Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 12>|>

Global warming na bociana

 

 

Gdy piszę ten tekst, trwa właśnie konferencja klimatyczna. To taki rodzaj nabożeństwa, gdzie ludność się przygotowuje do składania wielu ofiar na ołtarzu. Wszyscy powinni na dzwonek klękać, bić się w piersi i na koniec rzucać na tacę. W pokorze. Tak jak mi się zdaje, chodzi głównie o to, żeby uzyskać efekt pokory. Tymczasem można zauważyć, że ludzie w Polsce raczej są rozjuszeni całą sprawą i właściwie jednym głosem atakują ekologów. A ci zaś lamentują, że ciemny lud nie wierzy klimatologom.

Mamy właśnie takie zjawisko: klimatolodzy swoje, a reszta ludności, zamiast wierzyć w moc nauki, coraz głośniej woła, że się wciska kit, że to propaganda, że globalna ściema, a nie ocieplenie.

Dlaczego tak jest? Bo... już pisałem. Na przykład ogrodnik, który zna się na szklarni, wkurzy się, gdy przy okazji przeczyta, jak też ona (szklarnia) działa.

Sprawa zawinionej przez człowieka zmiany klimatu ma taką dziwną własność, że jest zrozumiała gdy się ją tłumaczy „na bociana”. Otóż za czasów mojego dzieciństwa była znana mi rodzina, gdzie było dużo dzieci i oczywiście w domu panowała bieda. No i zapytałem przyszywanej babci, skoro to taki kłopot, dlaczego nie mają tylko dwójki potomków, jak sąsiedzi. „Bocian przyniósł” – odpowiedziała. I zrozumiałem. A dziś, ze czterdzieści pięć lat później, nie rozumiem. Bo wiem, że to nie była decyzja bociana.

Podobnie jest z efektem cieplarnianym. Dopóty pisze się o szklarni, o odbijaniu ciepła, jest jasne. Ale, skoro ogrodnik się wkurzył, to... No więc nie ma żadnego odbijania promieniowania podczerwonego. Otaczająca Ziemię atmosfera pochłania promieniowanie podczerwone, wysyłane przez Ziemię. Dodajmy, jest to promieniowanie długofalowe o długościach rzędu dziesięciu mikrometrów. Docierające ze Słońca ma długość poniżej 1 mikrometra z maksimum w okolicy 0,5 mikrometra. Rozgrzewa ono powierzchnię naszej planety do temperatury, która ma średnią wielkość piętnastu stopni Celsjusza. Jej odpowiada to maksimum w okolicy 10 mikronów. Ciekawostką pewnie jest to, że zarówno promieniowanie widzialne, jak i podczerwone trafiają na tak zwane okna atmosferyczne. To długości fal promieniowania, które nie są przepuszczane przez atmosferę. Na przykład promieniowanie ultrafioletowe jest wycinane z widma słonecznego nie tylko przez ozon, ale dla fal krótszych od 200 nm, tną je już gazy jonosfery. Okno dla promieniowania podczerwonego przepuszcza dość wąski kawałek widma promieniowania Ziemi. Energia zatrzymanego promieniowania podgrzewa atmosferę. To blokuje ucieczkę ciepła, dość istotne, z powierzchni w kosmos. I to jest właśnie ów efekt cieplarniany. Tłumaczy przyrost temperatury o ok. 33 stopnie w stosunku do tego, gdyby atmosfera była całkiem przezroczysta.

A więc w pierwszym przybliżeniu możemy powiedzieć, że raczej ciepły kocyk, a nie okno. No i powiesz, Drogi Czytelniku: rozumiem. Więcej dwutlenku węgla, grubszy kocyk, cieplej. Otóż kocyk robi się coraz cieplejszy tylko do pewnej grubości. W końcu zatrzymuje całe ciepło, które może. Możesz się sam o tym przekonać, opatulając się, siedząc gdzieś w zimnie. Jakbyś się grubo nie ubrał, sapiesz. Oddychasz i tracisz ciepło tą drogą. W przypadku efektu cieplarnianego rzecz w tym, że dwutlenek węgla może absorbować promieniowanie w czterech pasmach, z których dwa pokrywają się z widmem pary wodnej. Warstwa potrzebna do tego, by zostało „zjedzone” prawie całe promieniowanie 99,94% dla CO2 jest wyliczona na ok. 10 metrów, woda załatwia swoje na dystansie 1 metra. Efekt cieplarniany jest w nasyceniu. Dalsze zwiększanie stężenia nie da żadnych spektakularnych rezultatów.

Warto tu sobie wyjaśnić, że chodzi o podgrzewanie powierzchni Ziemi. Pojemność cieplna metra sześciennego wody to pi razy drzwi (bez uwzględniania zmian gęstości) odpowiednik słupa powietrza o wysokości 4 km i podstawie metra kwadratowego. Jeśli Słońce rozgrzeje wodę w dzień, jest ona w stanie na przykład przez noc grzać otoczenie, powietrze zaś szybko wystygnie. Pełni ono funkcję izolatora, zaś jako magazyn ciepła jest kilka tysięcy razy gorsze niż woda i skały. Otóż zauważmy, że pochłanianie ciepła odbywa się w strefie, gdzie na skutek wiatru mamy intensywne mieszanie się warstw cieplejszych i zimniejszych. Dlatego skrócenie dystansu pochłaniania promieniowania z 10 do 5 metrów nie daje wyraźnego mechanizmu podniesienia temperatury.

Tym bardziej, że jak człowiek sapie, tak Ziemia traci ciepło innymi drogami. Mamy oczywiście owo okno atmosferyczne promieniowania podczerwonego, ale jest „sapanie Ziemi”, czyli parowanie i konwekcja – procesy zdolne do przenoszenia w warunkach ziemskich gigantycznych ilości energii, wielokrotnie większych od promieniowania. Widać więc, że raczej zwiększanie grubości kocyka nic już nie da, efekt jest w nasyceniu. Tak to widzi nie-klimatolog.

Jakie są więc pomysły na działanie CO2? Że mianowicie dają o sobie znać „wąsy” pasm pochłaniania. Niewielkie obszary widoczne w widmie wokół pasm absorpcyjnych, związane między innymi z niewielkimi różnicami w budowie cząstek CO2. Tam pochłanianie jest znacznie mniejsze niż w maksimach i warstwa powietrza, która zje całkiem promieniowanie, jest szacowana na 200 metrów. (Powtarzam za szacunkami, które podał Gary Novak za obliczeniami dra Heinza Huge’a.)

Jest to jakiś pomysł. Ale jako laik dalej mam poważne wątpliwości, bo ciągle znajdujemy się w strefie turbulentnej, w przypowierzchniowej warstwie powietrza, w której transport ciepła poprzez ruch i mieszanie się powietrza dramatycznie dominuje. Porównanie zmian temperatury stratosfery i dolnej troposfery pokazuje, że gdy się ogrzewa powierzchnia Ziemi, to stratosfera się ochładza. Rośnie temperatura tego fragmentu atmosfery, gdzie na doświadczenie ogrodnika radiacja ma nikłe znacznie.

Ale jest wątpliwość, moim zdaniem, poważniejsza. Przyjmuje się, że główne pasma absorpcyjne CO2 zajmują ok. 8% widma promieniowania Ziemi. Wąsy w stosunku do pasm głównych są w stanie pochłonąć o wiele mniej promieniowania, ile – nie bardzo wiadomo, bo ich działanie staje się porównywalne z innymi efektami, między innymi pokrywają się z widmem pary wodnej. W widmie uzyskanym ze spektroskopu bez trudu wskażemy paluchem główne pasma, ale z czego biorą się „farfocle”, możemy tylko próbować wyliczać z wielkości głównych pików. Tu się zaczynają typowe problemy dla wszelkich efektów ekologicznych. Skoro ustaliliśmy, że główny mocny i przez nikogo niekwestionowany efekt nie zadziała, to w odwodzie mamy pomiary na poziomie szumów. Trik, który jest niepokojąco podobny do tego, który stosują wyznawcy równych teorii spiskowych. W obronie papieża są gotowi uznać, że papież to sobowtór, a prawdziwy został gdzieś uwięziony. Obecni współpracownicy są podstawieni, a jeśli nie, to bardzo sprytnie manipulowani. No i robi się efekt „uciekającej panny młodej”, czy pogoni za horyzontem. Do tego mamy złudzenie, że problem jest do zmierzenia. Zbudowano wystarczająco, a nawet piekielnie dobre mierniki. Można za pomocą zdjęć satelitarnych pomierzyć powierzchnię lodów i nawet wyliczyć wartość trendu i że niedźwiedzie polarne zdechną. Jeśli jednak uwzględnimy rozrzuty pomiarów, to okazuje się, że wyliczone wartości mogą być przypadkowe. W przypadku wpływu CO2 na transport ciepła na Ziemi, prócz pary wodnej, której zawartość dramatycznie się zmienia, wypada przy tej dokładności wziąć pod uwagę na przykład rozproszone aerozole. Skoro zajmujemy się tak słabymi efektami, nie ma rady, musimy się zająć przysłowiowym pyłem księżycowym i rozwojem szosowego kolarstwa w Gabonie. No i szczęśliwie z obszaru pewności i niekwestionowanych pomiarów lądujemy w strefie, gdzie się nie da niczego rozstrzygnąć.

Podawana wartość nadmiarowej energii stworzonej przez efekt cieplarniany, 0,85 wata na metr kwadratowy, już budzi poważne wątpliwości. Szacowana moc cieplna podawana w bilansach klimatologów dla powierzchni Ziemi to jakieś 492 waty. Naddatek stanowi w stosunku do tego jakieś 0.17% . To nie jest zmierzone, to jest wydumane, jeśli weźmiemy pod uwagę zmienność warunków zarówno w czasie, jak i geograficzną. Prawie każda zmiana, jak wykoszenie łąki, przekwitnięcie kwiatków, da różnice w wymianie ciepła przekraczające najmniej kilka razy nadmiarowy strumień energii. Wartość ta jest mniejsza od szacowanej energii promieniowania galaktycznego docierającego do Ziemi. Zajmując się taki efektami, wypada uwzględniać też zmiany pokrywy roślinnej związane ze stężeniem CO2 w powietrzu. Jak wyczytałem w polskich pracach, dla na przykład bawełny efekty są bardzo silne. Przy wzroście stężenia do ok. 0,7%, wzrost masy roślinnej może wynieść 100%. Wszystkie rośliny reagują na zmiany stężenia CO2 i wszystkie one stanowią okrywę powierzchni Ziemi, która wpływa bardzo poważnie na absorpcję promieniowania, co już zauważył Jan Kochanowski w stosunku do lipy. Otóż może ona zablokować do 100% bezpośredniego promieniowania słonecznego docierającego do powierzchni.

Otóż, to jest chyba sprawa zasadnicza: zajmujemy się szumami, wróżeniem z fusów. Tu nie ma poważnych pomiarów ani wiarygodnych wyników, są tylko podejrzenia oparte na poszlakach. Wszystkie efekty, o których piszą klimatolodzy, działają pod wieloma warunkami: że niebo jest czyste, że zawartość wody w powietrzu w postaci kropelek jest jakaś, że znane są mechanizmy tworzenia się chmur, że wiemy, jak się zachowują prądy morskie. Z zewnątrz widać to jako misterny i bardzo ryzykowny domek z kart, w którym lada poruszenie powoduje katastrofę. Możemy sobie drzeć koty do upadłego o to, ile naprawdę wynosi możliwe wymuszenie radiacyjne poprzez wąsy pasm absorpcji, ale gdy mamy kiepski mechanizm opisujący konwekcję albo nieaktualne dane dotyczące stanu powierzchni, to wszystko będzie funta kłaków warte.

Trudno mi się rozeznać w historii poglądów na globalne ocieplenie, lecz odniosłem wrażenie, że gdy pomysł, by lamentować, iż wpływ CO2 na temperaturę nie jest dość duży, pojawiło się dodatnie sprzężenie zwrotne. A mianowicie, gdy rośnie poziom CO2, zwiększa się ilość pary wodnej, topnieją śniegi. Para wodna tym razem dramatycznie zwiększa ilość zatrzymanego ciepła, topnienie śniegów zmniejsza albedo Ziemi, po czym rośnie temperatura, po czym zwiększa się ilość pary, jeszcze bardziej topnieją śniegi... No i katastrofa gotowa.

Wyliczenie efektów takiego mechanizmu jest praktycznie niemożliwe. Trudno też wskazać, jak się zabrać za jego mierzenie. Gdy się zmienia temperatura, zmienia się wszystko. Można tylko zauważyć, że ze wzrostem temperatury możemy liczyć na wzrost ilości chmur i to jest bardzo silny czynnik chłodzący Ziemię.

Litanię wątpliwości można ciągnąc długo. Jakie są realne wielkości? Skąd ogrodnik wie, że tak naprawdę chodzi o konwekcję i parowanie? W normalnych warunkach różnice pomiędzy temperaturą ziemi, powietrza, zbiorników wody są rzędu kilku stopni. Z elementarnej fizyki wynika, że moce wymieniane poprzez promieniowanie są niewielkie, przy różnicy 1 stopnia, 6 z kawałkiem wata na metra kwadratowy. Tymczasem wiatr o prędkości zaledwie 1 m/s to strumień ciepła rzędu 1 kilowata na metr kwadratowy na każdy stopień Celsjusza różnicy temperatur. Drobne dwieście razy więcej. Woda ze swoim olbrzymim ciepłem parowania bez trudu pochłania wielkie energie. Klimatolodzy mówią o ogrzaniu się globu o 0,8 stopnia. Warto sobie uzmysłowić, że na przykład skroplenie się 1 kg wody, jest w stanie ogrzać o 1 stopień Celsjusza ok. 1990 metrów sześciennych powietrza (w temp. 20 stopni Celsjusza). Czyli taką energię oddaje litr deszczu spadający na ziemię.

Nie obserwujemy, jak nasz ogrodnik, zjawisk związanych z radiacją, bo w naszych warunkach są one kilkadziesiąt-kilkaset razy słabsze od konwekcji i parowania. Dlatego gdy otworzymy okna w szklarni i wypuścimy nagrzane oraz wilgotne powietrze na zewnątrz, to mimo że faktycznie szyby zatrzymują promieniowanie podczerwone, temperatura wewnątrz spadnie do temperatury otoczenia.

Charakterystyczny jest sposób reakcji środowisk „ekologicznych” (bo czy to są ekolodzy?) na silne dowody na to, że za zmiany klimatu odpowiedzialne są inne zjawiska. Na przykład badając prehistoryczne, kilkaset tysięcy lat wstecz, stężenie CO2 za pomocą rdzeni lodowych stwierdzono, porównując otrzymane wyniki z rekonstrukcjami temperatury w tak dawnych czasach, że ocieplenie wyprzedza wzrost zawartości CO2 w powietrzu o jakieś osiemset lat. Czyli widomy znak, że to temperatura wymusza poziom gazów cieplarnianych, a nie na odwrót. Ale jak stwierdzili ekolodzy, to nie ma znaczenia, bo chodzi przecież o to, że dwutlenek węgla zwiększa to ocieplenie. Ponoć nawet na wykresach można się dopatrzyć efektów owego sprzężenia zwrotnego. Mówiąc krótko, po mojemu, sprawę po prostu ZAGADANO. Otóż temperatura na Ziemi zwiększa się od mniej więcej 1650 roku, od końca małej epoki lodowcowej. Jeśli sobie wymalujemy w odpowiedniej skali rekonstrukcję temperatur od tamtych czasów, to da się zobaczyć i takie coś. Świadomie podkreślam, że można zobaczyć coś innego, to zależy od naszej woli, jaką składową chcemy zobaczyć, czy wolnozmienną, czy krótkookresową. Otóż, dla temperatury oceanów raczej ma sens ta bardzo wolnozmienna. No i możemy podejrzewać (to nie jest oczywiste), że od tamtych czasów rośnie temperatura przynajmniej części wód. Szacuje się, że oceany zawierają ok. 38000 GT CO2, a atmosfera ok. 3000 GT. Oczywiście ze wzrostem temperatury, niczym z wody sodowej, ów gaz się ulatnia. Widziałem wykresy, na których zawartość dwutlenku węgla pięknie się pokrywa z temperaturą oceanów.

Trzeba tu od razu ostrzec, iż kłopot w tym, że ze wzrostem temperatury pokrywa się „wszystko ze wszystkim” i wartość tych porównań jest mocno chybotliwa. Dość rzadko ekolodzy wyciągają na oko mocny argument i warty zastanowienia, że wzrost zawartości CO2 w powietrzu bardzo dobrze pokrywa się z szacowaną emisją skumulowaną.

Jak się mi zdaje, jest to równie dobra zależność, jak ta poprzednia. Ma jednak taką wadę, iż założono w niej, że jakieś 55% emisji pochłonęły oceany. Jakoś nikomu nie chce się dogłębniej zabrać za sprawdzenie, czy naprawdę oceany i dlaczego 55%. Ponadto, przecież w tym już tkwi założenie, że regulatorem atmosfery są oceany.

Suma szacowanego CO2 w obiegu to jakieś 41 GT. Ludzka emisja to może 5% całej ilości. Tymczasem założenie jest takie, że zwiększyliśmy w atmosferze stężenie w dwutlenku węgla o 30%. Można powiedzieć, że podejrzenie, iż jednak decyduje temperatura oceanów, skoro pasują liczby i dobrze rozumiemy mechanizm zjawiska, jest co najmniej równoprawne z podejrzewaniem ludzi. Tym bardziej, że w teorii z ludzką winą tkwi już założenie morskiego mechanizmu kontroli składu atmosfery.

Otóż jest konsekwencja tych „nieważnych” opóźnień pomiędzy zwiększaniem się stężenia CO2 a temperaturą. Taka właśnie, że mamy obowiązek podejrzewać wzrost temperatury i to bardziej niż ludzką działalność.

W zagadywaniu wyników chyba najbardziej niefrasobliwie postąpiono z tak zwanymi chemicznymi pomiarami CO2. Po prostu je obśmiano. Sprawa jest stosunkowo rzadko podnoszona przynajmniej w stosunku do swej wagi. Otóż prowadzono je prawie od początku XIX wieku i dają wyniki zupełnie niepasujące do oficjalnej historii, jak zresztą przypomina prof. Jaworowski, znany krytyk teorii globalnego ocieplenia, na siłę trochę wyciągniętej z pomiarów z rdzeni lodowych. O ile możemy mieć wątpliwości co do pierwszych wyników, to są pomiary z połowy XX o dobrze znanej dokładności, wskazujące na wzrost stężenia CO2 do 440 ppm wobec 385 dziś. Reakcja na nie przypomina kawał o Żydach zwiedzających ZOO. Mosiek na widok żyrafy krzyczy: „Icek, ty nie wierz oczom, taki zwierz nie może być!".

Warto dodać, że od dawna było wiadomo, że przypowierzchniowe pomiary dają wielkie rozrzuty. Bo ciężki gaz gromadzi się na dole. Trochę na usprawiedliwienie można powiedzieć, że nie mając lepszego pomysłu, zakładano, że należy odrzucić te dające najwyższe stężenia. Sęk w tym, że należało ostrzec publiczność, że to kombinacje i że może się okazać, iż jest inaczej. Otóż do wierzenia podano gładką krzywą i niewygodne pomiary wyśmiano. Dziś już wiadomo, że dowolnymi metodami dostaniemy bardzo podobne wyniki, że na przykład stężenia 0,7% czyli 700 ppm, to nie błąd aparatury, i mniej więcej wiemy, jak takie wyniki aproksymować do stężenia uśrednionego. Nie składają się one z teorią grzecznego eksponencjalnego wzrostu wedle rdzeni lodowych, dają wysokie wartości przekraczające dzisiejsze. Co więcej, przy uwzględnieniu mechanizmu tworzenia się lodowych bąbelków, krzywa „chemiczna” chyba całkiem dobrze tłumaczy otrzymane z nich wyniki.

Powody, dla których owe wyniki zostały odrzucone, są dla mnie kompletnie niezrozumiałe, poza jednym: gdyby je przyjąć, po prostu trzeba by wyrzucić do kosza całe globalne ocieplenie. Bo wychodzi, że stężenie CO2 w atmosferze nie ma nic wspólnego z działalnością ludzi.

Ekolodzy obśmiali wpływ Słońca na zmiany klimatu. Bo wyliczyli, że dziś się coś nie zgadza. Sęk w tym, że jedenastoletni cykl aktywności jest widoczny we wszystkim, słojach drzew, wzroście korali morskich, osadach. Jak stwierdził dziewiętnastowieczny słynny astronom William Hershel, nawet ceny zboża od niego zależą. Wzrost temperatur ślicznie się pokrywa z rekonstrukcjami aktywności naszej gwiazdy. Także w skali końcówki XX i początku XXI wieku. Kłopot jest taki, że nie bardzo znamy mechanizm tego zjawiska, bowiem zmiany ilości energii docierającej do Ziemi są za małe dla wywołania efektów klimatycznych, rzędu 0,1%. Jak więc wyliczono, że Słońce nie może być przyczyną całego zamieszania?

Laik, patrząc na prace nad tym „global warming”, nie może nie dostrzec ocierających się o fałszowanie wyników historii z wyprodukowaniem tak zwanej krzywej hokejowej. To była rekonstrukcja temperatury do czasów wczesnego średniowiecza. Miała nam udowodnić, że dziś mamy bardzo wyjątkowe czasy. Z żalem powiem, że swoje mógłby tu dorzucić Wojtek Świdziniewski, który z pewnością wiedział o słynnym porcie na wyspie Wolin. Otóż, archeologia nie bardzo pasuje do klimatologii. Archeolodzy też się mogą zdenerwować. Klimatolodzy bowiem chcieli udowodnić, że było poważnie inaczej niż by wynikało z ich wiedzy.

Na przykład, jak to było z uprawą owsa na Grenlandii? Jak idzie dziś eksperymentalna uprawa mrozoodpornych odmian? Jak mi się zdaje, ktoś tam uwierzył w ocieplenie i próbuje, tak jak za czasów ZSRR próbowano uprawy ryżu gdzieś w okolicach Syberii. A co z winnicami choćby w Polsce? Miały być aż w Norwegii, a tymczasem, jak mi się zdaje, na Dolnym Śląsku jest ich jakieś dziewięć sztuk.

Zupełną katastrofą są przewidywane skutki ocieplenia. Generalnie nie wiadomo, z czego się wzięły pomysły, że to może być katastrofa. Owszem, może być konieczność przystosowania się, ale nawet gdyby poziom mórz znacznie się podniósł, to kraje europejskie mogą sobie poradzić jak Holandia. Przy czym, warto sobie uświadomić, że czas nastania owego potopu, to w najgorszym razie dziesiątki lat, najpewniej setki, gdy mówimy o zmianach rzędu metra. Przed rozmywaniem w dzisiejszych czasach archipelagów można się łatwo uchronić, stosując falochrony. Białe niedźwiedzie największy problem mają, jak mi się zdaje, z ludźmi. One już przeżyły kilka cykli zmian klimatu. A Polsce zwyczajnie przydałoby się ocieplenie.

Czy Afryka całkiem wyschnie pod wpływem zmiany klimatu? Tego nie wiemy. Wyższa temperatura, więcej pary w powietrzu. Może będzie więcej deszczów, może jednak więcej wody wyparuje. Może być i tak, i całkiem na odwrót. Jedno jest pewne, że lamenty tak naprawdę dotyczą niedoinwestowania całego regionu. Jeśli chodzi o zapewnienie wody dla ludzi, to współczesne możliwości są wręcz niezwykłe. Myśli się na przykład (to są stare plany tak zwanych budów socjalizmu) o przerzucaniu wód rzek syberyjskich dla zasilenia Jeziora Aralskiego. I to, w porównaniu z planami zatrzymania efektu cieplarnianego, jest realne. A być może klimat stanie się bardziej wilgotny i to nie będzie potrzebne. Warto sobie uświadomić to, że wróżenie przyszłych zmian jest o wiele bardziej niepewne niż wróżenie, co się stanie z klimatem w ciągu kilku najbliższych lat na skutek podwyższania się poziomu CO2. Wróżby IPCC odnośnie tempa podwyższania się temperatury okazały się trzy razy zawyżone.

Największy problem we wszystkim, to pomysły, co robić. Tak po mojemu, są one raczej projekcją ideologii, wynikiem mobilizowania się przeciw wyimaginowanemu wrogowi niż chęcią zrobienia czegokolwiek. Bjørn Lomborg, Duńczyk, ekolog, według „Time” jeden z najważniejszych stu myślicieli na świecie, nie zostawia na programie zwalczania globalnego ocieplenia suchej nitki. Po pierwsze, trzeba walczyć ze skutkami. Podaje taki przykład: wróży się rozszerzenie obszarów malarycznych . Uratowanie jednego człowieka za pomocą banalnych moskitier i udostępnienia leków szacunkowo jest trzydzieści sześć tysięcy (tak!) tańsze niż poprzez ograniczanie emisji CO2. Wysiłki na rzecz zmniejszenia ilości dwutlenku węgla wypuszczanego do atmosfery jak na razie nie dają nic. Emisja rośnie i tak naprawdę nie ma pomysłu, jak tym walczyć.

Katastrofą jest budowa wiatraków, katastrofą system ich utrzymywania poprzez dopłaty. Jak twierdzi nasz ekolog, trzeba inwestować w opracowanie takich „zielonych” technologii produkcji energii, które będą tańsze od konwencjonalnych. Wówczas cały świat przejdzie na nie bez jakichkolwiek zachęt i protokołów.

Sam chciałbym dodać, że po mojemu, najprostszym sposobem walki i z emisją CO2 (inna sprawa, po co, ale jeśli już chcemy być poprawni politycznie...) jest wysłanie do krajów rozwijających się podręczników. Jeśli ludzie będą mieli wiedzę, to poradzą sobie, jeśli uznają, że trzeba ograniczyć energochłonność, bo choćby da to zwykłe oszczędności, to zrobią to sami.

Dlaczego jestem „klimatycznym sceptykiem”? Jeszcze jeden powód: propagandyści. Spotkałem na forach internetowych kilku takich. Stroją się w piórka fachowców. Usiłują wcisnąć publiczności, że ocieplenie klimatu to naukowo wywiedziona prawda. Straciłem na dyskusję z jednym sporo czasu. Powiem szczerze, że od razu się połapałem, że ów człowiek który udziela się w Internecie za fachowca, zna się średnio. Aliści, przyznam, dałem się zwieść, nie mignęło mi w łepetynie, że nie średnio, a ganc dokładnie, wcale. Bo czyż to możliwe, aby człowiek, który dyskutuje z meteorologiem jak równy z równym, miał kłopoty z fizyką na poziomie obecnego gimnazjum? No... Trudno upewnić się na odległość, ale zadania: „W jakim czasie grzejnik o mocy 1 KW ogrzeje 1 metr sześcienny wody o 1 stopień” nie zrobił.

Otóż efekt cieplarniany bardzo dobrze nadaje się do strojenia się w naukowe piórka. Fizyka zwykle elementarna, do policzenia najcześciej jest niewiele, bo się policzyć nie da, a za to morze tematów do teologicznych debat. Poczytałem sobie całkiem sporo artykułów i mam smętną refleksję, że nawet w tych publikowanych w czasopismach listy filadelfijskiej dominuje ton rodem z „Monachomachii”. Zasada jest taka: nikt nic nie liczy, tylko dyskutuje z tezami innych prac. Jeśli już liczy, to nie mierzy. Bazuje na nielicznych wynikach, które są na sto sposobów wkoło obrabiane. Jak pomiary rdzeni lodowych. Jeśli ktoś już coś zmierzy, to jego praca przechodzi bez echa, bo nie zmierzył tego, co w jakiś sposób rozstrzygałoby problem. Albowiem zadbano już po drodze, by meritum sprawy wywędrowało poza możliwości pomiarowe. Jeśli nawet temperatura zacznie mocno spadać, bo już od dziesięciu lat spada, kpiąc z alarmistycznych prognoz, i nawet jeśli zacznie się obniżać poziom CO2, ekolodzy ogłoszą, że powinien być niższy, a więc musimy dalej stawiać wiatraki. Jeśli się zacznie epoka lodowcowa, to także będzie wina CO2.

O ile nie tłumaczy się na bociana, to nie da się zrozumieć mechanizmu, który ma prowadzić do podwyższenia temperatury. Mamy zasadnicze wątpliwości, czy poziom CO2 faktycznie się podnosi. Jeśli nawet, nie wiemy, czy on jest spowodowany działalnością człowieka. Nie wiemy, o ile tak naprawdę podniosła się temperatura globu. Bo są tacy, co zrewidowali dane z Australii i wyszło, że tam spadła. W USA ukazały się raporty na temat skandalicznych warunków pomiaru temperatury, na przykład umieszczania klatki meteo w pobliżu instalacji klimatyzacyjnych, które oczywiście grzeją jak cholera. Nie wiemy, czy warto wojować z efektem cieplarnianym, bo można mniej płacić za ogrzewanie. Wreszcie, metody przeciwdziałania są samobójcze. W Niemczech oszacowano, że wszystkie prace, jakie tam wykonano, opóźnią proces ocieplania globu o godziny.

Na dokładkę sama wojna o efekt okazuje się świetną okazją dla różnych mitomanów, którym nie można dać władzy, bo narobią niepowetowanych szkód. Doprawdy, sami fanatyczni zwolennicy są tu największym niebezpieczeństwem.

Nie rozumiem, jak mogło dojść do takiego ogłupienia społeczeństwa. To równie dla mnie niepojęte, jak to, że można narobić sobie tyle dzieci, no chyba, że jednak bociek decyduje. Może się nie znam?

 


< 12 >