Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Wywiad

<|<strona 10>|>

Wywiad z Marcinem Przybyłkiem

 

 

Marcin Przybyłek: Z czytanych przeze mnie dzieł polskich autorów pasują mi utwory tylko jednego człowieka – moje.

 

Mariusz Klimek: Jakiś czas temu w wywiadzie radiowym przyznałeś, że chcesz pisać literaturę, która leczy, a nie taką, która bawi się swoimi bohaterami i emocjami czytelnika. To dość nietypowy postulat, a jednak odnoszę wrażenie, że coś się w międzyczasie musiało zmienić. W trzecim tomie opierasz fabułę na schematach bliskich powieści sensacyjnej, bawisz się bohaterami, potrafisz ich nawet uśmiercać. A przecież to właśnie takimi chwytami autorzy powieści sensacyjnych bawią się emocjami czytelników. Skąd taka zmiana w prowadzeniu fabuły? W pierwszym czy drugim tomie nie przekraczałeś jeszcze tej granicy.

 

Marcin Przybyłek: W czasach przeniknięcia się wirtualiów i realium śmierć niejedno ma imię. Żyć można w sieci, a skoro w sieci, to jakby w pamięci, a skoro w pamięci, to także swoich przyjaciół, czyż nie? Ale tak, coś się zmieniło. Gdy deklarowałem leczenie literaturą, byłem zły na Irwina Shawa za „Młode lwy” i Andrzeja Sapkowskiego za wyeliminowanie całej wiedźmińskiej drużyny. Wydaje mi się, że nie byłbym w stanie poczynić tak drastycznych kroków ze swoimi postaciami, zwłaszcza jeśli wiem, że czytelnicy się do nich przywiązali. Podczas lektury wzruszających scen (śmierci) odbiorca przeżywa coś bardzo ważnego, ale potem w tym miejscu powstaje rana i czytelnik nie chce do niej wracać. A ja chcę, żeby do moich książek wracano. Poza tym brakuje potem tych bohaterów. Pamiętam sześcioksiąg o Ragnarze Blackmane ze świata Warhammer 40.000. Śmierć tak lubianego przeze mnie i nie tylko przeze mnie Haegra była ciosem i stratą do dzisiaj niepowetowaną. Tak po prostu nie powinno się dziać.

Dlatego, drogi Mariuszu, owszem, trochę się zmieniłem, ale wcale nie do końca. Ostatecznie czytelnik ma być podniesiony i uzdrowiony, a nie skatowany i zatruty.

 

MK: To fajnie, że tak szybko wspomniałeś o Warhammerze. W rozmowie z Andrzejem „Generałem” Sawickim powiedziałeś, że chciałbyś, aby ktoś pisał historie osadzone w świecie Gamedeka. Shared worlds, znane u nas przede wszystkim z powieści osadzonych w światach gier RPG czy Gwiezdnych Wojen, nie są zbyt ciepło przyjmowane poza grupą anonimowych czytelników. Dlaczego chcesz podjąć takie ryzyko?

 

MP: Zadajesz ciekawe pytania. Nie wiem, na które najpierw odpowiedzieć. Może na ostatnie. Owszem, chciałbym podjąć to ryzyko, ale nie z każdym i nie za wszelką cenę. Wrażliwy, błyskotliwy pisarz byłby cennym nabytkiem. Nic na siłę.

Teraz kwestia druga od końca. Nie wiem na pewno, jak są przyjmowane w Polsce shared worlds. Mam przeczucie, że wcale nieźle, tylko że mało kto ma odwagę się otwarcie przyznać, że czyta „pulpę”. Ludzie boją się pytań: „Jak to? Czytasz książki z Dragon Lance?!”, „Kupujesz miernoty ze Star Wars?!” Błąd tkwi w założeniu, że shared worlds koniecznie muszą być pisane przez „wyrobników”. Tak, światy te MOGĄ być tworzone przez rzemieślników, ale NIE MUSZĄ. To, że na zachodzie często tak jest, nie znaczy, że u nas także tak będzie. Miałem przyjemność przeczytać szereg pozycji ze świata Warhammera 40.000, pisanych właśnie przez różnych autorów, bardziej i mniej utalentowanych, i czerpałem z tego dużą radość. To naprawdę unikalne przeżycie – poznawać to samo dominium oczami bohaterów wykreowanych przez różnych twórców. Uniwersum Warhammer 40k jest tak bogate, że przygody można mnożyć i mnożyć, i jeśli ktoś nie chce – nie powielać schematów. Reasumując – pogardliwe patrzenie na „światy dzielone” czy może „współdzielone” to przysłowiowe wylewanie dziecka z kąpielą. Uważam, że pomysł pisania przez kilku (dobrych) autorów w tym samym systemie jest świetny. Czy ktokolwiek burzy się, że książki obyczajowe opisują wciąż nasze banalne podwórko? Jeszcze nie natknąłem się na recenzję, powiedzmy dzieła pani Chmielewskiej, w której krytyk wytknąłby jej opisywanie Polski lat dziewięćdziesiątych czy osiemdziesiątych. Gamedecverse z tomu na tom jest bogatszy i głębszy. Po zapoznaniu się z pierwszymi czterema książkami każdy zapaleniec będzie mógł znaleźć tuzin interesujących profesji i lokacji, dzięki którym stworzy własną fabułę. A gdy skończę pisać IX czy X tom, będzie to uniwersum o nieograniczonych możliwościach.

Moim zdaniem „światy współdzielone” mają o wiele lepsze przebicie rynkowe od pojedynczych tytułów. Nawet niezła książka zostaje zapomniana pod naporem kolejnych pozycji. Po dwóch latach mało kto pamięta o wcale niezgorszej opowieści „X” czy zabawnej „Y”. Zdarza się, że naprawdę wartościowe dzieła nie zostają zauważone ze względu na złą okładkę, pechowy termin wydania, inne przypadkowe i absurdalne czynniki. I perła stacza się w rów. Dzięki serii czy światowi, w który tom taki byłby wpisany, jest szansa, że nawet po kilku latach czytelnicy, zachęceni lekturami różnych pozycji cyklu/świata, sięgną po zapomniany klejnot, odkryją go i docenią.

Reasumując, jeśli zdarzy się autor, który będzie miał talent, chęci i go polubię, gamedecverse będzie stał przed nim otworem. Jak na razie nikt taki się nie pojawił.

 

MK: Czy próbowałeś w tej kwestii werbować jakichś znanych autorów?

 

MP: Był niezobowiązujący mail do Rafała Kosika, coś na zasadzie „głośnego myślenia” z silnym zaakcentowaniem, że jeszcze niczego nie proponuję. Nie byłem przekonany, czy Rafał to najodpowiedniejsza osoba i nie miałem pojęcia, jak zareaguje. Jest autorem SF, ale niekoniecznie nadającym na tych samych literackich falach co ja. Miałem nadzieję, że jego odpowiedź jakoś mnie naprowadzi na właściwy tor. Ważne życiowe decyzje to w ogóle pewien fenomen. Człowiek naprawdę nie wie, co go czeka: gdy podejmie krok, robi go po omacku, a potem orientuje się czy zrobił dobrze, czy nie. W moim życiu zawsze było tak, że osoby, które mi odmawiały, czyniły w istocie wielkie dobro, bo potem okazywało się, że gdyby się zgodziły, sprawy ułożyłyby się mniej pomyślnie. Rafał odpowiedział, że na razie tego nie widzi, i wierzę, że dobrze się stało.

 

MK: Gdyby zgłosił się do Ciebie jakiś młody pisarz, kompletnie nieznany, jakie miałby szanse?

 

MP: Mam wrażenie, że tylko młody i nieznany pisarz chciałby wejść w taki układ. Myślę, że starsi postrzegają taki czyn jako, bo ja wiem, ujmę na honorze, ale może się mylę, w sumie z nikim oprócz Rafała o tym nie rozmawiałem. Zatem ów hipotetyczny młody i nieznany/potencjalny pisarz chyba zostałby przeze mnie poproszony, by powiedział, dlaczego chce pisać w gamedecverse, a potem popełnić jakieś próbne opowiadanie czy coś w tym stylu. Zobaczyłbym, jaką dysponuje wrażliwością, wyobraźnią i inteligencją. Trzeba by też ustalić, w jakim rejonie gamedecverse by się obracał, kogo opisywał, no i umówić się, że przy takim „współtworzeniu” ważna będzie spójność świata. Jestem przekonany, że ktoś taki wymyśliłby nowe urządzenia, technologie etc., i trzeba by sprawdzić, w jakim okresie rozwoju je opisuje i czy to logiczne. Wynika z tego, że pisarz, o którym tak sobie dywagujemy, musiałby bardzo dobrze znać gamedecverse.

 

MK: Właśnie do tego zmierzałem. Czy poza zgodnością ze światem miałbyś jeszcze jakiś wymóg formalny?

 

MP: Raczej nie, bo im więcej zakazów i nakazów, tym mniej twórczości. Chcesz pisać w gamedecverse i umiesz to robić (a przy okazji: jesteś wrażliwy/a, masz wyobraźnię i potrafisz myśleć)? Proszę bardzo! Pisz o Out-Rangerach, mieszkańcach Podmiast, o zwykłych ludziach, hakerach, policjantach, strażakach, zoenetach, diginetach, profesjonalnych graczach, pisz romanse, rzeczy sensacyjne, horrory o nieustabilizowanych halucynacjach pojawiających się po grze Otchłań, opisuj stacje podwodne, orbitalne, pisz o kadetach przydzielonych do flot kosmicznych, ile pomysłów, tyle opowieści, a każda ma potencjał.

Jest inny szkopuł z gamedecverse. To nie jest świat stały. Porównaj okoliczności z tomu I i III. Pojawiły się nowe pojazdy, zmieniły się urządzenia: walktele, nawet omniki poszły w zapomnienie na rzecz obicoinów, pojawiły się nowe rodzaje ubrań, zmieniła się moda, zwłaszcza na Gai. W opowieści I-IV opisuję wydarzenia w pewnym sensie historyczne, więc gdyby hipotetyczny pisarz chciał tworzyć w gamedecverse, ważne byłoby nie tylko pytanie „gdzie” rzecz będzie się działa, ale także „kiedy”. Czy w czasach przed Torkilem, w okresie wielkiej temporalnej zawieruchy? A może przed tymi kataklizmami? Gdyby tak było, musiałbym mu/jej (autorowi/autorce) wyjawić pewne tajemnice związane z tymi czasami, bo wielu rzeczy jeszcze nie wyjaśniłem, nawet w IV tomie. Jeśli twórca/twórczyni chciałby/chciałaby pisać bardziej „współcześnie”, czyli w czasach Torkila, to czy fabuła miałaby się rozgrywać przed rozpoczęciem emigracji na Gaję czy w jej trakcie? Główny bohater/bohaterka zdecydowałaby się na pozostanie na Ziemi czy na wylot? A może byłby to zgorzkniały staruszek, którego żona umarła, który ma gdzieś nieśmiertelność i chce spokojnie umrzeć?

W tomach V, VI i VII opiszę nową rzeczywistość, sto cykli (nowa miara czasu, jeden cykl jest trochę dłuższy od roku – przyp. red.) po wydarzeniach z IV. W tomach VIII, IX i X przedstawię jeszcze wspanialszy świat, już, że tak powiem, docelowy. Do niego właśnie krok po kroku, konsekwentnie zmierzam. Jak to świetnie wychwyciłeś, nie tylko interesuje mnie, CO tam będzie, ale także, może przede wszystkim, JAK do tego dojdzie.

Tak więc, powiedzmy, za dziesięć lat, gdy saga o gamedeku zostanie domknięta, potencjalni twórcy, którzy będą chcieli pisać w tym świecie, będą mieli mnóstwo miejsca zarówno w wymiarze czasowym, jak i przestrzennym. I co do tego (czasu i przestrzeni) będą musieli się zdeklarować. Swoją drogą, fascynująca mogłaby być opowieść przebiegająca przez wszystkie te wydarzenia, opisana z perspektywy zupełnie innej postaci...

 

MK: Andrzej Sapkowski powiedział dla gram.pl, że gdyby pisał kontynuację wiedźmina, w ogóle nie zwracałby uwagi na to, co zrobiono np. w grze. Jak ty byś postąpił w podobnej sytuacji?

 

MP: Gdyby powstawała gra o gamedeku, na pewno chciałbym mieć wpływ na jej fabułę i osadzenie w świecie. A jeśli tak, to automatycznie musiałbym pilnować spójności ze światem książkowym, jak i potem spójności książkowej w stosunku do gry. Już teraz, po doświadczeniach z filmem animowanym, wiem, jakie byłoby to trudne. Plastycy i animatorzy, którzy nie czytali gamedeka próbują wpisać gamedecverse w schematy wpisane w ich głowy przez inne dzieła: a to w ramy terminatora, a to matriksowe klisze... Jedynym wyjściem byłoby nakłonienie twórców gry do przeczytania sagi. Wtedy byłoby łatwiej.

Z drugiej strony, rozumiem Andrzeja Sapkowskiego. Utrzymanie spójności na dłuższą metę może się okazać zbyt energochłonne. Jeśli dwóch ludzi, widząc to samo wydarzenie, opisuje je w trochę inny sposób, jak wymagać od pisarzy, twórców gier czy filmów, żeby ograniczyli skrzydła wyobraźni i nie wyskakiwali poza schemat? Pamiętam, jak Tomek Maroński malował dla mnie skymoura (rodzaj zbroi – przyp. red) typu archangel. Chociaż pięć razy powtarzałem, jaką naturę mają skrzydła potwora i jak powinny wyglądać, chociaż mu je rysowałem i wysyłałem, chociaż prosiłem o gonfalon i kariatydy podtrzymujące stopy – i tak namalował go po swojemu: gonfalon odrzucił, bo psuł mu kompozycję, kariatyd nie dał, bo odciągałyby uwagę od głównej postaci, a ze skrzydłami poleciał w fantastyczną schizofrenię, mówiąc: „Marcin, daj trochę pobyć artystą”. Właśnie dzięki tym skrzydłom obraz jest tak wyjątkowy i poetycki. Gdybym ograniczył wyobraźnię Tomka, mielibyśmy ilustrację spójną, ale już nie tak piękną. W mitologii hinduskiej każdy niemal mit ma co najmniej kilka wersji i kilka zakończeń. Hindusi nie mają z tym problemu.

Dlatego ostatecznie myślę, że gdy ten sam świat opisuje kilku autorów, lekkie niespójności nie są niczym złym, poza tym dla każdej z nich można znaleźć sensowne wyjaśnienie. Wystarczy trochę się wysilić. Do dzisiaj pamiętam tezę Barringtona J. Bayleya z książki „Oko terroru” (Warhammer 40.000), że bogowie chaosu powstali z wypartych, niecnych myśli ludzi. Nie wiem, czy twórcy świata to wymyślili wcześniej, raczej wątpię. Ale koncept, zwłaszcza jego subtelne wyjaśnienie (o wiele bardziej wysublimowane niż to, co napisałem), bardzo wzbogacił uniwersum. Nikt chyba przed Bayleyem nie odważył się opisywać demonów Tzeencha czy Khorna, które rozmiarami przewyższają układy planetarne. Nikt nie miał odwagi, by pisać o planetach w kształcie róż. On to zrobił i dzięki temu Wh. 40k zyskał nowy wymiar. A spójność? Jeśli świat jest wystarczająco rozległy, wszystko w nim może się zdarzyć.

 

MK: „Za dziesięć lat, gdy saga o gamedeku zostanie domknięta”. Zabrzmiało intrygująco. Mówiłeś kiedyś, że myślisz długofalowo. Gdzie się widzisz po domknięciu sagi? Zgodnie ze swoim starym postulatem, nie zamierzasz rozstawać się z gamedekiem?

 

MP: Po domknięciu sagi będę miał około pięćdziesięciu lat. Mam zamiar być wtedy bogaty i robić świetne filmy o Torkilu. Albo zlecać ich realizację tudzież zdalnie je nadzorować podczas żeglugi po Karaibach albo polatywania jakimś fajnym śmigłowcem. Może będą powstawały gamedekowe komiksy, może gry. W każdym razie dużo miłych rzeczy będzie się działo. I może przyjdzie moment, że pomyślę o jakiejś opowieści dla dzieci albo sztuce teatralnej? Już zacząłem pisać jedno i drugie, ale czasu brakuje i oddechu egzystencjalnego. A to muszą być rzeczy wielkie. Takie, że tak powiem, ostateczne.

Postulowałem, że nie zamierzam się rozstawać z gamedekiem i być może będzie tak do końca życia. Ta postać jest mocno ze mną związana. Może okaże się, że dopiero w wieku pięćdziesięciu lat będę miał coś naprawdę ciekawego do powiedzenia i to właśnie w gamedecverse? W końcu dopiero wtedy, jako się rzekło, będzie to świat w pełni rozwinięty.

 

MK: Planujesz wrócić do któregoś z poprzednich utworów? Do „Ringerera” albo „Spaceman story”? Nawiązania do tego ostatniego zdaje się przemyciłeś już w cyklu, ale bez znajomości utworu samo nawiązanie staje się zbyt hermetyczne. Nie kusi Cię wydać książkę jako swoisty spin-off Gamedeka?

 

MP: No tak. Mariusz Klimek ze mną rozmawia, znaczy, będzie pytanie o spin-off. Mariuszu drogi. Już są dwa spin-offy. To opowiadania dziejące się w świecie gamedecverse, ale nie traktujące o gamedeku. Będą wydane prawdopodobnie przez wydawnictwo Powergraph. Co do powieści „Spaceman Story”, jest to interesująca myśl. Opowieść o młodym człowieku dopiero wdrożonym w szeregi floty kosmicznej, w dobie, gdy ludzkość przekracza barierę nieśmiertelności... Gdyby nie pomysł z gamedekiem, pewnie skończyłbym tę rzecz i już by istniała jako książka. Historia jest na tyle ciekawa, że być może pokuszę się o jej domknięcie. Chodzi tam nie tylko o próżniowe przygody, ale też o problem identyfikacji z własną płcią, ideę walki kosmicznej jako taką (rozwiązałem większość problemów w realiach hard SF, więc nie ma tam żadnych świszczących, polatujących samolocików w próżni), a także system kształcenia – polegającego nie tylko na wkładaniu w głowy studentów nowych informacji, ale także na psychologicznej obserwacji i ocenie potencjału rozwojowego kadetów. Zadałem sobie trud, by opisać symulacje kosmicznych walk i zmagań wewnątrz pojazdów, są wątki romansowe (jakże by inaczej?) i zawisy egzystencjalne. To naprawdę miła opowieść.

Jeśli chodzi o „Ringerera”, to napisałem go zafascynowany ideami neurolingwistycznego programowania. Był to wstęp do swoistego psycho-techno-fantasy, gdzie psychika pełni rolę sprawczą nie gorszą od mechanizmów czy oręża. Człowiek zaczyna wierzyć w dziwne rzeczy, jeśli zdarzą mu się trudne do racjonalnego obalenia przypadki telepatyczne czy jasnowidzenia... Nie wiem, czy kiedyś wrócę do idei „Ringerera” i świata, gdzie obdarzeni wiedzą noszą na palcach pierścienie, a każdy z nich odpowiada za inne warunkowanie. Nie wiem, czy wystarczy mi życia. Ja już liczę w tych kategoriach, drogi Mariuszu: gamedec – skończę go w granicach pięćdziesiątki. Filmy – pewnie przygoda do sześćdziesiątki, może siedemdziesiątki... a potem? Gdzie miejsce na tak zwane życie? Gdzie miejsce na zwyczajne bycie, bez nieustannego ciskania projekcji w przyszłość, bez stresu i obsesyjnego myślenia o tym, co będzie? Przecież musi być czas na myślenie o tym, co jest.

 

MK: To kiedy możemy się go spodziewać? ;D

 

MP: Mario, kup mi cztery pociągi czasu i napiszę ją w pierwszej kolejności. Jeśli zaś nie masz takiego skarbu, trzeba będzie poczekać. Mam naturę obsesyjną, co oznacza mniej więcej tyle, że lubię rzeczy kończyć. Jak zakończę „całe zdanie gamedeka”, rozpisane na dziesięć tomów, wrócę do innych pomysłów, tak mi się wydaje w każdym razie.

Pewnie nie wiesz, ale w kolejce czeka duże opowiadanie „Jedenaście punktów”, w zasadzie obyczajowe, napisane dawno temu i wcale frapujące, myślę też o podrasowaniu jednej z pierwszych moich powieści pod tytułem „Kilka słów”.

 

MK: Do kwestii czasu jeszcze wrócę. Podobnie jak Twój bohater, „okres szefowania masz już za sobą”. Teraz prowadzisz firmę szkoleniową. Jak z perspektywy czasu oceniasz ten wybór?

 

MP: Odszedłem z korporacji w sierpniu 2001 roku. Ponad osiem lat temu. Z początku myślałem, że utonę. Lęk był bardzo duży. Odradzano mi tę decyzję: „Zastanów się. Masz dobrą pracę, samochód, laptopa, komórkę, robota jest w miarę niezależna, płacą za ciebie ZUS, ubezpieczenie, odprowadzają podatki”. Mimo to odszedłem, bo już dłużej nie mogłem. Teraz widzę, że są fale wyższe i niższe, bywają burze i okresy spokoju, ale łódź ciągle płynie. Dobre w tej pracy jest to, że nie robię niczego, „bo szef mi kazał”, za każdy mój czyn odpowiedzialność spływa tylko na mnie, więc jeśli coś pójdzie nie tak, mogę winić jedynie siebie. Robię w zasadzie tylko to, co wydaje mi się, że ma sens. Minusem jest, że nie dostanę pieniędzy za „siedzenie w pracy”, jak to się dzieje w bardzo wielu firmach. Tylko konkretna działalność przynosi pieniężne skutki. Plusominusem jest to, że jestem nieustannie oceniany. Nie ma znaczenia, jak wiele bardzo dobrych szkoleń zrobiłem w przeszłości. Dla uczestników ważne jest wyłącznie to, jak wypadnie ich trening. O innych nie mają pojęcia. Na koniec zajęć wypełniają ankietę, gdzie bez żadnych obiekcji wpisują, co sądzą o ćwiczeniach i warsztatach. Zdarza mi się brać udział w rozmowach negocjacyjnych, podczas których różni oficjele z HR „oceniają” mnie i decydują, czy mnie zatrudnić. Rozmowy takie są absurdalne, bo najlepszą rekomendacją szkoleniowca jest opinia uczestników, a nie „rentgen w oczach” tych, z którymi rozmawia.

Napisałem, że jest to „plusominus”, bo istnieją dobre strony. W tej pracy nie ma miejsca na blagę. Trzeba się mobilizować i dawać z siebie wszystko. To rozwija.

Mam zamiar do końca życia pozostać niezależnym. Gdy się zasmakuje wolności, nie chce się wracać do firmy z jej raportami, planowaniem, spotkaniami, strategiami, rozliczeniami, całym tym szmelcem. To obrzydliwe, niszczące, zabierające życie. Oczywiście, gdy się jest wolnym, bywa, że człowiek nie śpi w nocy, martwiąc się, czy „źródełko nie wyschnie” i czy będą klienci. W tej branży, jak i w wielu innych, choćby w świecie pisarskim, nie ma znaczenia, czy jesteś najlepszy w tym co robisz, czy nie. O sukcesie decydują ludzie, którzy są w pobliżu, czasami przypadek. Jednym z moich kluczowych klientów była swego czasu bardzo duża i znana firma, powiedzmy „Tam i z Powrotem”. Według tamtejszych „haerowców” i „haerówek”, miałem najlepsze oceny szkoleń ze wszystkich zatrudnianych przez nich trenerów. Zrobiłem dziesiątki dziesiątek szkoleń. I cóż z tego? Przyszła nowa pani od HR, która nawet nie zajrzała do ankiet, miała inną wizję, a mnie potraktowała jak natręta. Zmiany personalne na wyższych stanowiskach są najczęstszą przyczyną utraty klienta. Co człowiek zagarnie jakąś część gruntu przed sobą, to usuwa mu się spod stóp z drugiej strony. Takich przykładów nagromadziło się w ciągu tych ośmiu lat wiele. Coś, co wydaje się nieśmiertelną dojną krową, nigdy taką nie jest w nieskończoność. W końcu przychodzi nowy szef, zmienia się strategia, obcinane są koszty i „zabierają ci ser”.

Dzisiaj mam wrażenie, że praca dla kogoś, zwłaszcza w dużej firmie, bardzo mocno wypacza myślenie albo je w ogóle wyłącza. Nie dzieje się tak tylko – od czasu do czasu – na bardzo wysokich stanowiskach, albo – czasami – na samym dole. Niemal wszędzie w środku ludzie zamieniają się w bezmyślne, napędzane lękiem automaty, które na samą wzmiankę o utracie pracy bądź jej zmianie wpadają w panikę, jak laboratoryjne myszy, którym oświadczono, że mogą zostać wydalone z ćwiczebnego labiryntu. Nie zdają sobie sprawy, że poza labiryntem jest całe laboratorium, które umieszczone jest w budynku, który stoi na ulicy, która jest jedną z wielu w mieście, które jest drobiną w morzu miast w państwie, które jest jednym z wielu na Ziemi, która jest trzecią planetą od słońca i tak dalej. Ludzie w firmach przestają myśleć: „kim jestem i co mogę zrobić w swoim życiu”, ale „jakie mam stanowisko i jak zrealizować cele firmy”. Firma zastępuje cele osobiste celami sprzedażowymi. Nawet gdy ktoś osiągnie sukces, ma ponad 50% szans, że po jakimś czasie stwierdzi, że jego życie jest puste i pozbawione znaczenia. Pokazują to badania z 1989 roku przeprowadzone na 4.000 „ludzi sukcesu” z ogólnie pojętej branży biznesowej.

Wykonuję pracę, która nie jest do końca zgodna z moimi marzeniami, ale cały czas tak steruję swoim życiem, by coraz bardziej zbliżać się do tego, co chcę robić.

 

MK: Z obserwacji ludzi, którzy pracują na własny rachunek, zauważam, że nie mają wolnego czasu, bo praca wykonywana w domu zajmuje im niemal cały dzień. Jak Ty sobie z tym radzisz?

 

MP: Dokładnie tak samo. Z tym, że ja pracuję na dwa etaty, bo prowadzę szkolenia dla biznesmenów i piszę książki, a ostatnio robię też film animowany. I wcale nie twierdzę, że podoba mi się taka gonitwa. Mam nadzieję, że gdy pozostanę przy tylko jednym zajęciu – oby tym bardziej twórczym – będę miał więcej czasu na relaks. Bez niego człowiek w zasadzie nie żyje. Myślami przebywa wyłącznie w przyszłości, nie w teraźniejszości. I tak życie ucieka za plecami, jak złodziej.

 

MK: A jak teraz organizujesz swój czas wolny? Czy poświęcasz go na jakieś hobby, kiedy już oderwiesz się od pisania i szkoleń?

 

MP: Od września 2007 roku przestałem poświęcać czas hobby, czyli grom komputerowym. Moim „hobby” stało się tworzenie czy może raczej kreowanie: nie tylko pisanie, ale także zlecanie prac plastykom i animatorom, a wszystko to po to, by krok po kroku stwarzać gamedecverse. Oczywiście od czasu do czasu gram, ale naprawdę nieczęsto. W pewnym momencie życia człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, że została mu jakaś nie do końca określona, ale raczej na pewno skończona pula czasu i gdy się za coś bierze, zadaje sobie pytanie: czy warto na to poświęcać minuty i godziny? Dlatego, gdy mam chwilę, staram się spędzać czas z tak zwaną rodziną, czyli z żoną i córką. Z córką gram w szachy (figurki przedstawiają postaci z Gwiezdnych Wojen oczywiście), czasami pomagam jej w nauce, czasem po prostu się bawię. Z żoną oglądam film albo rozmawiam, zdarza nam się wyjść do teatru (ostatnio oglądaliśmy „Upiora w operze”) czy gdzieś wyjechać (tydzień temu byliśmy w Paryżu). Ogólnie, jak dobrze wiesz, drogi Mariuszu, bywam bardzo często zmęczony, bo biorę sobie za dużo na głowę: muszę koniecznie pięknie wyglądać, więc przesadzam z ćwiczeniami, chcę robić dobre szkolenia, zatem przygotowuję się do nich długo i rzetelnie, chcę pisać świetne rzeczy, a skoro tak, ślęczę nad tekstami całe dnie, pragnę mieć tak dobre postery, jak to tylko możliwe, koresponduję zatem z plastykami, omawiając każdy szczegół, marzy mi się świetny film animowany, więc spędzam hektolitry czasu na dyskusjach, czy szklaneczka z whiskey, którą wychyla Torkil, jest tej samej wielkości, co szklaneczka, którą przywozi whiskomat. I tak w nieskończoność. Teraz na przykład powinienem się zdrzemnąć, bo oczy mi się kleją, ale obowiązek wzywa, więc odpowiadam na Twoje pytanie, mam nadzieję, że składnie.

Życie to nie puzzle, jak piszę w swoim „Antyporadniku”. Składa się na nie dużo więcej elementów niż szkolenia i pisanie. To setki telefonów od znajomych, członków rodziny, nierzadko z prośbami albo propozycjami, które implikują utratę czasu/energii. To także niechciane oferty, nierzadko namolne i wciąż te same. Życie to opłacanie ZUS-u, płacenie podatków w urzędzie skarbowym, regulowanie rachunków za prąd, telefony, telewizję, wywóz śmieci, zamawianie oleju opałowego, martwienie się, że uszkodzeniu uległa rura studni, to czyszczenie filtrów zmywarki i pralki, dzwonienie do fachowca, który wreszcie powinien coś zrobić z niedziałającym przełącznikiem w garderobie, to przypominanie sobie tuż przed snem, że wciąż nie przykleiłem cholernego kawałka gontu, który odpadł rok temu z dachu werandy, to prośby żony, żeby skosić trawnik, spryskać preparatem antygrzybicznym brzoskwinię czy wreszcie żebym sprawdził, gdzie kupić antyalergiczną karmę dla naszego nowego, że tak się wyrażę, nabytku, straszliwego psa obronnego rasy maltańskiej.

Nie wiem, może to taka faza życia, ale uwierz mi, nie pamiętam już, kiedy robiłem coś ot tak, dla siebie, bez myśli, że czegoś tam nie opłaciłem albo nie spryskałem. Wciąż ściga mnie pewna telewizja satelitarna za oddanie po terminie dekodera (przeszedłem do konkurencji), żądając, żebym uiścił karę w wysokości 300 zł. Jutro muszę to uregulować, bo inaczej wpadną do domu niezłomni przedstawiciele groźnej firmy windykacyjnej, obiją mnie i zabiorą telewizor. Mam niepoprane skarpetki (dzisiaj się ziści), jestem nieostrzyżony, a i tak mam wrażenie, że wychodzę na prostą, bo zapłaciłem podatek, mam zaklejony w kopercie rachunek za przeprowadzony tydzień temu trening, a i fakturę za felieton w NF podpisałem i w enwelopę włożyłem. Co prawda w środę muszę zawieźć siostrę na chirurgiczną konsultację, w czwartek wreszcie wpadnę do Paradoksu i omówię tam kilka spraw związanych z nowym filmem tudzież powstającą promocyjną gamedekową stroną (o ile w knajpie pojawią się właściwi ludzie, a ilość decybeli umożliwi rozmowę), w piątek i w sobotę będę w Toruniu na Zahconie, z którego natychmiast pomknę na imprezę urodzinową do przyjaciela Norrrbercika, ale to naprawdę drobnostki, jeśli wziąć pod uwagę, że duża holenderska firma wciąż czeka na dwie propozycje szkoleń, które to propozycje powinienem był sporządzić jakiś tydzień temu. W dodatku nie mogę znaleźć notatek ze spotkania...

A Ty mnie pytasz o czas wolny.

 

MK: Jak bardzo Twój obecny dzień odbiega od idylli do jakiej zmierzasz? Jak wiele Ci brakuje?

 

MP: O, brakuje mi niewiele: sekretarki, agenta, kucharki i ogrodnika. Wtedy o moje spotkania, wystąpienia, terminy i inne duperele dbałaby sekretarka, agent zabiegałby o nagrania, audycje, wystąpienia w TV, kontaktowałby się z wydawnictwami, drukowałby moje teksty (zaraz mnie czeka sporządzenie pakietu wysyłkowego do Wydawnictwa Literackiego. Dlaczego sam to muszę robić?!), kucharka od czasu do czasu ugotowałaby coś z witaminami i mikroelementami, a ogrodnik martwiłby się za mnie o koszenie trawy, przycinanie gałęzi, wycinanie drzew i tak dalej. A ja bym myślał, pisał, dumał, rozważał, medytował i stwarzał. Tak wygląda idylla, drogi Mariuszu. A, zapomniałbym o jakimś nieuzależniającym odpowiedniku amfetaminy, dzięki któremu nie odczuwałbym zmęczenia. Idylla zakłada również, że nie robię już szkoleń. I że nikt ode mnie niczego nie chce. I że mój komputer chodzi ciszej. No i że zimą nie marzną mi nogi, gdy piszę. Chciałbym też, żeby moja żona czciła mnie jako wielkiego twórcę, a nie goniła na przykład do sklepu, bo czegoś tam brakuje.

Najgorsze jest to, że mam przed sobą jeszcze najwyżej trzydzieści lat twórczego życia. No, może czterdzieści, ale to przy większej dawce szczęścia. Ile książek można przez ten czas napisać? Niestety, skończoną ilość. Zatem będę musiał jakoś między słowami zawrzeć... nieskończoność.

 

MK: Jesteś jednym z pisarzy, którzy w wolnym czasie mocno inwestują w swoje dzieło. Większość przeważnie sprowadza to do spotkań autorskich, konwentów, coraz częściej stron internetowych i blogów. Ty dodajesz do tego współpracę z grafikami i animatorami i serwujesz czytelnikom tapety, film animowany, komiksu jeszcze tylko nie było, choć Bogusław Polch robił jakieś przymiarki... Przed Tobą chyba tylko Piotr Zwierzchowski tak robił w Polsce. Skąd u Ciebie ten zapał?

 

MP: W pierwszym odruchu chciałem napisać, że jest więcej takich pisarzy, ale potem zacząłem się zastanawiać i wyszło mi, że jest praktycznie jeden, czyli Jakub Ćwiek. On współtworzy przedstawienia teatralne, angażuje się w film, coś słyszałem o musicalu, robi szum. Trochę też szumi małżeństwo Kosików, chociaż oni bardziej na płaszczyźnie kontaktów bezpośrednich... zrobili mały stand reklamujący trzy książki Rafała i najnowsze dzieło Roberta Wegnera. Marek Baraniecki, w moim przekonaniu znakomity, delikatny i wrażliwy pisarz, także zrobił duży rollup (tych samych wymiarów co moje) promujący „Głowę Kasandry”. Robi ciekawe prelekcje, na przykład o radiestezji. Ale fakt faktem, ja mam cztery gigantyczne plakaty (dwa metry wysokości na metr szerokości) promujące gamedecverse, a wykonanie goszczących na nich grafik zleciłem bardzo zdolnym plastykom. I to, oczywiście, nie koniec.

Pytasz, skąd ten zapał. Z tego samego miejsca, skąd bierze się motywacja do pisania. Tworzenie prac graficznych, filmów, myślenie o komiksie (tak, są takie plany, wstępne rozmowy przeprowadziłem z Tomkiem Marońskim, jest już scenariusz), grze i tak dalej to zwykłe kolejne kreacje. Nie ograniczam swoich wizji wyłącznie do jednej modalności zmysłowej, że się tak psychologicznie wyrażę. Jeśli widzę pewne rzeczy, staram się stworzyć obraz, jeśli widzę je w ruchu – animację. Powstał projekt stworzenia płyty z gamedekową muzyką. Jestem przekonany, że zostanie zamknięty, tak jak wszystkie moje dotychczasowe projekty. Robert Letkiewicz, świetny kompozytor, który stworzył muzykę do spotu, skomponował już utwór do nowej, promocyjnej strony www.Gamedecverse.com (na razie jest zamknięta, zostanie udostępniona w dniu wydania IV części gamedeka) i zgodził się na stworzenie, zdaje się, około dziesięciu ilustracji muzycznych mówiących o Warsaw City, Torkilu, Pauline Eim, Ann Sokolowsky, miłości, zagadkach, walce i tak dalej. Będzie to z pewnością znakomity materiał. Ostatnio otrzymałem od niego kolejny, tym razem liryczny, chwytający za serce kawałek. Zgłosił się do mnie drugi kompozytor, Zbyszek Szatkowski. Wiele sobie po tej współpracy obiecuję. Na pierwszy rzut skomponuje muzykę do strony www.GamedecZone.com.

Kiedyś Maciek Parowski tłumaczył mi, jak tworzy pismo. „Tak, jak zapraszam znajomych na kolację: robię jedzenie, jakie lubię, proponuję wino, jakie mi smakuje, stwarzam lubiany przez siebie nastrój i mam nadzieję, że moi goście będą się dobrze czuli.” Mam wrażenie, że czynię to samo. Staram się stworzyć ciekawe strony internetowe, blog, plakaty, symbole, filmy, muzykę i oczywiście książki. Ewa Białołęcka spreparowała świetnie wyglądającą biżuterię na moją prośbę. Oczywiście z gamedekowymi wzorami. Robię takie rzeczy, jakie chciałbym widzieć/mieć/słyszeć jako czytelnik ulubionej sagi. Mam wrażenie, chyba słuszne, że wciąż tego jest mało, ale robię co w mojej mocy, żeby było więcej.

 

MK: Padło wcześniej nazwisko Kosików, które zasugerowało mi takie pytanie: nie myślałeś nad tym, by pójść w ślady Rafała Kosika i założyć własne wydawnictwo?

 

MP: Myślałem, ale przelotnie, tak jak się myśli o hipotetycznym pobycie w Himalajach czy na Madagaskarze. Kosikowie to bardzo zgrane małżeństwo, mające jeden cel, w dodatku inwestujące wszystkie siły w zwycięstwo. Ja nie mam partnerów, którzy pomogliby mi w prowadzeniu takiego gigantycznego przedsięwzięcia. Żeby prowadzić wydawnictwo, potrzeba nie dwóch, ale kilku osób, opłacanych, rzecz jasna, no i należy zrezygnować ze wszystkiego poza tym. Robię szkolenia, które dają pieniądze. Porzucenie ich na rzecz wydawnictwa byłoby ryzykownym krokiem. Poza tym, zwyczajnie mnie to nie interesuje. Gdyby było odwrotnie, możesz być pewien, że już od dawna funkcjonowałaby oficyna Przybyłek Co. Gdybym potrafił robić to, co mnie nie pociąga, byłbym psychiatrą, tak jak planowałem na studiach.

Kolejna sprawa, to pytanie: kogo wydawać? Z czytanych przeze mnie dzieł polskich autorów, przepraszam Cię bardzo, pasują mi utwory tylko jednego człowieka – moje. Zawierają to, czego oczekuję: komunikatywność, soczystą akcję, pogłębione przemyślenia, świetne intrygi, bogaty, wielopoziomowy, wiarygodny świat, żywego, niebanalnego bohatera i takie postaci drugoplanowe. Wskaż mi inną pozycję zawierającą wszystkie te elementy.

Wydawnictwo, praktycznie każde, żeby przetrwać, musi publikować. Czasami zdarza się coś fajnego, innym razem jest to coś poprawnego, a wydawać i tak trzeba: to, co świetne, i to, co zaledwie fajne. Są oficyny publikujące duże ilości zadrukowanego papieru i akceptujące istnienie krzywej Gaussa, są takie, które akceptują niezbyt wysoki poziom edytorski i tak dalej. Myślisz, Mariusz, że zgodziłbym się na taką bylejakość? Ja, który nad każdym utworem spędzam krocie godzin, by go cyzelować, poprawiać, żeby był perfekcyjny, najlepszy? Perfekcjonizm mam we krwi, więc tworząc wydawnictwo funkcjonujące zgodnie z prawami rynku, musiałbym, jakby nie patrzeć, żyć w kłamstwie. Nie potrafiłbym mówić, że wydałem świetną książkę, naprawdę uważając, że jest średnia.

Właśnie po to, by nie zawierać zgniłych kompromisów i żeby nie mówić rzeczy, w które nie wierzę, odszedłem z korporacji. Jeśli kiedyś powstanie moja firma związana z twórczością, będzie koncentrowała się na tym, co znam i co z czystym sumieniem mogę sprzedać – wytworami, które wyszły spod moich palców albo powstały przy mojej współpracy (i pod moim miażdżącym nadzorem).

 

MK: Marcinie, dziękuję Ci za wywiad. Czy chciałbyś coś dodać od siebie? Jakiś przekaz do czytelników, na który brakuje czasu bądź miejsca?

 

MP: Może to: warto czasami odwrócić perspektywę i nie czekać na to, co zgotuje los, ale samemu ten los stwarzać. Kto wie, czy to nie działa. W końcu, skoro nie ma nauczyciela, który powiedziałby z całą pewnością, jak jest, należy przyjmować postawę symetryczną.

Pozdrawiam.

 


< 10 >