Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 19>|>

F

 

 

Bar pełen ludzi. Szepty, ukradkowe spojrzenia. I ja, człowiek wczorajszej świeżości, trzymający w ręku aparat fotograficzny.

Rozmawiają – głównie o mnie. Staram się nie zwracać na to uwagi. Przywykłem. Zawsze się gapią. Zawsze gadają.

Od godziny piję śmierdzącą i zimną już kawę. Podejrzewam, że kupują ją w Biedronce w promocyjnej cenie. Trudno. Ważne, że miejscówka jest dobra, a kelnerka nie zadaje zbędnych pytań. Bywa, że ciekawscy zaglądają mi przez ramię, zadają pytania, przeszkadzają, a czasem nawet dzwonią na policję. Nienawidzę tego.

Marzę o kąpieli, porządnym domowym obiedzie, wyczerpującym seksie i długim śnie we własnym łóżku. Zamiast tego od kilku dni włóczę się za przeklętym typkiem, któremu muszę zrobić zdjęcie. Jedno, cholernie ważne zdjęcie.

Rozłożona na stoliku wczorajsza gazeta błaga, by ją w końcu przeczytać. Nic z tego. Ogarniające mnie zmęczenie nie pozwala zagłębić się w lekturze, nie tracąc przy tym czujności. Dziennik już drugą dobę zbiera wszelkie możliwe plamy od kawy, jajecznicy, keczupu z hot-doga oraz tłuszczu z konserwy turystycznej. Pierwszej strony pozbyłem się wczoraj – posłużyła jako obrus chroniący tapicerkę samochodu.

Za oknem panuje zwyczajna monotonia życia. Przed oczami przemykają mi szare sylwetki. Każda z nich wygląda tak samo – smutne twarze smutnych ludzi. Nie zwracam na nich uwagi, zaledwie rejestrując ich obecność. Gdyby ktoś spytał mnie, czy widziałem przebiegającą tędy nagą kobietę wymachującą wielkimi balonami, odpowiedziałbym zgodnie z prawdą, że nie. Interesuje mnie tylko jedno. Z uwagą obserwuję wnętrze LukasBanku, znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy.

Aparatu (nowiutkiego Nikona z długim teleobiektywem i mnóstwem bardziej lub mniej przydatnych funkcji) używam jako lunety. Dzięki temu mam kontrolę nad tym, co dzieje się w środku.

Obiekt – Artur Gnatzki – rozmawia z pracownikiem banku. Zapewne załatwiają jakieś sprawy dotyczące jego fundacji pomagającej niepełnosprawnym, będącej równocześnie pralnią brudnych pieniędzy. Szanowany biznesmen o podwójnej twarzy. Jednak nie można mu odmówić tego, że dla chorych robi dużo. Nawet bardzo dużo. Choć nie wiadomo, jak długo jeszcze, bo w jego życiu niebawem zajdzie coś niezwykłego, co pewnie zmieni je na zawsze. Dlatego tu sterczę, muszę uchwycić ową chwilę i zamknąć ją w serii zdjęć, które warte będą kupę forsy.

Szkoda, że nie mogę wejść do środka i czuwać bezpośrednio przy nim. To jednak niewykonalne. Ochroniarze wyrzuciliby mnie stamtąd, gdyby tylko zorientowali się z kim mają do czynienia; robienie zdjęć w banku jest całkowicie zabronione. Śledzę gościa już trzeci dzień i nie mogę sobie pozwolić na zdemaskowanie.

Póki co, nie dzieje się nic. Zamawiam drugą kawę i pączka z dziurką. Cierpliwie czekam, niczym snajper gotów do oddania strzału.

Artur Gnatzki zbiera dokumenty ze stołu i chowa je do skórzanej aktówki. Uściskiem dłoni przypieczętowuje z pracownikiem banku zawartą umowę. Wymieniwszy jeszcze kilka zdań, Obiekt znika z pola widzenia.

Robię się niespokojny. Może stać się wszystko, a ja o tym nawet nie będę wiedział. Gdyby coś poszło teraz nie tak, straciłbym jedyną okazję.

Mijają minuty. Nadal nigdzie nie dostrzegam Gnatzkiego. Może poszedł do kibla albo załatwia coś w przeciwległych pokojach. A może... nie, wolę o tym nie myśleć. Trzymając aparat w pogotowiu, nerwowo przepatruję wszystkie możliwe okna. Nic. Ani śladu. Gdzie jesteś, przeklęty draniu?

Nagle zdaję sobie sprawę, że coś przeoczyłem. Obserwacja Obiektu tak mnie pochłonęła, że nie zwróciłem uwagi na to, co dzieje się dookoła. Karcę się za ten dziecinny błąd. Może okazać się brzemienny w skutki. Z tłumu na ulicy wyławiam dwóch mężczyzn wzbudzających moje podejrzenia. Typowi dresiarze, z obszernymi kapturami na głowach. Niby nic specjalnego, a jednak... Jako jedyni nigdzie się nie spieszą. Paląc jednego papierosa za drugim, bacznie obserwują wyjście z banku. Trzymają się osobno, dając sobie nieme znaki.

Robię zbliżenie. Z kieszeni workowatej bluzy jednego z nich wystaje fragment jakiegoś czarnego, metalowego przedmiotu. Oby to nie było to, o czym myślę. Mam jednak złe przeczucie – cholera, to się stanie zaraz!

Zajmuję wygodną pozycję, co pozwoli mi na siedząco strzelać zdjęcia, a jednocześnie – gdyby zaszła taka potrzeba – w ciągu chwili zerwać się z krzesła i wybiec na zewnątrz. Stawka jest zbyt wysoka, bym mógł pozwolić sobie na chwilę dekoncentracji. Przez obiektyw aparatu obserwuję rozwój wydarzeń.

W barze milkną wszystkie odgłosy, zupełnie jakby klienci z równą jak ja uwagą oczekiwali nieuniknionego. Mógłbym przysiąc, że brodaty facet siedzący przy stoliku obok wstrzymuje oddech. Nie widzę, lecz domyślam się, że wszyscy wpatrują się w okno, zastanawiając się, co takiego próbuję sfotografować. Ale się zdziwią. Bawią mnie ludzkie reakcje wywołane szokiem. Ciekawe, kto pierwszy zacznie krzyczeć. Stawiam, że blondwłosa panienka zza moich pleców. Albo ta stara prukwa, cały czas przyglądająca mi się ze zgorszoną miną. Gdybym miał typować, kto doniesie na mnie na policję, stawiałbym właśnie na nią. Właściwie jestem pewien, że zrobi to, gdy tylko opuszczę lokal.

Artur Gnatzki nie przeczuwając niczego, udaje się wprost do wyjścia.

Czuję mroźny powiew na karku. Dreszcz ekscytacji przebiega mi po plecach, gdy niewidzialne szpony zaciskają się na moim gardle. Czuję fizyczną rozkosz rozrywającą lędźwie. Uwielbiam to uczucie. Jest jak narkotyk.

Teraz liczą się sekundy. Niezwykle długie sekundy. Tykanie zegara staje się głośne i bardzo powolne. Tiiikkk... taaaakkkk... tiiiikkkk... taaaakkkk... Słońce zachodzi za grubą warstwą burzowych chmur, które wzięły się znikąd. Okolicę ogarnia cień. Mój własny oddech dominuje nad wszelkimi odgłosami wokół. Ludzie poruszają się bardzo wolno, niczym topniejące woskowe figury. Widzę falowanie ubrań, krople wody rozpryskujące się wokół kałuży, w którą ktoś wdepnął. Dym z papierosów zamarza w powietrzu. Podobnie przelatujący nad głowami przechodniów gołąb. Jest biały. Ciekawe, czy to przypadek? Myślę, że to raczej znak. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak wiele znaków nas otacza. Nie umieją ich czytać. To rzadki dar.

Gnatzki otwiera drzwi. Słyszę jego kroki, a nawet bicie serca – wolne i miarowe.

Człowieka, wyciągającego z kieszeni pistolet, zauważa zbyt późno. Pod tym względem organizm ludzki jest niedoskonały. Nim impuls nerwowy dotarłby do mózgu, nakazując ciału paść na ziemię, a ono wykonałoby rozkaz, minęłoby zbyt wiele czasu. Nie zdążyłby. Widzę przerażenie na jego twarzy.

Padają dwa, oddzielone ułamkiem sekundy strzały. Kule przecinają powietrze, drobinki prochu wydostające się z lufy pokrywają dłoń napastnika.

Czekam.

Widzę, jak pociski zbliżają się do Gnatzkiego. Ludzie wokół jeszcze nie zdążyli zorientować, co się dzieje. Wiem już, gdzie kule trafią. Jedna przestrzeli mu bark, rozrywając mięśnie, szarpiąc tętnicę i miażdżąc kości, lecz nie zabije go. Za to ta druga będzie śmiertelna, trafi go w serce lub aortę, powodując, że jeśli nawet nie umrze natychmiast, to wykrwawi się w mgnieniu oka.

Jeszcze nie.

Pierwsza kula dotyka koszuli.

Teraz!

Na serii zdjęć uwieczniam, jak pociski przeszywają ciało. Oba przechodzą na wylot, kończąc swój lot na kuloodpornych drzwiach banku. Rozpylona w powietrzu fontanna krwi, niczym rdzawa chmura pokrywa wszystko wokół. Krople rozbryzgują się z paskudnym plaśnięciem na szybie za Obiektem, komponując się z wyrysowanymi przez naboje pajęczynami. Gnatzki, odrzucony do tyłu, pada bezwładnie na ziemię, rozbijając sobie czaszkę o betonowy schodek. Wygląda jak szmaciana lalka, rzucona przez znudzone zabawą dziecko. Aktówka upada tuż przy jego stopach. Zwłoki obficie broczą krwią.

Mój lekko zmodyfikowany Nikon uchwycił to wszystko klatka po klatce, z milisekundową dokładnością.

Czas wraca do normalnego biegu. Wpadam w mnogość dźwięków i ruchów, bombardujących moje zmysły. Promieniom słonecznym udaje się przebić przez chmury, odpędzając ponury cień spowijający ulicę. Gołąb z trzepotem skrzydeł odlatuje w sobie tylko znanym kierunku. Spokój burzą krzyki przerażonych przechodniów. Część z nich pada odruchowo na chodnik lub kuli się, zasłaniając rękami. Niektórzy uciekają w panice, wszystko jednak po czasie. Piskliwy wrzask blondynki rani moje uszy, jest tak wysoki, że niemal czuję, jak drżą szyby. Jakiś mężczyzna próbuje ją bezskutecznie uciszyć.

Jeden z bandytów natychmiast podbiega i zabiera upuszczoną przez Gnatzkiego teczkę, następnie obaj uciekają w przeciwnych kierunkach. Z banku wypadają ochroniarze, robiąc przy tym groźne miny i mnóstwo dodatkowego zamieszania. Przymierzają się do strzału, lecz wokół jest zbyt wielu spanikowanych ludzi, których mogliby przypadkowo postrzelić, wzywają więc posiłki przez krótkofalówkę.

Na wszelki wypadek robię jeszcze zdjęcia obu napastników – mogą mi się przydać. Policja na pewno zwróci się do mnie z pytaniem, co widziałem. Będą zadawać mnóstwo pytań, może nawet próbować połączyć mnie z tą zbrodnią. Wolę się zabezpieczyć. Wprawdzie bandyci mają kaptury na głowach, ale liczę na to, że uda mi się uchwycić przynajmniej fragmenty ich twarzy.

Dopijam kawę. Nadgryzionego pączka zostawiam na stoliku, a gazetę wyrzucam do kosza. Aparat przewieszam przez ramię i jak gdyby nigdy nic, opuszczam lokal. Wychodząc, zakładam okulary przeciwsłoneczne i włączam empetrójkę. Słuchawkę zakładam tylko na lewe ucho. Mocne brzmienie Prodigy wprawia mnie w lepszy nastrój. Kątem oka dostrzegam, jak wredna jędza w barze drżącymi rękoma wybiera numer na telefonie komórkowym. Wiedziałem.

Karetka pogotowia przyjeżdża zadziwiająco szybko. Oparty o ścianę obserwuję, jak z pojazdu wysiadają ratownicy medyczni, objuczeni całą masą sprzętu. Z satysfakcją patrzę, jak lekarz badający mój Obiekt niedowierzająco kręci głową. Chwilę później nadjeżdża policja, a także posiłki zamówione przez ochroniarzy banku. Wszystko na sygnałach, robi się kolorowo jak na dyskotece. Stojący wokół gapie przepychają się jeden przez drugiego, by zobaczyć, co się stało. Ochrona zabezpiecza teren, by nikt nie przeszkadzał w akcji, a policjanci spisują zeznania.

Odchodzę stamtąd, by jakiś wścibski glina przypadkiem nie wpadł na pomysł zarekwirowania mojego aparatu. Muszę wywołać te zdjęcia i to szybko. Widzę jeszcze, jak ratownicy opatrują Gnatzkiego i kładą go na nosze. Chwilę później rozlega się wycie syreny.

Mój samochód stoi na parkingu kilkaset metrów dalej. Srebrny Volkswagen Passat, którego otrzymałem jako zapłatę za zdjęcia pewnego lekarza. Samochód był niemal nowy. Człowiek ów (w tej chwili już nawet nie pamiętam, jak się nazywał) bardzo chętnie mi go podarował w zamian za fotografie. W domu mam więcej takich prezentów.

W aucie empetrójkę zmieniam na odtwarzacz CD. Przebicie się przez korki zajmuje mi sporo czasu. Dobrze, że wciąż odczuwam skutki krążącej w żyłach kofeiny, inaczej chyba zasnąłbym na miejscu. Jestem wykończony, brudny, a jednocześnie podekscytowany. Dopóki nie wywoła się zdjęcia, nigdy tak naprawdę nie wiadomo, co zostało uchwycone. Jasne, że mam podgląd na wyświetlaczu, jednak to nie to samo. Nie można dostrzec najistotniejszych szczegółów, widocznych tylko na dużym formacie, a właśnie o nie chodzi. W miarę jak zbliżam się do domu, podniecenie narasta.

Mieszkam po drugiej stronie miasta, na dość ładnym, strzeżonym osiedlu. Bloki, pomimo iż mają swoje lata, dobrze się prezentują. Na parking pod budynkiem wjeżdżam z piskiem opon, wzbudzając oburzenie starszych lokatorek, spacerujących po zielonym skwerku. „Dorosły facet, a zachowuje się jak gówniarz” skomentowała kiedyś sąsiadka. Nigdy nie miałem z nią dobrych układów. Odpowiedziałem jej wtedy, że wolę być starym gówniarzem niż starym pierdzielem. Od tego czasu nie odezwała się do mnie słowem.

Widzę za to, jak małolaty na mnie patrzą – kisiel w majtkach. Może nie wyglądam jak Brad Pitt, ale dobrze wiem, jak zrobić wrażenie.

Pik pik. Zamykam samochód.

Jeszcze tylko wspinaczka na czwarte piętro (nie lubię jeździć windą) i już stoję na progu mieszkania. Nie przywiązuję szczególnej uwagi do estetyki wnętrza. Nie jest zaniedbane, sprzątam je regularnie, mimo to obcej osobie mogłoby się wydawać, że panuje tu nieporządek. Dlatego nie lubię nikogo zapraszać do mieszkania. Co nie oznacza, że to się nie zdarza. Najczęściej jednak, gdy są to kobiety, spotykam się z drwiącym uśmieszkiem z ich strony.

Sam doskonale wiem, gdzie co się znajduje. I właśnie dlatego coś wzbudza mój niepokój. Mam wrażenie, że pewne przedmioty zostały przestawione. Jak w bajce: „Ktoś pił z mojego kubeczka, ktoś siedział na moim krzesełku...” Rozglądam się po mieszkaniu, lecz nie dostrzegam żadnych wyraźnych śladów czyjejś obecności ani tym bardziej samego intruza. Być może to tylko złudzenie wywołane zmęczeniem, jednak nie daje mi spokoju. Wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje. Ale skąd?

W tej chwili najważniejsze są jednak zdjęcia. Odpalam laptopa. Podczas gdy system się ładuje, wyciągam z lodówki karton soku jabłkowego. Z pełną szklanką wracam do pracowni.

Aparat podłączam do komputera i wtedy zauważam błysk w oknie. Krótki refleks, który zwraca moją uwagę. Czyżby ktoś rzeczywiście mnie obserwował? Popijając sok, wodzę wzrokiem po przeciwległym bloku w poszukiwaniu źródła owego błysku. Niczego jednak nie widzę. Wracam do pracy, od czasu do czasu zerkając w stronę okien.

Zdjęcia okazują się wcale udane. Może nie najlepsze w mojej karierze, ale i tak prezentują się nieźle. Klatka po klatce zarejestrowałem, jak przez ciało Artura Gnatzkiego przelatują pociski. Jednak to nie o te fotografie chodzi. Muszę znaleźć dokładnie ten moment, gdy Gnatzki wydaje ostatnie tchnienie. Po tym, jak kula wchodzi w jego tułów, ale zanim padnie martwy na ziemię. Moment, gdy dusza opuszcza ciało.

Jest!

Jedno jedyne spośród kilkudziesięciu, ale to właśnie TO. Gnatzki, z przerażoną miną i niedowierzaniem w oczach, odchodzi z tego świata. Zza jego pleców, tam, gdzie widnieje otwór wylotowy kuli, która przeszyła serce, unosi się błękitny, człekokształtny obłoczek. Tak blady, że można by wcale go nie zauważyć. Mam jednak zbyt wielkie doświadczenie.

Sprawdzam także zdjęcia napastników. Szkoda. Miałem nadzieję, że udało mi się zarejestrować ich twarze. Kaptury jednak rzucają cienie, skutecznie maskujące zbrodniarzy.

Wkładam drugą kartę pamięci do czytnika komputera. Zapiszę na niej kopie zdjęć, lecz bez tego jednego – kluczowego. To będzie karta dla policji na wypadek, gdyby chcieli dowiedzieć się, co fotografowałem. Znajdą na niej także fotografie zabójców. Wprawdzie mało przydatne, ale zawsze. Dla mnie może być to ważna karta przetargowa.

Z oryginałem muszę postąpić inaczej. Kasuję wszystkie zdjęcia, prócz tego, na którym widoczna jest dusza. To zdjęcie musi istnieć. Na zawsze. Wkładam do drukarki papier fotograficzny i drukuję fotkę – ujęcie umierającego Gnatzkiego oraz jego ducha na tle LukasBanku. Z fontanną krwi tryskającą z pleców wygląda jak postać z komiksu. Świetnie wyglądałoby czarno-białe – myślę, że można by je trochę podrasować w Photoshopie i byłoby prawdziwym dziełem sztuki. Oczywiście nie mogę tego zrobić.

Znowu dostrzegam refleks. Łapię za aparat i używając go jak lunety, przepatruję wszystkie okna naprzeciwko. Przez chwilę widzę jakąś postać, lecz chowa się tak szybko, że nie zdążam dokładniej się jej przyjrzeć. Jestem jednak pewien, że to ta sama osoba, która śledzi mnie od jakiegoś czasu. Zabawne: obserwator obserwuje obserwatora. Ciekawe, czy to inny fotograf, interesujący się moją dość tajemniczą działalnością. W końcu musi dojść do konfrontacji. Jestem cholernie ciekaw, kto to taki. Mimo usilnych starań do tej pory nie udało mi się odkryć jej tożsamości. Jej, bo jedyne, czego jestem pewien, to tego, że jest kobietą.

Zasłaniam firanki – dość podglądania, nieznajoma. Do szarej koperty dużego formatu wkładam zdjęcie oraz oryginalną kartę pamięci. Całość chowam do szuflady w biurku. Następnie na telefonie komórkowym wybieram numer Obiektu. Gnatzki powinien już wyjść ze szpitala. Jeśli nawet zostały jakieś ślady po ranach, to raczej już tylko w formie blizn. Lekarze zapewne będą woleli przyjąć wersję, że strzelano kulkami z farbą, niż uwierzyć, że stało się coś przekraczającego ich możliwości poznawcze.

Po trzech sygnałach odzywa się głos.

– Słucham.

Dobrze się czujesz, cwaniaku, myślę, pewnie teraz uważasz się za wyjątkowego szczęściarza. Żeby ci się tylko w dupie nie poprzewracało. Już tego dopilnuję.

– Halo, słucham? – powtarza po chwili.

– Pan Artur Gnatzki? – pytam, dla zasady.

– Tak, kto mówi?

– Mam coś, co pana zainteresuje. Możemy się spotkać?

– Kto mówi? Dlaczego miałoby mnie interesować coś, co pan ma? I co to jest?

– Powiedzmy, że zrobiłem kilka zdjęć, gdy został pan napadnięty. To jak?

Chwila ciszy.

– Dobrze. Kiedy i gdzie?

– Dziś wieczorem. Powiedzmy o osiemnastej. W parku, przy fontannie z figurką sikającego aniołka. Może być?

– Dobrze. Jak pana poznam?

– Pan chyba żartuje. Proszę nie przyprowadzać ze sobą zbyt wiele towarzystwa. Myślę, że nam obu zależy na dyskrecji, wie pan, o czym mówię. Do widzenia.

Rozłączam się.

Mam teraz sporo czasu. Zdejmuję przepocone, kilkudniowe ubranie i w samych tylko bokserkach przygotowuję sobie kąpiel. W międzyczasie, gdy woda leje się do wanny, sprawdzam e-maile. Mam kilka skrzynek pocztowych. W moim fachu anonimowość jest prawie tak ważna, jak mnogość kontaktów. Łącznie dostaję trzydzieści wiadomości, z czego dwadzieścia dwie to spam oraz reklamy. Pięć zawiera informacje, na jakich portalach i forach czekają na mnie kolejne wiadomości. Forum dla fotografów sprawdzę później osobno. Trzy ostatnie to wiadomości prywatne, lecz nie zawierają niczego istotnego, więc przeglądam je tylko pobieżnie. Wyłączam program pocztowy i idę do kuchni. W barku czeka na mnie napoczęta butelka whisky. Nalewam sobie szklaneczkę, dorzucam trzy kostki lodu i kieruję się do łazienki.

Bardzo potrzebuję gorącej kąpieli, toteż gdy tylko zanurzam się po szyję w parującej wodzie z pianą, od razu odczuwam miłe odprężenie. Popijając z wolna trunek, oddaję się rozkoszy. Powoli zasypiam, czując, jak zmęczenie bierze nade mną górę. Nie mam już siły nawet otworzyć oczu. Błogie otępienie ogarnia moje ciało.

Nagle rozlega się walenie do drzwi. Próbuję je ignorować, lecz intruz z coraz większym zapałem burzy mój spokój. Cholera, odkrył także dzwonek. Teraz nie tylko wali w drzwi, ale także dzwoni – naprzemiennie. Doprowadza mnie to do szału.

– Nikogo nie ma w domu! – krzyczę w końcu.

– F., proszę, otwórz – odzywa się dziewczęcy głos – mamy sprawę do załatwienia.

Wstrzymuję oddech. Nazwała mnie F. Skąd zna tę ksywkę? Próbuję skojarzyć głos, lecz bezskutecznie. W końcu ciekawość bierze górę.

– Chwileczkę! – wołam.

Wychodzę z wanny i dokładnie wycieram się ręcznikiem. Zakładam na siebie biały szlafrok. Ze szklaneczką trunku podchodzę do drzwi. Przez wizjer sprawdzam, kto ma do mnie sprawę. Widzę ładną dziewczynę o jasnych długich włosach. Chyba zauważa, że jej się przyglądam, bo pochylając lekko głowę w lewo, patrzy wprost w judasza. Uśmiecha się. Nie znam jej, a już z całą pewnością nie jest jedną z moich klientek. Taką osobę na pewno bym zapamiętał.

Zakładam łańcuch i uchylam drzwi.

– O co chodzi?

Dziewczyna wygląda na dużo młodszą ode mnie. Podświadomie wyczuwam w niej coś dziwnego, co budzi mój niepokój. Niebezpieczeństwo!, alarmują zmysły. Chwilowo postanawiam zignorować ostrzeżenie.

– Będziemy tak rozmawiać przez szparę w drzwiach czy zaprosisz mnie do środka?

Po chwili wahania wpuszczam ją do mieszkania.

– Przepraszam za bałagan, nie spodziewałem się gości.

Wzrusza ramionami, od razu przechodząc do salonu, siada na fotelu, a brązową torebkę odkłada na bok. Najwyraźniej czuje się jak u siebie w domu. Trochę mnie to irytuje.

– Nie zaproponujesz mi niczego do picia? – Zakłada nogę na nogę. Ma szczupłe, zgrabne łydki i malutkie stópki.

– Może być whisky?

– Whisky. Wspaniale!

– Z lodem?

– Oczywiście.

Przygotowuję trunek, sobie także dolewam. Podając jej szklankę, zauważam, że nosi czarny stanik, a pomiędzy kształtnymi piersiami na złotym łańcuszku spoczywa błyszczący wisiorek. Dziewczyna wygląda bardzo seksownie. Staram się nie spoglądać w dekolt, lecz wzrok bezwiednie od czasu do czasu się tam ześlizguje. Nagle czuję, jak bardzo brakuje mi kobiety.

– Poznam w końcu powód tej wizyty? – pytam.

– Oczywiście. – Moczy usta. Na szklance zostają ślady szminki. – Masz coś, co nie należy do ciebie.

Pięknie, myślę.

– Co takiego? – pytam, starając się patrzeć jej w oczy, lecz nieposłuszne oczy spoczywają na wargach. Chciałbym je posiąść. Pragnę ich.

– Wiem, czym się zajmujesz, Złodzieju Dusz. Dotąd bawiły mnie twoje gierki. Obserwowałam, czy kotek wyrwie mysz z pazurów lamparcicy. Udawało się, trudno, co się odwlecze, to nie uciecze. Ale duszy Artura Gnatzkiego nie możesz zatrzymać. Oddaj mi ją.

Czuję, jak zimny pot oblewa mi plecy. Czyżby któryś z moich klientów postanowił ze mnie zakpić? Ale nie wiedzą przecież, gdzie mieszkam, nie znają nawet mojej tożsamości. Obawiam się najgorszego.

– To ty mnie śledzisz od pewnego czasu? Włamałaś się do mojego domu. Mogę wezwać policję.

– Och, przestań pierdolić. – Przekleństwo w jej ustach brzmi szczególnie nieładnie. Stanowi zgrzyt z wyniosłym stylem bycia i urodą.

– Kim jesteś?

Dziewczyna krzywi się, wydymając usta w lekceważącym grymasie.

– To jest głupie, naiwne pytanie. Nie stać cię na coś mądrzejszego?

– Do czego potrzebne ci to akurat zdjęcie? Jaki masz w tym interes? I dlaczego uważasz, że powinienem ci je oddać? Dlaczego myślisz, że w ogóle ci je dam?

– O. Już lepiej. To jednak pytania, na które nie uzyskasz odpowiedzi. Są sprawy, o których nie masz pojęcia, Złodzieju Dusz. Dla własnego dobra radzę ci, żebyś dobrze przemyślał moją propozycję.

– Jakoś nie zaspokoiłaś mojej ciekawości.

Dziewczyna wzrusza ramionami.

Podchodzę do okna, splatając dłonie na plecach. Muszę się zastanowić. Dotąd myślałem, że jestem bezkarny, tańczę ze śmiercią, wyrywając z jej objęć jedną duszę za drugą. Straciłem już rachubę, ile ich było, myślę, że co najmniej kilkadziesiąt. Teraz nagle pojawia się tajemnicza kobieta z żądaniem zwrotu jednej z nich. Dziwna rzecz. Z jednej strony czuję strach, z drugiej ciekawość i ekscytację. Przez chwilę ważę w myślach te uczucia. Mam wrażenie, jakby dwie istoty w moim umyśle biły się o władzę. Ta racjonalna i ta żądna przygód. W końcu ciekawość wygrywa. Niebezpieczeństwo mnie pociąga, jest esencją mojego życia; uzależnieniem. Dlaczego Gnatzki jest taki ważny? Po żadną inną duszę nikt nigdy się nie upominał. Musi być jakiś powód.

Chcesz podchodów? Dobrze, będziesz je miała.

Spoglądam na dzieci, beztrosko bawiące się na placu zabaw, oraz na towarzyszących im rodziców. Nie zdają sobie sprawy z wagi zdarzeń dziejących się wokół. Zazdroszczę im. Jak to było? „Niewiedza to błogosławieństwo”? Chyba tak. Nagle czuję się zmęczony. Stary i zmęczony.

– A co, jeżeli nie oddam tych zdjęć? – odwracam się do niej – Zabijesz mnie?

– Może, nie wiem jeszcze. To byłoby nawet całkiem zabawne, ale wiesz, szczerze mówiąc, polubiłam cię. Nie chciałabym tego robić. Jestem przekonana, że oddasz duszę Gnatzkiego. A jeśli nie... – Odstawia pustą szklankę na stół. Końcówką języka oblizuje wargi, drapieżnie, jak zwierzę szykujące się do ataku – Już puściłeś kamień, który może pociągnąć za sobą lawinę. Nie pogarszaj sprawy.

– Co takiego może się stać?

Puszcza do mnie oczko. Boże, jaka ona jest cudowna.

– Gramy fair. Nie mogę zdradzać przyszłości.

– Powiedzmy, że zgodzę się i oddam to, czego tak pragniesz. Co będę z tego miał?

– Targujesz się? Jak śmiesz!? Mogłabym cię zniszczyć skinieniem palca. – Spogląda na mnie lodowatym, pogardliwym wzrokiem. Przez chwilę czuję, jak powietrze wokół ziębnie. Po chwili już spokojniejszym tonem dodaje:

– Ale dobrze, przewidziałam to. Będziesz mógł dalej się bawić w paparazzo. Oczywiście, jeśli zdołasz, bo nie będzie już tak łatwo.

Pragniesz mnie, prawda?

Dziwnie się czuję, jakby ktoś grzebał mi w głowie. Moje myśli wciąż krążą wokół jej zgrabnych nóg, nieprzeciętnej figury, piersi, które chciałbym posiąść, ust, których pragnę skosztować. W umyśle wciąż słyszę ten niepokojący, jednocześnie nieziemsko kuszący szept:

Mogę być twoja.

Nie mogę skupić się na niczym innym. Zimne dotąd oczy dziewczyny przemieniają się. Stają się roześmiane, błyszczące tęczą barw. Końcówką języka wodzi po błyszczących, wilgotnych wargach. Niczym mała dziewczynka przygryza opuszkę palca, spoglądając przy tym wzrokiem wyrażającym jedno. W żołądku czuję, jak stado motyli radośnie urządza sobie zabawę w ganianego.

Chodź do mnie kociaku, no chodź.

W końcu dzieje się to, co musiało się stać. Ulegam pokusie. Nasze usta łączą się w gorącym, pełnym pożądania pocałunku. Na pierwszy ogień idzie bluzeczka, zaraz potem stanik, uwalniając dwie najcudowniejsze, jakie kiedykolwiek widziałem, półkule piersi, zwieńczone twardymi z podniecenia, ciemnymi sutkami...

 

***

 

Leżymy na łóżku obok siebie. Nadzy i spełnieni, a ja, patrząc w sufit, myślę, że to był najlepszy seks mojego życia. Dziewczyna mruczy niczym kot. Ma zamknięte oczy, ale chyba nie śpi. Podejrzewam, że obserwuje mnie spod przymkniętych powiek. Głaszczę jej puszyste włosy i choć zdaję sobie sprawę, że to się zaraz skończy, wyobrażam sobie, co by było, gdybym mógł tak codziennie. Atmosferę burzy jej pytanie:

– To jak będzie z tymi zdjęciami, kotku? – Obejmuje mnie za szyję i głęboko całuje w usta, a potem nagle odsuwa się i siada na krawędzi łóżka, zakrywając biodra kołdrą, jakby nagle zaczęła wstydzić się swojej nagości.

Przecież wiedziałem, że to o nie cały czas chodzi, a jednak robi mi się przykro. Czuję się wykorzystany, tak jakby seksem można było wyciągnąć ze mnie wszystko i zmusić do posłuszeństwa. Spoglądam na nią z wyrzutem. Wzdychając, wstaję i podchodzę do biurka, na którym leży aparat fotograficzny. Wyciągam z niego kartę pamięci i wręczam ją dziewczynie.

– To wszystko? – pyta.

W milczeniu potwierdzam skinięciem głowy. Uśmiecha się.

– Mądra decyzja. No, nie rób takiej ponurej miny, kotku.

Z żalem obserwuję, jak się ubiera, pozbawiając mnie możliwości upajania się widokiem jej idealnego ciała. W łazience spędza co najmniej piętnaście minut, poprawiając makijaż i układając nieco zmierzwione włosy. Znów staje się tą samą olśniewającą, ale już nie moją kobietą. Przed wyjściem mruga do mnie.

– Może jeszcze kiedyś się zobaczymy, kowboju. – Wymierza we mnie palec wskazujący, imitując strzał z pistoletu. – Pa. Interesy z tobą to czysta przyjemność.

Zamyka za sobą drzwi.

Wypatruję jej przez okno, ale nigdzie nie mogę jej dostrzec. Zupełnie jakby nie opuściła budynku. Albo, co bardziej prawdopodobne, rozpłynęła się w powietrzu.

Dopiero po jakimś czasie stopniowo dochodzi do mnie, co zrobiłem. Jakimś sposobem musiałem ulec zauroczeniu. Kim ona mogła być? To pytanie nie daje mi spokoju. Poczucie, że tak łatwo wpłynęła na mnie, budzi we mnie strach. Na szczęście nie straciłem resztek rozumu.

 

***

 

Kwadrans po siedemnastej wychodzę na spotkanie z Gnatzkim. Idąc, myślę o tym, jak dziewczyna się wkurwi, gdy zobaczy, co dostała. Zbieleje ze złości. Myśl ta sprawia mi ogromną satysfakcję. Znów JA będę górą.

Droga do parku zajmuje mi około czterdziestu minut. Idę pieszo, rozkoszując się piękną pogodą i swoim tryumfem. Mimo wszystko, raz po raz, oglądam się za siebie, by sprawdzić, czy nie jestem śledzony. Zza ciemnych okularów swobodnie obserwuję okolicę. Ostrożności nigdy za dużo. Zbyt wiele niespodzianek spotkało mnie ostatnimi czasy. Wygląda jednak na to, że nikt za mną nie podąża.

Gdy docieram do fontanny, Gnatzki już na mnie czeka. Chyba jest sam, albo dobrze ukrywa swoich ochroniarzy. Nikt ze spacerujących ludzi nie wzbudza moich podejrzeń. To dobrze, to bardzo dobrze.

– Witam, panie Gnatzki. – Podaję mu dłoń na przywitanie.

– Witam, panie...

– Proszę mi mówić F. Jak fotograf.

– Ach tak – nie puszcza mojej dłoni, ma mocny uścisk. – Mimo wszystko wolałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia.

– Sprowadzają mnie tu interesy, a nie chęć zawierania znajomości.

– Czyżby, panie F.? No to kiepsko pan zaczyna. – W końcu mnie puszcza. – Co pan chce za zdjęcia tych niedoszłych morderców?

– Nie mam ich.

– Nie? To z czym pan do mnie przychodzi?

– Z pańskim zdjęciem. Jednym, za to wyjątkowym. Jedynym w swoim rodzaju.

– Panie F., nie wiem, o co chodzi, ale mam już swojego fotografa. Marnuje pan swój i mój bezcenny czas. Do widzenia!

– Chwileczkę. Nie tak prędko. Nie zobaczył pan jeszcze, co mam do zaoferowania.

Zniecierpliwiony cmoka, zastanawiając się. Ukazuje przy tym żółte zniszczone zęby. Przychodzi mi do głowy, że nie chciałbym, aby przypadkiem chuchnął mi w twarz.

W końcu odzywa się:

– Dobra, wal pan i spadaj. Czekają na mnie prawdziwe interesy.

Uśmiecham się szelmowsko. Myślę, że łatwo go będzie przekonać. Choć z drugiej strony pozory mogą mylić. Postanawiam od razu zagrać w otwarte karty.

– Dostał pan dziś dwie kulki. Strzały te powinny być śmiertelne, a jednak rozmawia pan tutaj ze mną i, jak widzę, dobrze się czuje. Domyśla się pan dlaczego?

– Miałem szczęście? – zadrwił. – Cholernie dużo szczęścia.

Nie lubię, jak ktoś mówi takim tonem.

– Nie, panie Gnatzki. Nie miał pan szczęścia, tylko mnie. Zrobiłem zdjęcie, dokładnie w momencie gdy pańska dusza opuszczała ciało. Zatrzymałem ją tu na ziemi i dlatego pan nie umarł. Co więcej! Przypuszczam, że rany już się zasklepiły. Boli jeszcze?

– Żałosne. Uważa pan, że uwierzę w te bzdury? Jakieś zdjęcie miałoby mnie niby uchronić przed śmiercią? Marnuję czas. Idź się, człowieku, zgłoś sam-wiesz-gdzie. A tę swoją ksywkę lepiej zmień, bo na nikim wrażenia nie zrobi.

Wkurzasz mnie gościu, sam tego chciałeś.

– Zróbmy w takim razie test. Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości.

Wyjmuję z koperty zdjęcie i pokazuję mu.

– Ładne ujęcie. W Super Expressie dostanie pan za nie parę złotych.

– Od pana dostanę za nie znacznie więcej. Proszę tylko spojrzeć.

Wyjmuję z kurtki uprzednio przygotowaną igłę i bez rozmachu wbijam ją w fotografię. Dokładnie tam, gdzie znajduje się jego noga. Powtarzam czynność kilkakrotnie. Tak z czystej złośliwości. Do końca życia będzie kulał.

Gnatzki pada na kolana. Sycząc z bólu, rozmasowuje obolałą kończynę.

– Co to, kurwa, jest?

To musiało boleć.

– Jeszcze jeden test?

Nim zdąży zaprzeczyć, haratam igłą nadgarstek na zdjęciu. Delikatnie, nie chcę mu odciąć ręki, a tylko dać nauczkę. Gnatzki momentalnie chwyta się za dłoń, a spomiędzy palców wypływa ciemna strużka krwi. Krzyczy z bólu, zwracając na siebie uwagę spacerowiczów. Pomagam mu wstać, uważając, by nie poplamić się krwią. Całe szczęście żaden z przechodniów nie ma zamiaru reagować. Kocham nasze społeczeństwo za tę obojętność. Tak jest, nie wtrącajcie się w nie swoje sprawy.

– Teraz już pan wierzy? Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby zdjęcie wpadło w niepowołane ręce albo uległo zniszczeniu. Prawda?

Przerażony Gnatzki nerwowo potakuje głową. Jest biały jak kreda, trzęsą mu się dłonie i wygląda, jakby miał zemdleć, lecz dzielnie trzyma się na nogach.

– I... ile – przełyka ślinę – ile chce pan za nie?

– Powiedzmy... – udaję, że się zastanawiam, chociaż wszystko mam skalkulowane – powiedzmy, dziesięć tysięcy euro. Nie jestem pazerny. Plus obietnica.

– Jaka obietnica?

– Panie Gnatzki, wiem wszystko o pańskich lewych interesach. O tym, że fundacja charytatywna to tylko przykrywka. Przestanie pan zajmować się brudnymi sprawami, a ja w zamian ofiarowuję panu życie. To chyba uczciwa propozycja.

– Zgoda – odpowiada bez namysłu.

– Cieszy mnie to. Proszę, oto zdjęcie. Jest także karta pamięci z aparatu. Rozumie pan chyba, że karta również nie może ulec zniszczeniu? Obu tych rzeczy musi pan strzec jak oka w głowie, a może uda się panu wymknąć z objęć śmierci przez następne kilka, a może kilkanaście lat. Któż zna ścieżki, jakimi chadza Biała Dama?

Robię teatralny gest dłońmi. Lubię ten tekst, jest taki wzniosły, dodaje dramatyzmu. Każdemu klientowi go powtarzam, to bardzo skuteczny środek perswazji.

– Zdjęcie daję od razu. Kartę otrzyma pan, gdy dostanę forsę i będę miał pewność, że porzucił pan swoje drugie życie. Oczywiście mam swoje sposoby, by się tego dowiedzieć, więc lepiej proszę nie kombinować. Do tego czasu będzie bezpiecznie leżeć w moim sejfie. To jak, dobijamy targu?

Wyciągam dłoń na przybicie umowy.

Gnatzki chwilę się waha. Nie ma jednak wielkiego wyboru.

– Zgoda. – Ściskamy sobie ręce.

Nagły skurcz serca niemal pozbawia mnie przytomności. Niemiłosierny ból rozsadza moją klatkę piersiową, piekielny ogień wypala mi wnętrza. Nie wiem, co się dzieje. Nadal trzymam dłoń biznesmena, lecz on wydaje się teraz jakiś nieruchomy i nieobecny. Jak precyzyjnie wykonana grecka rzeźba. Spoglądam wokół i już wiem, co się stało.

Czas stanął w miejscu. Dziwne...

Czuję lodowaty oddech na karku i słyszę niezrozumiały szept, tuż przy uchu. Woda w fontannie zamarza, a z członka sikającego aniołka wystaje sopel lodu. Foliowa reklamówka niesiona przez wiatr zastyga w powietrzu. Puszczam nieruchomą dłoń Gnatzkiego i cofam, rozglądam się.

Cisza. Tylko wiatr smętnie zawodzi. Jest zimno, ciemno i strasznie. Zdejmuję okulary i chowam je do kieszeni. Wydaje mi się, że kamienny aniołek spogląda na mnie wzrokiem pełnym nienawiści, dookoła przemykają cienie. Szepty zastępuje chichot unoszący się w przestrzeni. Nie mogę dociec, z której strony. Jego źródło bez przerwy się przemieszcza. Jest to przede mną, to znów za mną lub tuż obok. Rozbrzmiewają klątwy i złorzeczenia. Krajobraz stopniowo traci wszelkie kolory. Świat staje się szary, płaski i pozbawiony życia.

Z naprzeciwka, z przedziwnej jasności wyłania się kobieca sylwetka o rozwianych, falujących na wietrze włosach. Widzę tylko zarys postaci. Zmierza ku mnie, krokiem tak lekkim, jakby unosiła się nad ziemią. W zwiewnej obszernej sukni przewiązanej w talii wstążką wygląda niezwykle zjawiskowo. Wstęga porusza się i zwija jak żywa, a jej końcówki, przypominające jaszczurze łby, kąsają powietrze wokół.

Po chwili dostrzegam już rysy twarzy. Poznaję ją. Bujne, miodowe włosy zakrywają połowę twarzy. Niesamowite oko świdruje mnie na wylot. Jest czerwone, a z kącika, tuż przy nosie, spływa krwawa łza. Aksamitna obroża na smukłej, alabastrowej szyi zdaje się wibrować jakąś dziwną energią.

Dziewczyna chichocze, prawą dłonią przysłaniając usta, naszpikowane szeregiem bielutkich, ostrych jak igły, kłów. Pomimo istotnych zmian, widzę w niej wciąż tę samą osobę, która była u mnie jeszcze dziś. Rysy twarzy zasadniczo się nie zmieniły, podobnie sylwetka.

Suknia faluje i marszczy się w rytm kroków. Potworne hydry syczą, wysuwając rozdwojone języki. Istota płynie w powietrzu. Zbliża się. Czuję jej niesamowitą, niemal nieziemską moc. Widziałem w swoim życiu wiele, jednak nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim. Ktoś się chyba zdenerwował.

Przekrzywia głowę, jednocześnie wydając z siebie przeciągłe westchnienie.

Mówiłam, że się jeszcze zobaczymy.

– Co to? Randka z duchem? – pytam. – Od początku wiedziałem, że coś z tobą nie tak.

Ene due rabe, kotek ma chęć na zabawę. Wylicza, wskazując palcem nieistniejących graczy.

Wzdycha. W westchnięciu tym słychać cierpienia tysiąca ludzi.

Zabawa skończona, kotka mina spłoszona. Przy ostatniej sylabie celuje prosto we mnie.

Stoimy naprzeciwko siebie. Absurd sytuacji i mój nienaturalny spokój budzą obawy. Coś jest nie tak. Mam nadzieję, że dziewczyna nie zaatakuje. Nie miałem dotąd do czynienia z tak potężną siłą umysłu. Nie potrafię jej się oprzeć.

Dotyka mojego podbródka, gładzi opuszkami palców po policzkach i znów chichocze. Ten śmiech doprowadza mnie do szału. Jest równocześnie słodki i przerażający. Stoję zauroczony, nie mogąc nic zrobić. W końcu, dając mi pstryczka w nos, odzywa się:

– Nie wiesz, w co się pakujesz. Siebie i swych ukochanych ludzi. Ten, którego tak usilnie próbujesz ratować, pracuje dla mafii. Wart jest takiego poświęcenia?

W głowie czuję mętlik, robię się bardzo senny.

– Każde życie jest warte poświęcenia. Dlatego to robię. Gnatzki przyrzekł... Mam zabezpieczenie.

– Ależ ty jesteś naiwny. Chcesz znać prawdę? W tym banku finalizował kontrakt na kupno dużej ilości broni.

Te słowa trafiają w mój najczulszy punkt.

– Za kilka miesięcy sprzeda ją pewnemu radykalnemu ugrupowaniu młodzieżowemu. Wywoła cholerną rzeź. Będziesz miał setki istnień na sumieniu. Chociaż nie, bo do tego czasu będziesz już mój.

Chichocze.

– A to twoje zabezpieczenie możesz sobie w dupę wsadzić. Do jutra wieczora będziesz już zimnym nieboszczykiem. Chcesz tego? F., spójrz prawdzie w oczy – i tak masz przerąbane. Artur Gnatzki nie jest człowiekiem, którego można straszyć i jego wygląd nie ma nic do rzeczy. Ciesz się, że nie masz rodziny, bo nim by cię zabił, kazałby ci oglądać, jak wykańcza twoich bliskich, jednego po drugim.

Z wysiłkiem spoglądam jej w oczy, próbując poznać, czy mówi prawdę, czy kłamie. Zbieram kotłujące się myśli, których nie potrafię wyrazić.

– Dlaczego mam ci ufać? Mówiłaś, że nie możesz zdradzać przyszłości.

– Stawka jest zbyt wysoka, czasami trzeba złamać zasady. Dawaj zdjęcie i kończmy to. Nie mam ochoty cię zabijać. Jeszcze nie. Ale jeśli mnie do tego zmusisz...

Przygląda się krytycznie własnym paznokciom, jakby właśnie uznała, że najwyższy czas udać się do manicurzystki.

– Ach no cóż, wtedy znajdę sobie inną zabawkę.

Próbuję przezwyciężyć urok, by móc choć przez chwilę jasno myśleć. Rozważam wszystkie za i przeciw. Nie podoba mi się to wszystko. Dziewczyna z całą pewnością nie mówi prawdy. A przynajmniej nie zdradza wszystkiego. W końcu, widząc zniecierpliwienie na jej twarzy, decyduję się na to, co i tak musi nastąpić.

– Zgoda. Gnatzki będzie zawiedziony. – Oddaję kopertę wraz ze zdjęciem.

– Nie będzie. Nawet się nie zorientuje.

– Skoro masz już zdjęcia, odpowiesz mi na jedno pytanie?

– Pytaj.

– Z tą rzezią, to prawda?

– Nie. Chodzi o coś znacznie poważniejszego. Podjąłeś dobrą decyzję.

Czas wraca do normy. Gwałtownie wpadam w rzeczywistość. Choć tyle razy już to przeżyłem, wciąż nie mogę się przyzwyczaić. Za każdym razem mnogość kolorów, dźwięków, ruchów i zapachów boleśnie atakuje moje zmysły. Czuję się, jakbym spadając z wysokości, gwałtownie uderzył w beton. Tym razem wrażenie jest jeszcze brutalniejsze. Głowa dosłownie mi pulsuje bólem, jakby zaraz miała wybuchnąć.

Z przerażeniem stwierdzam, że trzymam w ręku pistolet z tłumikiem. Nie mam pojęcia, skąd się wziął. Nie noszę broni. Bez emocji oddaję dwa szybkie, celne strzały. Zupełnie jakbym robił to od zawsze. Jeden nabój trafia Gnatzkiego w splot barkowy, drugi przeszywa mu serce. Cóż za zbieg okoliczności. Biznesmen pada martwy na ziemię, nim zdąży zdać sobie sprawę, że już po nim.

Z niedowierzaniem spoglądam to na trupa przed sobą, to na własną rękę, trzymającą ciążącą mi spluwę. Nie mogę się jej pozbyć. Jakby wrosła mi w dłoń. Chwytając się za głowę, padam bezwładnie na kolana.

Jakaś kobieta zaczyna krzyczeć. Wokół robi się wrzawa. W ciągu kilku chwil zbiega się cały tłum. Ludzie trzymają się jednak z dala, gdyż wciąż mam w ręku pistolet. Nie wiem, co robić. Mój Boże, nie wiem, co robić!

Dziewczyna mówiła prawdę. Mam przerąbane.

 


< 19 >