzy ze strony na stronę stają się znacznie mniej wiarygodni. Zaryzykowałbym nawet tezę – choć jest to oczywiście tylko moje gdybanie – że cały wątek główny miał być jedynie tłem dla kolejnych szkatułkowych historii – za mało materiału na samodzielne opowieści, za dużo, aby je po prostu zostawić.

Co w gruncie rzeczy rodzi trudności w klasyfikacji i ocenie: można traktować „Tajemną historię...” jako zwykłą powieść (dość słabą) albo zbiór krótkich impresji i „wariacji na temat” (całkiem niezłych) powiązanych fabułą, ale żadne z tych rozwiązań nie satysfakcjonuje w pełni. I jeśli się trochę zastanowić, to jest to doskonałe podsumowanie dla powyższej recenzji – jakiekolwiek podejście do tej książki będzie nie do końca satysfakcjonujące.

 

Marcin Kamiński

 

Ekaterina Sedia

Tajemna historia Moskwy

Tłum. Maria Gębicka-Frąc

MAG, 2008

Cena: 29,99

 


Teatr Jednego Aktora przedstawia: Walka z Systemem

 

okladka

O „Bohaterowie umierają” słyszałam entuzjastyczne opinie już od dawna, zaś fakt, że Scott Lynch, autor „Niecnych dżentelmenów”, których przygody dostarczyły mi znakomitej rozrywki, wymienił twórczość Stovera jako jedną z głównych inspiracji, był dodatkową zachętą, by sięgnąć po przygody Caine’a. Szybko okazało się, że Lynch i Stover mają tylko jeden, ale za to zdecydowanie wystarczający w przypadku literatury rozrywkowej wspólny mianownik – opowiadane przez nich historie wciągają bez reszty.

Uniwersum „Aktów Caine’a” (na obu poziomach, Ziemi i Nadświata) zostaje w pierwszym tomie cyklu zaledwie naszkicowane, gdyż w powieści liczy się tylko jedno – intryga, niepodzielnie zdominowana przez postać głównego bohatera. Pomysł wyjściowy jest tak banalny, że to aż szokujące, jak wiele autor zdołał z niego wycisnąć. Na Ziemi obowiązuje ścisły system kastowy – Robotnik może jedynie marzyć o prawach Pracownika, a Pracownik z pokorą wypełnia rozkazy Administratora, który z kolei staje na głowie, by poprawnie wykonać dyrektywy otrzymane od Biznesmena. Teoretycznie droga do awansu międzykastowego stoi otworem przed jednostkami pilnymi i kreatywnymi, w praktyce jednak system, na którego szczycie znajdują się Uprzywilejowani (ich głównym zajęciem wydaje się znajdowanie coraz to nowych sposobów na zabicie czasu – i nudy), jest dość sztywny. Za sprawą wszechwładnej wobec członków niższych kast Policji Społecznej dużo łatwiej spaść w hierarchii niż w niej awansować. Kto nie zna swojego miejsca w szeregu, może trafić do specjalnego ośrodka odosobnienia, a jeśli ma mniej szczęścia (lub popełnił poważniejsze przestępstwo) – karą jest przemienienie w cyborga, pokorną, bezmyślną i niesprawiającą kłopotów przejawianiem źle ukierunkowanej inicjatywy maszynę, która posiada zaledwie pozory człowieczeństwa.

Rozsądni władcy pozostawiają zawsze „wentyl bezpieczeństwa” – w tym przypadku jest nim masowo dostępna rozrywka w postaci Przygód, których akcja rozgrywa się w równoległej rzeczywistości, w cywilizacji quasi-średniowiecznej, feudalnej, zamieszkanej przez wiele magicznych ras. Przypomina to RPG – studio wysyła Aktora do Nadświata, najzamożniejsi widzowie płacą krocie za transmisję bezpośrednią, która umożliwia wcielenie się w niego (niemal dosłownie – nie tylko widzą rzeczywistość z jego perspektywy, ale i odczuwają jego emocje), dla mniej zamożnych pozostaje zakup nagrania, masowo dostępnego na rynku po zakończeniu Przygody. Rzecz jasna, mieszkańcy Nadświata nie mają pojęcia o podwójnej tożsamości Aktorów. Inaczej niż w RPG, jeśli Aktor zginie, nie ma co liczyć na regenerację – śmierć jest prawdziwa i ostateczna, co tylko dodaje smaczku widowisku i podbija stawkę. Aktorzy to zaledwie Pracownicy, można ich poświęcać masowo i bez żalu. Ale Hari Michaelson jest wyjątkowy – jako Caine-zabójca został niekwestionowaną gwiazdą swojego Studia, co dało mu władzę, z której nie powinien mieć odwagi skorzystać, nawet jeśli ma świadomość jej posiadania. Tak się jednak składa, że okoliczności go do tego zmuszają – chcąc uratować ukochaną, musi zakwestionować podstawowe reguły rządzące przemysłem rozrywkowym i systemem społecznym. Przygoda „Z miłości do Pallas Ril” będzie hitem wszechczasów, a że Studio straci kontrolę nad scenariuszem? Kiedyś musi być ten pierwszy raz...

Hari/Caine z pozoru jest postacią prostą jak drzewce dzidy. Odnajduje się w zabijaniu i w aktorskiej grze, obie sprawiają mu niekłamaną przyjemność i do obu ma wrodzony talent. Jego imperatyw kategoryczny to przetrwanie, stąd niesamowita zdolność adaptacji i przystosowania się do zmian okoliczności. Nie sposób go nie polubić, mimo że (o czym trudno zapomnieć choćby na moment) jest przecież bezwzględnym zabójcą (w Nadświecie) i konformistyczną marionetką przemysłu rozrywkowego (na Ziemi). A jednak mu kibicujemy, z tym większym entuzjazmem, im więcej „ludzkiej twarzy” pokazuje. Z niejakim zdumieniem bowiem odkrywa, że istnieje rzecz cenniejsza od euforii zwycięstwa, a nawet od przeżycia – miłość, jaką darzy żonę.

Nawet jednak z tym (dość płytkim) rysem psychologicznej metamorfozy Michaelson jest postacią szablonową, a i o bardziej sztampowe zawiązanie akcji trudno. Pozostali bohaterowie zostali naszkicowani grubą, jednoznaczną, niekiedy wręcz karykaturalną (Berne) kreską, zatem na ich tle Caine prezentuje się zadziwiająco dobrze. Jest dowcipny, ironiczny i zna się na scenicznych trikach – świetnie się składa, bo zdecydowaną większość narracji dostajemy z jego perspektywy, co pozwala w pewnym stopniu wcielić się w bezpośredniego widza Przygody. Zaś złożoność psychologiczna postaci nie ma dla powieści większego znaczenia, bo jej główną wartością jest akcja.

Trudno racjonalnie wyjaśnić fenomen powieści Stovera – nieskomplikowane postaci, naszkicowany świat, gdy się spojrzy z perspektywy – bardzo prosta intryga, niezbyt wyrafinowane próby gry na emocjach czytelnika. A jednak – „Bohaterów” czyta się nie dobrze, a wręcz znakomicie, jednym tchem i w zasadzie najchętniej by się w ogóle nie przerywało przed dotarciem do ostatniej kartki. Czyniąc nas Cainem, a jednocześnie dając okazjonalną możliwość wejścia za ziemskie kulisy i uzupełnienia posiadanych przez bohatera informacji z niedostępnych dla niego perspektyw innych postaci, Stover sprytnie wciąga nas w opowieść do tego stopnia, że przestajemy zważać na brak wyrafinowania fabularnego i schematyczność. Chcemy po prostu wiedzieć, co będzie dalej. A autor sprytnie myli tropy, doskonale wiedząc, co Czytelnikowi podniesie poziom adrenaliny, w precyzyjnie wykalkulowanych momentach odsłania kolejne elementy układanki, a i przeciwności swojemu herosowi nie skąpi. Trudno zachować dystans i obojętność, a wszystko dzięki sprawności stylistycznej i umiejętności zgrabnego plątania kłębka intrygi – jednej i drugiej cechy Stoverowi nie brakuje. Dzięki zmianom perspektywy narracyjnej powieść jest bardzo filmowa. A i morału w niej nie brakuje – może banalnego, ale nie mniej przecież prawdziwego z tego powodu.

„Akty Caine’a” to Rozrywka – wielka litera nieprzypadkowa. I, w wypadku rozrywki tej klasy, nie trzeba niczego więcej. Jeśli ktoś szuka czegoś więcej, to zdecydowanie nie ten adres, żeby nie było niedomówień.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Matthew Woodring Stover

Bohaterowie umierają

Tłum. Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła

MAG, 2009

Stron: 670

Cena: 39,00

 


Zawrotna prędkość

 

okladka

Graham Masterton jest schematyczny.

Zawsze był.

Biorąc jego kolejną książkę do ręki, czytelnik za każdym razem o tę schematyczność się odbija niczym od ściany. Niby wie, czego się spodziewać, bo kombinacja bestialstwa i wyuzdania są niczym podpis autora, bo fabuła mało wyszukana... ale jednak. Coś się kryje na kartach tej powieści i wraz ze wzrastającym jej tempem przykuwa naszą uwagę.

Warto by zauważyć, że „Błyskawica” nowością żadną nie jest, bo napisana została w 1976 roku – i premierę, i lata świetności ma już za sobą. Jest także pisarskim debiutem trzydziestoletniego wówczas autora w konwencji powieści z dreszczykiem, zwanej dalej thrillerem.

„Błyskawica” nie jest żadnym dziełem literackim, co wcale nie dziwi, biorąc pod uwagę niedojrzałość autora (powieść, która jest uznawana za właściwy debiut Mastertona, horror „Manitou”, wydana została w tym samym roku). Wątki fabularne powieści przeplatają się tak prędko, że w pewnym momencie zbijają się w jednolitą, szarą masę, bohaterowie równie błyskawicznie podejmują absurdalne czasami decyzje i sprawiają wrażenie, jakby chcieli życie przeżyć z prędkością 1100 km/godz. (prędkością kluczową w powieści), a biedny czytelnik próbuje za tym wszystkim nadążyć.

Zawrotna prędkość, która miała być punktem wyjścia, niszczy powieść, tak jak i bohaterów.

Craiga Wingera, syna emerytowanego kierowcy rajdowego, spotykamy, gdy boryka się z ciężkim kacem, próbując jednocześnie rozmawiać przez telefon z ojcem, z którym nigdy tak naprawdę porozumieć się nie mógł. Właściwie, to nie ojciec sprawiał trudności, ale jego obsesyjna chęć zapisania się w historii świata i zyskanie przez to swoistej nieśmiertelności.

Craig nie potrafi zrozumieć dziwnych fascynacji ojca ani determinacji matki, wspierającej swego męża w absurdalnym przedsięwzięciu, co gorsza przestaje też rozumieć siebie. Wiedzie spokojne, ustabilizowane życie u boku żony, którą, jak twierdzi, kocha, jednakże wszystko diametralnie się zmienia, w dodatku z powodów, które dla Craiga dotąd były jedynie chorymi ambicjami.

Dzień później spotykamy bohaterów na pustyni, gdzie odbyć ma się bicie światowego rekordu prędkości.

Ojciec Craiga ginie podczas próby, która miała przynieść mu sławę, a matka na piedestał najszybszego człowieka świata zaczyna wypychać syna. Główny bohater, choć od początku był przeciwnikiem tego przedsięwzięcia, stopniowo ulega demonowi szybkości, jakim jest Fireflash – bolid mogący jechać z prędkością 1100 km/godz. Dodatkowym bodźcem jest chęć rozwikłania tajemnicy śmierci ojca, rodzą się bowiem podejrzenia, że nie był to zwykły wypadek, ale wynik sabotażu mającego uśmiercić Bradleya Wingera. Tak więc spadkobierca rodowego szaleństwa powoli zostaje pochłonięty przez wydarzenia, z których wyrwać można się jedynie poprzez wyskoczenie z pędzącej na złamanie karku opowieści. Oczywiście nie obywa się bez (dość perwersyjnego) wątku romansowego, skomplikowanych relacji rodzinnych i bardzo zawiłej intrygi. Przez powieść przewija się mnóstwo postaci, co czyni ją coraz mniej czytelną, a wielość wątków powieści, z których część nigdzie nie prowadzi i żyje swoim własnym życiem, także nie ułatwia czytelnikowi sprawy. Abstrahując jednak od jej niedoróbek, nie można powiedzieć o „Błyskawicy”, że jest nudna.

Skonstruowana jest tak (nie wiadomo, czy to zamysł autora), by przypominała podróż pędzącym samochodem. Początkowo mija się urocze krajobrazy, by za chwilę nie rozróżniać już żadnego widoku za oknem. W końcu następuje tak gwałtowne hamowanie, że wypycha czytelnika przez przednią szybę, ze skutkiem śmiertelnym oczywiście.

Zakończenie jest najmocniejszym punktem tej powieści, może jedynie dla niego warto doczytać do końca, nie wyskakiwać w biegu.

Ogólnie jednak rzecz biorąc, „Błyskawica” jest nie najgorszym thrillerem. Do poczytania, ot, w podróży na przykład.

 

Joanna Tomczak

 

Graham Masterton

Błyskawica

Tłum: Bogusław Stawski

Albatros, 2009

Stron: 302

Cena: 26,00

 


< 04 >