Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 13>|>

Ogona machanie psem

 

 

Jeśli już się odezwałem, to powinienem powiedzieć, że mamy cały szereg mitów starannie wyhodowanych tylko na gruncie literatury, teatru czy filmu, sztuk zajmujących się opowiadaniem jakiejś historii. Jeśli się odezwałem, to dobrze mówić tak zwaną prawdę. Prawda, czyli model rzeczywistości, który daje wyniki zgodne z doświadczeniem, przydaje się. Filozofom powiem od razu, że chodzi o zgodność w granicach błędu pomiarowego i stosowalności modelu.

A jeśli ktoś chce, to rozumie: dobrze wiedzieć, jak jest naprawdę. Na przykład, czy ten przewód jest pod napięciem, czy też nie.

Już w szkole średniej przestrzegają, a przynajmniej przestrzegali mnie na lekcjach polskiego, aby nie utożsamiać świata przedstawionego z rzeczywistością. Autor chce coś tam powiedzieć, o ile ma oczywiście takie ambicje, o tym prawdziwym świecie, ale świat przedstawiony jest tylko iluzją, czasami zaledwie dekoracją, błyskotką, która ma przyciągnąć wzrok widza.

Czasy współczesne mają bliską poruszanemu problemowi taką niepokojącą cechę: ludzie czerpią wiedzę o tym, jak jest, z tak zwanych mediów. Nie zdają sobie sprawy, że popełniają błąd bardzo podobny do tego, jak utożsamienie fabularnej fikcji z wiedzą o tym, co istnieje i jak realnie działa świat. Możemy się przekonać, że archetypy, które zostały wygenerowane na gruncie sztuki (górnolotnie mówiąc), odnajdują się w przekazach medialnych.

Ot, choćby heros, współcześnie komandos. Pokazują ich co chwilę. Lecą gdzieś na akcję w helikopterach, skradają się w mundurach pokrytych siatkami maskującymi. Odmianą komandosa jest tak zwany antyterrorysta, który obwieszony sprzętem skrada się pod drzwi budynku, gdzie złoczyńca przetrzymuje zakładników. Sprawny fizycznie, bezgranicznie odważny, wyszkolony w posługiwaniu się wszystkimi rodzajami broni, z pewnością jest najlepszym czołgistą ze wszystkich czołgistów, strzelcem wyborowym, znakomitym radiotelegrafistą... No, kto jeszcze pamięta, że byli radiotelegrafiści?

Andrzej Ziemiański kiedyś pozwolił sobie obśmiać ów wzorzec kulturowy. Jest naiwny. Sam kiedyś obserwowałem przez kilka godzin ćwiczenia czołgistów. Co robili? Strzelali do celu, trenowali przejazd wozem poprzez przeszkody? Nie, monotonnie, przez chyba trzy godziny, może dłużej, bo tyle czekałem i zostawiłem ich przy ćwiczeniach, wykonywali komendę „z wozu”. Oczywiście było i „do wozu”, ale chodziło o czas ucieczki z maszyny. Bo to jest podstawowy manewr w wojsku: ucieczka. Pierwsza rzecz, jaką wojak musi opanować, jest ratowanie własnego tyłka. Tak w stosunku do filmu wygląda proza wojskowej rzeczywistości. Dobry żołnierz musi wiedzieć, że czas wiać i, co jeszcze niezwykle ważne, trzeba nauczyć go, jak skutecznie podawać tyły, aby niehonorowo, ale cało one tyły z opresyj uniósł. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że komandos nie ma najmniejszych szans w tej konkurencji z prawdziwym czołgistą.

Byłem kiedyś entuzjastą krótkofalarstwa i mam takie doświadczenia, że aby dobrze opanować „titawę”, potrzeba ze dwa lata. To nie jest kwestia, by w ogóle cokolwiek rozumieć z alfabetu Morse’a, ale by osiągnąć odpowiednią szybkość. Potem jeszcze przez lata ludzie ćwiczą dość tajemniczą umiejętność odbierania w warunkach silnych zakłóceń. Zapewne dziś to już wspomnienie, ale kiedyś taki radiotelegrafista to był skarb. Zazwyczaj, z powodu wieku, siedział gdzieś na statku, w centrum łączności. Wariactwem byłoby go wysyłać na choćby trochę ryzykowną misję.

Jeśli chodzi o najbardziej prestiżową cechę, odwagę, to chyba znałem, a przynajmniej potrafiłem wymienić z imienia i nazwiska kilka osób, które w tym względzie osiągnęły absolutne maksimum. Lepiej jednak zmilczeć, kto to był, bowiem chodzi o to, że tę cechę osiągnęli oni na przykład na skutek zbyt długiego pobytu na wysokościach ponad 7000 metrów nad poziomem morza. Mówiąc krótko, niedotlenienie mózgu poczyniło nieodwracalne szkody. Instynkt samozachowawczy się wyłączył. Śmiertelność w wyprawach himalajskich była oceniana na 10% na jedno wejście na szczyt. Lepsze osiągi miała piechota podczas pierwszej wojny światowej, być może kamikadze i załogi niemieckich łodzi podwodnych.

Aliści mam wątpliwości, czy ktokolwiek z przedstawicieli tych wspaniałych formacji pozbawił się do tego stopnia wszelkich ludzkich uczuć, jak moi znajomi herosi. I czy ktokolwiek z nich gotów był poświęcić swe życie tylko po to, by wleźć na jakąś kupkę skał, która tak naprawdę leży o kilkaset metrów wyżej od ostatniego obozowiska.

Jak to jest z komandosami, być może opowiedział program o działaniach śmigłowców, w którym opowiedziano historię z czasów wojny o Falklandy. Anglicy wpadli na pomysł, by dokonać ataku z lodowca. Bo Argentyńczycy pewnie uznają, że jest to całkiem niemożliwe. Bo tam jest tak zimno i wieją takie wiatry, że ciężko przeżyć człowiekowi. Komandosi wylądowali na lodowcu i okazało się po kilkunastu godzinach, że faktycznie. Trzeba było organizować szybko akcję ratunkową, aby nie zamarzli i ledwo ich z tego pasztetu wyciągnięto.

Na przeciwnym biegunie wzorców osobowościowych jest ofiara. Otóż, powiedzmy sobie szczerze, o ile bycie komandosem nie jest najlepszym pomysłem, bo można na przykład zamarznąć na lodowcu, to bycie ofiarą okazuje się po prostu opłacalne.

Ofiara w filmie akcji jest zazwyczaj drugoplanową postacią. Tym pierwszym powinien być heros. Bo taka jest logika świata przedstawionego. Penelopa czeka, Odys buja po świecie. We współczesnych produkcjach pojawiła się zgodnie z logiką politycznej poprawności heroina. Pani, panienka, która macha mieczem, leje czarne charaktery, jak chce. Aliści, gdy sprowadzić opowieść choćby do części realiów, to zauważymy, że nie daj Panie Boże realnej panience być heroiną. A choćby kimś świetnym w swoim zawodzie. Jakże chybotliwym może się okazać romans herosa z heroiną...

Bycie ofiarą, proszę mi wierzyć, jest bezpieczniejsze, ba, w sumie przyjemniejsze. Na przykład ofiarą komunistycznych prześladowań.

Chyba na palcach jednej ręki możemy policzyć twórców, którzy nie potwierdzają, że komuna ich gnębiła. Znam tylko jeden przypadek, gdzie człowiek, który naprawdę siedział w kiciu, odmówił ceremonii pasowania na ofiarę. Nie powiem, że mu się opłacało, mam wrażenie, że po prostu osiągnął wszystko, co mógł, a przylepienie sobie etykiety, wreszcie przylepianie jej przez konkretnych ludzi, uznał za bardzo przykre.

Poza nielicznymi wyjątkami, mądrzy ludzie celują na bycie ofiarą. Fabularne reguły mówią bowiem, że trzeba ich uratować, wynagrodzić im nieszczęścia, nie zazdrości się im niczego, ba, ludzie cieszą się ich szczęściem.

Sensacyjna fabuła od jakiegoś czasu ma jeszcze jeden częsty wzorzec: uczony, fachman. Ktoś, kto poniekąd jest współczesnym Merlinem. To zazwyczaj ktoś związany z dziedzinami, które Anglosasi zowią „science”. Fizyk, inżynier, informatyk, biolog, lekarz. Jeśli jest humanistą, to posługuje się częścią wiedzy, która i tak należy do „science”. Historyk sztuki posługuje się wiedzą rzeczową, jego gust, zasadnicze narzędzie pracy, w filmie jest psu na budę. W kluczowym momencie powie, że gdzieś kreska nie taka, liczba wąsów się nie zgadza, inny marmur. Gdyby tylko zechciał się podzielić refleksją na temat poglądów artysty na sens życia, wówczas szlag trafi zamysł fabularny. A więc mamy technicznego wróża.

Za fabularny wzorzec można też uznać naukowca uwięzionego, zmuszanego do pracy nad wynalezieniem straszliwej broni, która zmiecie świat albo da tyranowi władzę. Odmianą jest młody haker wykorzystywany przez mafię do komputerowych przestępstw.

Postaci te są zazwyczaj pozbawione cech, które w świecie przedstawionym dawałyby im możliwość kierowania własnym losem. Do tej roli mamy naszego herosa, który skacze ze spadochronem, trafia z P64 w dziesiątkę z trzydziestu metrów i potrafi przebiec z dziesięć kilometrów bez odpoczynku. Zaś nasz naukowiec sumiennie pełni rolę ofiary.

Możemy się też przekonać, że o ile w opowiadanej historii pojawia się wątek wiedzy naukowca, to z biegiem czasu to, co wie, odgrywa coraz mniejszą rolę. Mówię tu o czasie rzeczywistym, o odcinku gdzieś od lat pięćdziesiątych XX wieku do dziś. Był taki typ powieści kryminalnych, gdzie rozwiązanie zagadki opierało się na wiedzy o czymś, co można znaleźć w encyklopedii. Współczesny film pokazuje nam druida. Informatyk pochodzi do komputera, dokonuje jakichś magicznych czynności i coś się dzieje. Tak naprawdę, to jest równoważne z użyciem zaklęcia przez czarnoksiężnika.

Pamiętam entuzjazm na internetowych forach pingwiniarzy, jaki wybuchł, gdy na jakiejś hollywoodzkiej bzdurze pojawił się na sekundę tcpdump. Mała, malusia szczypta technicznej rzeczywistości. Ten program po prostu, jak wskazuje końcówka nazwy, „na głupa”, rejestruje pakiety docierające do naszej karty sieciowej. Służy, jak to się mówi, do obserwacji ruchu w sieci. Jeśli jakiś komputer został przechwycony przez hackarzy i na przykład rozsyła spam, to o ile produkowane przez niego pakiety docierają do komputera, na którym ten głupi program działa, zobaczymy je.

Zadziwia mnie czasami, jak scenarzyści topią doskonałe możliwości, jakie stwarza im współczesna technika. Akurat sieci komputerowe doskonale się nadają do rozgrywania intelektualnych pojedynków. Lwia część tej wiedzy pasuje jak ulał do tworzenia zagadek kryminalnych w stylu Agaty Christie i... Nic. Bohater powieści kryminalnej pracuje głową. Tu mamy tak zwany film akcji, a musielibyśmy zacząć opowiadać o TOPOLOGII sieci i, co gorzej, rozróżnić ją od topografii. Inaczej mówiąc, widz musiałby mieć zielone pojecie o bynajmniej nie matematyce współczesnej, tylko umieć praktycznie stosować owe tajemnicze te pojęcia.

Film akcji jest cyrkiem w kinie. Niezapomniany Kałużyński świetnie to ujął. Otóż z zasady nie mówi on nic o rzeczywistości, on ją kreuje.

Proszę się nie obrażać, bodaj najskuteczniej ucieczkę od rzeczywistości realizują produkcje typu fantasy. Aczkolwiek... tu już nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie ma to nic wspólnego z tym, co za oknem widać.

Tak czy owak, wypada przypomnieć utylitarną funkcję kultury, jaką jest uświadamianie odbiorcy, co go otacza. Podejrzewam, że naskalne rysunki tworzone jakieś piętnaście tysięcy lat temu już tak działały. Choćby pokazywały dzieciakom, które dopiero się uczyły polować, jak wygląda zwierz, który jest ofiarą, a jak ten, który nas zje.

Jak wygląda „uczony” w wizerunku popularnej kultury? Jak wyżej. To znaczy... wcale albo głupio. A jak to ma się do rzeczywistości? Czy potrafimy odpowiedzieć na przykład na pytanie, za co typa podziwiać?

Taka prosta obserwacja, ten osobnik zwykle podejmuje misje, które trwają czasami dziesiątki lat. Wiele osób twierdzi, że w dziedzinach eksperymentalnych dopiero pod koniec właściwie zawodowej kariery suma zdobytej wiedzy zaczyna wystarczać do projektowania naprawdę dobrych prac. Teraz to jest zamazane, bo zrobiła się moda na szybki efekt, na projekty, które zamyka się w krótkim czasie kilku lat. Ale tak to chyba wygląda, że coś naprawdę dobrego musi się zmieścić w wąskiej szczelinie pomiędzy nieuctwem a początkami sklerozy. Po mojemu, to owego uczonego należy podziwiać za tę długą drogę. Za jej przebycie, które wymaga wielu tak zwanych przymiotów ducha, jak tolerancja, która pozwoli pochylić się nad idiotyczną aktualnie teorią, że Ziemia krąży wokół Słońca. Można podejrzewać, że ów uczony to nie po prostu bardzo dobry hydraulik, ale ktoś o określonym typie osobowości, kto potrafił siebie ukształtować. Owszem, w literaturze popularnej mamy coś temu odpowiadającego: guru. Ale, zauważmy, że uczony w filmach guru nie jest. Nie może być, bo nie na nim ma się koncentrować uwaga widza.

Problemu by nie było, gdyby chodziło tylko o literaturę piękną, a odbiorca wiedział, co to świat przedstawiony. Któż czytał o przygodach don Kichota? A przecież cała ta sławna, ponoć najlepsza na świecie książka, jest o tej sprawie.

Co wie współczesny człek o świecie, można się było przekonać, gdy gazety wywołały sprawę oil peak. Jakoś się tak dziwnie złożyło, że właśnie fantastycy (jeszcze raz wspomnę znakomicie rzecz ujmujący artykuł Kiwaczka) usiłowali tłumaczyć publiczności, że sprawy, wedle tego, co widać w Mad Maxie, nie pójdą. Ale, jak się zdaje, zupełnie bezskutecznie. Także fantastycy usiłują ludności przypomnieć, że „Wodny świat” fantazją był, a tymczasem publika lamentuje, że politycy nie nakazali zamienić wszystkich samochodów na riksze.

Mój zamysł był taki, by przyjrzeć się stereotypowi uczonego. Chwila powrotu do realnego świata może uświadomić, jak daleki jest on od prawdy. A więc owa drugoplanowa postać, ofiara. A do tego jeszcze zmuszona do służenia jakiejś złej bestii, jak na przykład niemieccy fizycy pracujący nad bombą atomową.

Znając odrobinę realia pracy badawczej, mogę powiedzieć: das ist unmöglich. Niemożliwe, aby kogokolwiek, kto choćby nie za bardzo pali się do roboty, zmusić do dokonywania wynalazków. Nie ma takiej możliwości, by skontrolować, że ów robotę symuluje. Jedyna metoda to sprawić, by chciał on naprawdę coś osiągnąć. Sęk w tym, że zazwyczaj tyran nie ma pojęcia, co jest możliwe, i jeśli zabiera się za wyznaczanie celów uczonym, skutecznie wszystko rozpieprzy. Nic nie osiągnie. Jeśli ów satrapa ma odrobinę poczucia rzeczywistości, zostawia naukowców w spokoju. Właśnie niewiedza być może była jedną z zasadniczych przyczyn klęski niemieckiego programu budowy bomby atomowej. To nie przemawiało partyjnym wodzom do wyobraźni. Hitler wymyślił wielkie działa w skałach Calaise, które miały ostrzeliwać Londyn, wierzył w tygrysy i rakiety V2. Amerykanie zaś opracowali płaskodenne łodzie desantowe. Wyszło im z dość naukowych kalkulacji, że okażą się o wiele ważniejsze od dział i rakiet. Niemcy startowały w drugą wojnę światową z wielką przewagą w technice radarowej, która po stronie aliantów, włączając ZSRR, wówczas po drugiej stronie barykady, właściwie nie istniała. Właściwie w ciągu dwóch lat przegrali z kretesem, gdy Randalph opracował magnetron wnękowy. Co warto ciągle przypominać, ten typ lampy to była znana konstrukcja. Pracowali nią także polscy uczeni, a patent pochodzi z początku lat dwudziestych XX wieku. Co się stało?

Sprawa tym bardziej intrygująca, gdy uświadomimy sobie siłę niemieckiej nauki. Kto dziś pamięta, że przed drugą wojną światową prace z fizyki pisało się po niemiecku? Kto wspomina w kontekście historii zbudowania bomby atomowej kluczowe dla całej sprawy odkrycie dokonane przez Niemców: rozbicie w 1939 roku jądra atomowego? Lise Meitner, która wyjaśniła efekt, który w 1938 roku uzyskali Otto Hahn i Fryderyk Wilhelm Strassmann – kto pamięta, że to ona wyliczyła, że w efekcie reakcji wydzieliła się wielka energia rzędu 200 MeV? To ją w 1947 „Time” ogłosił Matką Bomby Atomowej.

Musiała ona uciekać z Niemiec w 1938 roku po zagarnięciu Austrii, bo została uznana za Żydówkę. Podzieliła los bardzo wielu wybitnych intelektualistów. Warto jednak sobie uświadomić, że pomimo takiego drenażu mózgów (już w 1933 roku Einstein zdecydował się zostać w USA) dla nazistów pracowali tacy ludzie jak Werner Karl Heisenberg, który przejął zespół budujący bombę atomową od Otto Hahna.

Fascynujące jest coś jeszcze: już kilka razy pisałem o tym, że Niemcy po 1933 roku przeżyły okres gwałtownego rozwoju, pomimo tego że z ekonomicznego punktu widzenia robiono tam głupoty, na przykład eksploatując nieopłacalne złoża rud.

Już o tym pisałem, że jeszcze bardziej intryguje mnie to, że obecnie nikt tym się nie zajmuje: jak to możliwe, że taka potęga i naukowa, i technologiczna, czego świadectwem jest choćby zbudowanie V2, w kluczowych dziedzinach, które decydowały o przetrwaniu systemu, obsunęła się w ciągu zaledwie dwóch-trzech lat.

Dlaczego to nie jest intrygujące tak jak rozpad Imperium Romanum? Bo obowiązuje filmowy obraz naukowca. Także politycznie poprawna wizja gospodarki oparta na wyjętym z opisujących alternatywny świat klechd fantasy, w którym przecież płaci się złotem. Obowiązuje zgodna z regułami tworzenia filmowej fabuły wizja, że zwyciężyliśmy (ależ oczywiście, że MY!) dzięki heroicznej postawie naszych komandosów, którzy przy okazji gdzieś tam też ratowali uczonych, bo to dobro kulturalne mniej więcej tej wartości i użyteczności, co ołtarz Wita Stwosza.

Nie będziemy rozgrzebywać technologicznych szczegółów takich jak na przykład to, że T34, kiepska trumna na gąsienicach była pomyślana tak, że dawała się zastosować jako miażdżąca, zaplanowana w sztabach przewaga. Tygrys zaś był maszyną dla rycerzy takich jak Michael Wittmann, którzy dokonywali bardzo filmowych wyczynów, które jednak nie miały żadnego wpływu na bieg historycznych wypadków.

Z tejże przyczyny, mam wrażenie, ludność już dziś ma mętne pojęcie, kto naprawdę rozstrzygnął losy i jak to się stało. Bodaj jedyną wyrwę w tej materii stanowi historia polskich matematyków, którzy -zresztą zgodnie z dobrymi tradycjami polskiej kryptografii, rozszyfrowali budowę enigmy. Ale to tylko tyle.

Powody, dla których naukowiec nie ląduje na świeczniku, nie jest współczesnym celebrytą, nie są proste. Podejrzewam jednak, że ponad połowę stanowi świadomy wybór. To wynik pewnego systemu wartości, w którym to, co rajcuje normalnego zjadacza chleba, ląduje gdzieś daleko. Po co komu władza? Chodzi o to, by znaleźć swoją piaskownicę i by pozwolono mi się w niej bawić. A władza, która stawia na świeczniku, która daje złudzenie wpływu na losy świata, nieodłącznie łączy się z walką o nią, o czym na przykład Juliusz Cezar boleśnie się przekonał. Gdyby von Braun był wysokim funkcjonariuszem w NSDAP, miałby szansę skończyć na szubienicy. Tak, został jednym z herosów USA jako współtwórca rakiety Saturn V, być może prawdziwy autor sukcesu kosmicznego Ameryki, być może trzeba brać pod uwagę jego wkład w rozwalenie ZSRR, które zostało przecież wykończone wyścigiem technologicznym.

Nie bardzo zdajemy sobie sprawę z tego, że tak naprawdę całe nasze życie przebiega dziś wedle reguł wymyślanych przez jajogłowych. Oczywiście że są wynalazki, na których świat stoi, jak technologia prądu elektrycznego. Ale czy przyjdzie nam do głowy, że posyłanie dzieci do szkoły jest realizacją pomysłów żyjących jakieś czterysta lat temu humanistów? Każdy z nas spędził kilkanaście lat w szkołach, w których robił to, co wymyślili mniej lub bardziej uczeni. Zabiegi higieniczne, którym się poddajemy, to nie jest pomysł dam dworu, które uznały, że nie wypada śmierdzieć. Miejska kanalizacja, mydła, ochrona ujęć wody, to pokłosie dość dziś banalnych odkryć Ludwika Pasteura z XIX wieku i rozwijającej się po nich aseptyki.

Czasami do nas dociera, jak wielką władzę posiadają urzędy zwane potocznie sanepidem. W warunkach zagrożenia epidemią, to ci ludzie wyznaczają reguły życia wedle tego, co wymyśli bakteriolodzy.

Siła nauki objawia się w tym, że tworzone przez nią struktury trwają. Na przykład, gdyby ktoś pojawił się na Uniwersytecie czy to Warszawskim, czy na przykład Wrocławskim albo Jagiellońskim po raz pierwszy, powiedzmy, od 1980 roku, bynajmniej nie poczułby się jak w innym świecie. Po prostu spotkałby tych samych ludzi, oczywiście nie wszystkich, ale w większości tych, którzy się nie pochorowali i nie osiągnęli wieku emerytalnego, te same procedury.

Dzielny dziennikarz Wildstein zauważył to i podsumował, że skoro jest jak było, to na uczelniach nie ruszyła w ogóle dekomunizacja. Apel naszego opozycjonisty, jak można się przekonać, nawet nie przeszedł, w ogóle do spiżowych bram nie dotarł. Dlaczego? No cóż, uczelnie w rzeczywistości, nawet w czasach ciemnej komuny zachowywały ogromną jak na tamte czasy niezależność. Moim skromnym zdaniem, w naukach ścisłych stopień upolitycznienia wynosił zero nawet za czasów stalinowskich. Owszem, w ZSRR udawało się w oczach partyjnych towarzyszy uwalać niektóre dziedziny nauki, jak na przykład cybernetykę, ale w rzeczywistości zajmowano się złożonymi układami sterującymi. Owszem, fizyka ciała stałego zajmująca się defektami, była leninizmowi pono obca, ale gdy defekty stawały się domieszkami, było dobrze. Zresztą ekscesy trwały bardzo krótko.

Komuna w rzeczywistości bała się wszelkiej maści intelektualistów, a już argument, że „oni nas wyprzedzą”, wywoływał panikę. Skąd to wiem? Bo mam podręczniki z tamtych czasów. Nie różnią się od tych z obszaru politycznie poprawnego, a jeśli już, to owe różnice są raczej odbiciem po prostu biedy.

Tak mi się zdaje, że prosty filtr na wejściu do uczelni, jakim był na przykład egzamin z fizyki, odsiewał bardzo skutecznie ludzi o ideologicznym spojrzeniu na świat. Zaś wyniki pomiarów partyjnego i niepartyjnego nie mogły się różnić. A jeśli tak było, to należało szukać urwanego kabla, nikt się nie zajmował postawą ideologiczną.

Oczywiście stalinizm dotknął i uczelni, wielu naukowców po prostu zamordowano, zniszczono niektóre dobrze rozwijające się ośrodki. Ale gdy się przyjrzymy, to zauważymy, że nawet w tamtych czasach, nawet tamta rewolucyjna, wszystkoniszcząca władza wiedziała, że tylko naukowcy wiedzą, kto może być kierującym zespołem, jak organizować badania i tak dalej. Tak naprawdę skala represji wobec intelektualistów była znacznie mniejsza niż wobec robotników czy chłopów. Strach przed intelektualistami był taki, że gdy na jakimś zebraniu wypowiedział się pisarz, który przecież nie miał nic wspólnego z technologicznymi wyścigami i bez szkody dla gospodarki można go było zwyczajnie zamknąć, zbierało się mniej lub bardziej formalnie grono członków KC.

Dlaczego uczelnie się nie zdekomunizowały? Bo nigdy nie były skomunizowane. Wręcz przeciwnie, bycie mniej czy bardziej malowanym opozycjonistą ułatwiało karierę. Po 1989 roku nastąpiła pierwsza fala odpolitycznienia. Jak mi tłumaczono, to jej ofiarą padł Łysiak, który zwyczajnie nie posiadał naukowego dorobku. A że nie było już represji komunistycznych, uznano, że czas się pozbyć kłopotliwego balastu. Tak wyleciało z uczelni we Wrocławiu kilka dość znanych osób. Niektórzy nawet przyznają, że za brak naukowego dorobku, i przed tymi chylę czoła.

Otóż, Drogi Czytelniku, od tamtych heroicznych czasów minęło najmniej dwadzieścia lat i czas zapomnieć o nich, na przykład po to, aby nie tracić czasu na rzeczy, które nie mają znaczenia. Znaczenie ma zaś to, kto dziś rządzi. Ze smutkiem muszę po raz któryś powtórzyć, że prawdopodobnie lwią część kryzysu stanowi to, że już w latach osiemdziesiątych zaczęto ograniczać kasę na badania naukowe. Jak się rozejrzymy, to dziś niewiele jest rozwiązań, które czekają na wdrożenie do przemysłu. Kto pamięta, że OLED, świecące polimery, to odkrycie gdzieś z lat siedemdziesiątych? Nanotechnologia? No... Tu chyba jedyne niezwykłe zdarzenie stanowi odkrycie możliwości zbudowania tunelowego mikroskopu skaningowego. Natomiast wielka część tego, co usiłuje się zwać nanotechnologią jest albo mikromechaniką, albo na drugim końcu skali wielkości chemią czy fizyką powierzchni. Nanotechnologia jest w dużej mierze wirtualnym tworem wyprodukowanym przez media

Nauka przestała dostarczać nowych rozwiązań. W przemyśle zaczął się czas obniżania kosztów, bo tylko w tej dziedzinie można było konkurować. Dlatego produkcja zaczęła wyjeżdżać masowo do krajów o kiepskim stanie wykształcenia siły roboczej. W USA powstał pomysł, że można się przestać uczyć, mamy epokę postnaukową. Ameryka już przestała być największym rynkiem zbytu, jest nim UE, i godzi się z tym, że spadnie z pozycji pierwszej gospodarki w świecie na rzecz Chin.

O czym jest ta opowieść? Jak mówił Kwinto, „trzeba było uważać”. Na przykład na to, co jest na tym świecie ważne. Jest taki stały motyw w filmach, że pojawia się Człowiek Znikąd. Ten osobnik jest poniekąd pretekstem dla autora, by przedstawić to miejsce, gdzie się zjawił. Zaczyna się dowiadywać, jak ludzie żyją, z czego, co zwykle kluczowe dla akcji, kto tu jest faktyczną władzą. Dość często chodzi o to, że bynajmniej nie ten, kto ma napisane na czole, że rządzi. No więc tak sobie myślę, w tej filmowej konwencji, że ludzie pojawiają się na tym świecie i też sobie zadają takie pytania. Kto rządzi? Rządy. Może światowy rząd, może kapitaliści. Może kartele, mocarstwa, imperializm USA.

Najbardziej światli dostrzegają czwartą władzę, prasę, media. Przyjdzie mi się przychylić całkowicie do refleksji Rafała Ziemkiewicza, że to jest władza dość pozorna. Raczej prasa pisze, co ludzie chcą przeczytać, i raczej poglądy mas sterują zawartością rynku mediów niż na odwrót.

Jak ogromna władza spoczywa w rękach uczonych, jakoś niewielu ludzi się zastanawia. Uczeni zaś od niej się odżegnują. Nie oni wydają ustawy, nie oni je egzekwują. Tyle że...

Mogliśmy się przekonać o ich skuteczności podczas ostatniego szczytu klimatycznego. O co szło? Nie mniej, nie więcej, ale o ograniczenie produkcji, o zmianę technologii na kilkakrotnie bardziej pracochłonną. Jest to ogromna władza: narzuca ona sposób działania tak naprawdę całemu liczącemu się światu.

Jeśli coś trzaśnie w sferach naukowych, ktoś wymyśli jakąś głupią teorię, komuś innemu nie będzie się chciało nią zajmować, to cały świat płaci za to ogromne koszty. I odwrotnie, z pewnością zapłaci jeszcze więcej, gdy nie wymyśli.

Zacząłem od tego, że literatura piękna, inne sztuki, jak film czy incydentalnie teatr, opowiadają człowiekowi o tym, co na tym świecie się dzieje. Dziedzina marnej rozrywkowej literatury zwana kiedyś dość pogardliwie science fiction usiłowała opowiedzieć ludziom tę wyłożoną wyżej prostą jak kij prawdę: nauka w gruncie rzeczy kręci tu wszystkim. Jeśli pojawiłeś się na tym najmniej alternatywnym świecie, wszedłeś jako ów Człowiek Znikąd do baru, to przy piwie powinni Ci o tym powiedzieć. Aliści z banalnego powodu, że mianowicie jakiś lokalny homer (przez małe h) usiłuje swoje pieśni śpiewać, a że rozumu małego, to nie wyjdzie poza fabularny schemat i opowie o wyczynach herosów, jak Roland czy nieszczęsny Michael Wittmann. Wyjdziesz z baru z fałszywym obrazem, obrazem na podstawie świata przedstawionego. Nie dowiesz się, kto tu tak naprawdę tym wszystkim kręci. Będziesz walczył z rządami, z kapitalistami, prasą, pismakami, prawdziwymi i wydumanymi przestępcami, z korupcją, nepotyzmem, czort wie jeszcze z czym. Stracisz życie i niczego nie zmienisz. Dlaczego? Bo nikt nie potrafi wymyślić dobrej fabuły z uczonym jako postacią pierwszoplanową. Z całą świadomością ów górny wywód kończę zdaniem jakby wyjętym z podręcznika.

 


< 13 >