Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet (1)

<|<strona 03>|>

Bookiet (1)

 

 

O lękach przy otwieraniu lodówki

Strach jest. Zasadniczo lepiej nie otwierać, ale cóż, kiedy trzeba. Doszło do tego, że za każdym razem kiedy otwieram, mam nadzieję ujrzeć stare dobre elfy i krasnoludy, najlepiej wędrujące w poszukiwaniu/żeby zdobyć/żeby zgubić (niepotrzebne skreślić) starożytny artefakt przeogromnej mocy. Naprawdę, tęsknię za elfami, a co otworzę, patrzę wampir. Duży, mały, piękny, brzydki, stary, młody, romantyczny, cyniczny, wampir wampirem pogania.

Strach jest. Zasadniczo lepiej nie otwierać, ale cóż, kiedy trzeba. Otwieram, patrzę, a między kiełbasą i schabikiem „Wampiry Hollywoodu” leżą i łypią. Jak nic hipnotyzować będą. Już miałam zatrzasnąć drzwiczki, ale pomyślałam, że nie jest źle, przynajmniej właściwy gatunek we właściwej niszy ekologicznej.

Przemogłam strach i przeczytałam. Nie bolało, zachwycić do końca wprawdzie też nie, ale nie mam poczucia zmarnowanego czasu. Zdaję sobie sprawę, że książka może zdobyć wielu fanów. Jest to lekko, dowcipnie napisany kryminał wampiryczny, który nie angażuje zbytnio umysłu, ale też nie poraża wtórnością. Widać, że autorzy kwestię wampiryzmu przemyśleli i udało im się stworzyć dość spójną wizję tego gatunku. Choćby poruszona tu kwestia „Jak być wampirem w XXI wieku i nie dać się złapać?” zasługuje na uwagę. Wprawdzie botoks i skalpel wiele w dzisiejszych czasach tłumaczą, ale nawet w Hollywoodzie są jakieś granice. W dodatku ci paparazzi! Jednak to nie wampiry „robią” tę książkę. Bez świata gwiazd, producentów, fanów (ci wyszli autorom chyba najlepiej) i hien, żywiących się show-biznesową padliną, interakcjami pomiędzy tymi grupami, nic by z tego nie wyszło. Jeśli dodamy do kompletu przystojnego gliniarza prowadzącego śledztwo w sprawie morderstw popełnianych w otoczeniu bohaterki, oczywiście pięknej wampirzycy, otrzymamy sympatyczne czytadło, które zapewni nam kilka przyjemnie spędzonych godzin. Nie jestem typowym targetem dla tej książki, ale zapewniam, że tym razem bać się nie ma czego.

 

Ebola

Ocena: 4

 

Adrienne Barbeau, Michael Scott

Wampiry Hollywoodu

Tłum. Paweł Korombel

Rebis, 2010

Stron: 344

Cena: 29,90

 

 

 



Ot, zagwozdka

Rzadko wpada w me łapki książka, o której autentycznie nie wiem, co powiedzieć – poza tym, że ją przeczytałam. Czy mi się podobała? Hm, nie powiedziałabym. Nie podobała? Też nie, przynajmniej nie do końca, nie tak jednoznacznie. Ot, zagwozdka. Konsternacja, znaczy, co z tym fantem zrobić.

Zacznę więc może od tego, że powieść o mrocznych czasach, szumnie zapowiadanych w blurbie, powieścią o mrocznych czasach nie jest. Okładkowy „Błażej, skromny nowicjusz obdarzony darem widzenia... przyszłości” nie zagłębia się w ten rozdział dziejów królestwa Targali, lecz w coś, co – ciągnąc metaforę – należy raczej nazwać wstępem. Wielowątkowym, obszernym... i, jak to często ze wstępami bywa, przeraźliwie wręcz nudnym. Dotykając rozmaitych przedmiotów, niegdyś należących do dawno zmarłych osób, koronowanych głów i zwykłych ludzi, kawałek po kawałku Błażej odsłania przed czytelnikiem bieg minionych wydarzeń, lecz nie tylko – czy raczej przede wszystkim nie tych najważniejszych z punktu widzenia interesu królestwa albo kronikarskiego obowiązku, czyli historycznych, a całkiem błahych, choćby takich jak miłość dwórki do przystojnego gwardzisty. Dowodzi tym samym, że ciekawość bywa siłą, której nie sposób się oprzeć, choćby kosztem własnego zdrowia, zaś z pozoru nieistotne epizody z czyjegoś życia mogą mieć wielki wpływ na bieg Historii przez Bardzo Duże H.

Właśnie ta perspektywa narracji, jak również bardzo zręcznie stylizowany język sprawiły, że w moich oczach „Korund i salamandra” zasługuje na tróję, a nie mocną dwóję. Stąd też wahanie przed jednoznacznym stwierdzeniem, że to zła książka była. Lecz tak poza tym jest to powieść, owszem, ciekawa z punktu widzenia konstrukcji i bardzo nastrojowa, ale też nad wyraz rozwlekła, momentami chaotyczna, w dodatku – mimo mnóstwa niedopowiedzeń i pytań, jakie rodzi fragmentaryczna narracja – pozbawiona choć krztyny napięcia, zmierzająca nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co, powieść o ludziach, z których mało kto wydaje się czytelnikowi równie interesujący co nowicjuszowi Błażejowi czy jego zwierzchnikom, bo też mało kogo może on poznać bliżej. Po ponad trzystu stronach wciąż pozostaje dla mnie niejasnym, na czym tak naprawdę polegały te „mroczne czasy”, co takiego wtedy zaszło i o co w ogóle chodzi z tym Podziemiem. Ale może to dlatego, że przez większość czasu skupiałam się nie tyle na treści książki, co na usilnych staraniach, by nad nią nie zasnąć, z rzadka śledząc jakiś fragment z zaciekawieniem.

 

Harna

 

Ocena: 3

 

Ałła Gorelikowa

Korund i salamandra

Tłum. Witold Jabłoński

Fabryka Słów, 2008

Stron: 358

Cena: 29,99

 

 

 



Coś tu „Zmierzcha” w państwie francuskim

Nadeszły takie czasy, kiedy do książek o wampirach skrada się cicho i ze sporą dozą podejrzliwości, spogląda z daleka, obchodzi wokoło. A nuż wampiry się zdewampiryzowały i chlipią gdzieś po kątach fikcyjnego świata? „Hotel Transylvania” otwierałam z ciężkim sercem (bo przecież okładka śliczna, klimatyczna, szkoda by było). Na pierwszy rzut oka: listy, napisane całkiem zgrabnym językiem (uśmiecha się gdzieś w oddali Choderlos de Laclos), przyjemny klimat francuskich kręgów arystokratycznych, wszystko kojarzy się z obrazkiem, wymalowanym elegancko, soczystymi farbami. Napięcie wzrasta – kimże jest wampir i czy aby jest... wampirzy? Rozpoznać go nietrudno, przez początkowe rozdziały książki przemyka postać ubrana w czerń i tajemnicza, która ujmuje niewieście serca swym wdziękiem oraz manierami. I tu napięcie niemal sięga zenitu, i czytelnik, nieco zarumieniony, walcząc ze ściśniętym gardłem, wydaje okrzyk: zdewampiryzował się! Zdewampiryzował bezwstydnie...

I w tym punkcie opowieść się kończy: mamy szereg bibelotowych postaci, kobiety nadobne i omdlewające, sektę w różowych pończoszkach (diabeł, a jakże, upodobał sobie beż i róż, podczas gdy mężczyźni preferujący ciemne stroje skłaniają się ku stronie „dobra”). Trzeba przyznać, że książka jest do bólu przewidywalna, schematyczna i im dalej się w nią brnie, tym gorzej się czyta. Główne postaci – hrabia Saint-Germain oraz Madelaine de Montalia reprezentują typy przesłodzonych romantycznych bohaterów i gdzieś właśnie tam gubi się wampiryczność. Piękna, delikatna Madelaine, która marzy o czymś więcej nad zaaranżowane przez rodzinę małżeństwo, świetnie wpisuje się w rolę damy w opałach, na którą dybie Okrutny Gang Satanistów w Różowych Pończoszkach.

Zdawałoby się, że antywampiry ze „Zmierzchu” powstały dopiero niedawno, istnieje jednak sporo wcześniejszych książek, które, próbując przedstawić wampira jako istotę skomplikowaną, wielowarstwową, inną niż potwór z folkowych bajęd, chybiają o całe mile i tworzą coś na kształt rozmiękającej kluski. Brakuje w wampirach pierwiastka zła, który zawsze był tak pociągający, tego niebezpieczeństwa czającego się za czarującymi manierami. Od lat literatura stara się wampiry ugłaskać i udomowić, ale okazuje się, że one jednak potrzebują tej odrobiny egzotyki, jaką zawsze były obdarzone, a udomowiony wampir to nudny wampir. I mimo iż „Hotel Transylvania” powstał pod koniec lat siedemdziesiątych, w zaskakujący sposób przywodzi na myśl sagę „Zmierzch”. Może nie jest zdewampiryzowany aż do tego stopnia, może i Saint-Germain zachowuje więcej honoru niż zniewieściały Edward, może wszystko jest odziane w nieco inne szatki, ale jednak jest to wciąż ten sam nurt.

Trzeba też powiedzieć, że demoniczni adwersarze Saint-Germaina nie są tak demoniczni, jak można było oczekiwać. Ot, standardowi czciciele złego, odprawiający krwawe rytuały (o nie, te też nie są zaskakujące), w większości niezbyt rozgarnięci i jednak – mocno nieostrożni. Jeśli ktokolwiek miałby nadzieję na ciarki przechodzące po plecach – na pewno nie uświadczy ich przy lekturze tej książki.

 

Montserrat

 

Chelsea Quinn Yarbro

Hotel Transylvania

Tłum. Radosław Kot

Rebis, 2009

Stron: 335

Cena: 27,90




I Herkules dupa, kiedy błędów kupa

Przykro to pisać, bo oficyna znakomita, jeden z autorów znany i ceniony, a efekt, jaki jest, każdy może zobaczyć. W roli Herkulesa obsadzono Tada Williamsa (było nie było, zawodowca) i Deborah Beale (zawodowo redaktorkę, a prywatnie żonę wyżej wymienionego). W roli błędów, cóż, pewnie powietrze jak nic zatrute i szkodliwe dla polszczyzny, ze szczególnym uwzględnieniem słowa drukowanego. A szkoda, bo autorom wyszła naprawdę zacna historia dla młodszych czytelników, nietypowa, z lekką nutką niepokoju, ale godna polecenia. Historia, która powinna znaleźć stosowną oprawę. Niestety, tłumacz ewidentnie oddał „surówkę” (być może wydawca narzucił bardzo krótki termin, nie wnikam), choć przyznaję, że jeśli chodzi o treść, rzecz została przetłumaczona rzetelnie, co nie zmienia faktu, że przekład nie został dopracowany, tak jak dopracowany zostać powinien. Z niepokojem muszę natomiast zauważyć, że w trakcie redakcji na sali nie było redaktora. W efekcie czytelnik otrzymał coś na kształt eksperymentu formalnego, mianowicie książkę napisaną w języku angielskim, ale polskimi słowami.

Polecam czytelnikom znużonym konwencjonalną gramatyką, odrzucającym skostniałe dogmaty Rady Języka Polskiego i te wszystkie pozostałe przesady światło ćmiące. Nie polecam konserwatywnym wyznawcom poprawnej polszczyzny. Czytelnicy docelowi, cóż, powieść powinna ich zainteresować, bo dobra, a biorąc pod uwagę niską kompetencję językową młodego pokolenia, to pewnie ułomności polskiej edycji „Smoków ze Zwyczajnej Farmy” zwyczajnie nie zauważą.

 

Ebola

Ocena:

Autorzy: 5

Wydawca: 3-

 

Tad Williams, Deborah Beale

Smoki ze Zwyczajnej Farmy

Tłum. Jarosław Rybski

Rebis, 2010

Stron: 400

cena: 33,90

 

 

 




< 03 >