Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (2)

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Kierunek Mars!

 

okladka

Dawno, dawno temu, kiedy byłem mały i wierzyłem jeszcze w Postęp, byłem święcie przekonany, że dożyję zasiedlenia Księżyca, załogowych wypraw na Marsa, wielkiego wyjścia człowieka w kosmos. Ale lata mijają, a młodzieńcza naiwność wraz z nimi. Z marzeń o kolonizacji sąsiednich (i nie tylko) planet pozostała mi jedynie miłość do science fiction w filmowym czy książkowym wydaniu. Niestety.

Nieraz już spotkałem się w swojej przygodzie z fantastyką z utworami opowiadającymi o kolonizacji Marsa. Wspomnieć wypada chociażby o „Kronikach marsjańskich” Bradury’ego czy kolorowej trylogii Kima Stanleya Robinsona. Z tym większą ochotą sięgnąłem po powieść Rafała Kosika „Mars”, czyli rodzimą próbę zmierzenia się z odrobinę już wyeksploatowanym tematem. I nie zawiodłem się.

W roku 2040 rozpoczęła się planowa kolonizacja Marsa. Początki nie były zbyt spektakularne – wszak trzeba najpierw przygotować grunt pod zasiedlenie. Tak więc w pierwszej fali na Czerwoną Planetę udały się misje techniczne, których zadaniem była budowa infrastruktury mającej zmienić warunki na planecie. Wrócili na Ziemię, pozostawiając na powierzchni wieże elektrolityczne, które rozpoczęły wydobycie wody zalegającej głęboko pod powierzchnią gruntu oraz jej rozkład na tlen i wodór. W ten sposób dokonały powolnej, ale skutecznej zmiany klimatu. Programowany efekt cieplarniany miał doprowadzić do tego, by po stu latach pierwsi osadnicy mogli bez skomplikowanego sprzętu przetrwać i budować nową, świetlaną przyszłość. Praca przy takim wielkim projekcie, realizowanym w ograniczonym przez możliwość transportu z i na Ziemię czasie, była pełna niebezpieczeństw i trudów. Dawała jednak także olbrzymią satysfakcję z uczestnictwa w „wielkim kroku człowieka”. Wszystko to musiało mieć wpływ na ludzką psychikę. Bo czym innym wytłumaczyć można fakt, że niektórzy z inżynierów i techników zobaczyli duchy? Chłopca i dziewczynkę stojących na piasku marsjańskiej pustyni i wskazujących coś w oddali.

Ponad dwieście pięćdziesiąt lat później Mars jest już dobrze prosperującą kolonią, której ludność liczy się w miliardach. To miejsce, gdzie co dwa lata miliony osadników z Ziemi poszukują swojej drugiej szansy. I często ją znajdują. Taką też nadzieję ma Allen Ryan, młody człowiek, którego poznajemy na pokładzie ostatniego w tym sezonie frachtowca zmierzającego na Marsa. Razem z nim postawimy pierwsze kroki na Czerwonej Planecie i poznamy świat, w którym przyjdzie mu spędzić resztę życia. Zapoznamy się nie tylko z pogodą, warunkami meteorologicznymi silnie wpływającymi na życie osadników, ale także z uwarunkowaniami społecznymi i cywilizacyjnymi. Czyli z całą sferą, w której będzie teraz się poruszać.

Żebyśmy jednak nie byli skazani na oglądanie nowego świata tylko z jednej i – nie ukrywajmy tego – mało znaczącej strony, autor wprowadzi nas także w świat wielkiej marsjańskiej polityki. A to dzięki senatorowi Richardowi Griffinowi, przewodniczącemu komisji do spraw terraformowania. I zarazem jednemu z niewielu ludzi, którzy dobrze wiedzą, że sytuacja na Marsie nie zmienia się na lepsze. Pustynia do tej pory nie pokryła się roślinnością, w wielkich kraterach wciąż nie ma lasów, piach wdziera się coraz bardziej w zabudowane obszary, a próby odwrócenia takiego stanu rzeczy będą wymagały wyrzeczeń, których marsjańska populacja nie zaakceptuje. Nadeszła więc pora na działania radykalne i przynoszące natychmiastowe efekty. A jeśli jednocześnie będą niezgodne z prawem? Cóż, w takiej sytuacji przepisy nie mogą stanowić przeszkody dla realizacji wielkiej wizji!

Co sprawia, że konkretna książka fantastyczno-naukowa wybija się ponad przeciętność? Czego potrzebuje powieść, by nie podzielić losu wielu produkcyjniaków i nie popaść w niepamięć? Jedną z odpowiedzi na to pytanie jest wizja. Porywająca, fascynująca, intrygująca wizja świata przyszłości, która sprawi, że jeszcze lata po lekturze będziemy wspominać rzeczywistość, do jakiej zaprosił nas autor. Czy Rafał Kosik potrafi tak zaczarować czytelnika? Myślę, że tak, czego najlepszym dowodem mogą być liczne nagrody, jakie posypały się w ostatnich latach na jego głowę. Całkowicie zasłużenie, według mojej opinii, zresztą.

„Mars” z początku zdaje się opowiadać prostą historię w fantastycznych dekoracjach. Ot, mamy chłopaka, mamy dziewczynę, mamy nowy świat pełen możliwości. Jednak autor rysuje nam coraz to szerszy obraz, umożliwia spojrzenie na całość z różnych punktów widzenia, gmatwa akcję, sprytnie buduje intrygę. Z każdą kolejną stroną miałem więc coraz to większą ochotę na czytanie kolejnej i kolejnej. Bohaterowie nie pozostają nam obojętni, można bez trudu nawiązać z nimi nić sympatii czy poczuć antypatię. Całość, ze względu na sposób budowy fabuły, raz szybciej, raz wolniej zmierza do zakończenia. A to, jak to u tego autora bywa, potrafi zaskoczyć i zmusić człowieka do pewnych przemyśleń. Na przykład o roli przypadku w naszym życiu.

Fantastyka naukowa nie jest popularnym wśród polskich autorów gatunkiem. Tym większą mam radość z tego, że pojawił się w naszym kraju pisarz, który konsekwentnie trzyma się SF i robi to na tak wysokim poziomie. Więc jeśli, Czytelniku, masz jeszcze wątpliwości, czy sięgnąć po „Marsa”, to najwyższy czas je odrzucić. Ja na pewno odłożę sobie tę powieść na półkę, na której spoczywają pozycje, do których zamierzam wrócić za lat kilka.

 

Jacek Falejczyk

 

Rafał Kosik

Mars

Powergraph, 2009

Stron: 424

Cena: 29,00

 


Krew, socjopatka i stara piwnica

 

okladka

Wydaje ci się, że wiesz, co to ból?

 

Miła, spokojna okolica. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym na mapie amerykańskich prowincji doby końca lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jednak uładzona i sentymentalna fasadowość skrywa patologię i moralną degrengoladę, wyciągającą zdeprawowane macki po najbardziej niewinne istoty. Małomiasteczkowy horror staje się bowiem udziałem nastoletniej Meg oraz jej kalekiej siostry Susan, które po nagłej śmierci rodziców trafiają do domu Chandlerów, będąc w pełni zdanymi na łaskę i niełaskę kapryśnej oraz psychicznie niezrównoważonej ciotki Ruth. Kobieta swoim jadem zaraża także trzech synów, błyskawicznie odnajdujących się w roli katów, wciągając także do biernego i milczącego sprzysiężenia wielu mieszkańców miasteczka. Tylko David, chłopak z sąsiedztwa, stara się przeciwstawić dokonującemu się w mrokach piwnicznego schronu pandemonium. Ale i on nie jest bez winy. Stojąc na rozdrożu między pragnieniem ocalenia katowanej Meg a kuszącym przyzwoleniem i wolą uczestnictwa w potępieńczej grze w oprawcę i ofiarę, podejmuje decyzję, która nie pozostanie bez wpływu na jego dalsze życie.

„Dziewczyna z sąsiedztwa” to bez wątpienia jedna z najbardziej okrutnych i przerażających książek udowadniających, że mało chwalebny tytuł największej bestii wszech czasów bez wątpienia należy się przedstawicielom rodzaju ludzkiego. Eskalacja cierpienia, bólu, poniżenia i nienawiści sprawia, że powieść Jacka Ketchuma bardzo łatwo zaliczyć do popularnego (zarówno w obrębie literatury, jak i kinematografii) nurtu torture porn, bezwstydnie obnażającego przed czytelnikiem/widzem wszelkie tajniki psychofizycznych udręk. Jednak dla amerykańskiego pisarza naturalistyczne sceny przemocy nie są celem samym w sobie. W centrum zainteresowania autora takich powieści jak „The Lost” czy „Red” zawsze znajduje się człowiek, a ściślej – najbardziej mroczne aspekty jego osobowości, degradujące jego duchowość oraz godność. Ketchum lubuje się w przeprowadzaniu operacji na otwartej duszy, targając sumienia czytelników, drażniąc ich wrażliwość, budząc sprzeciw oraz potęgując z każdą kolejną stroną uczucie niemocy i bezradności. Nie inaczej jest w przypadku „Dziewczyny z sąsiedztwa”, będącej debiutem na polskim rynku wydawniczym tego niewątpliwego następcy Williama Goldinga.

Odwołując się do casusu socjologicznego określanego mianem „syndromu Genovese” (nazwa zaczerpnięta od imienia Kitty Genovese, mieszkanki Nowego Jorku, brutalnie zamordowanej pod swoim domem w 1964 roku przy całkowitym braku reakcji ze strony sąsiadów), Ketchum stworzył dzieło będące równocześnie literackim przetworzeniem historycznie udokumentowanych faktów oraz pełnym napięcia moralitetem, w którym nikt nie jest bez winy. Powieść, do której mało kto będzie chciał wracać. Być może dlatego, że nie sposób o niej zapomnieć.

 

Przemysław Pieniążek

 

Jack Ketchum

Dziewczyna z sąsiedztwa

Tłum. Łukasz Dunajski

Papierowy Księżyc, 2009

Stron: 308

Cena: 29,90

 


Syndrom Percivala – nawrót

 

okladka

Drugi tom „Miecza i kwiatów” pod wieloma względami różni się od pierwszego. Nie zawsze na korzyść. Widać jednak wyraźnie, że autor próbuje urozmaicić swoją opowieść. Stosunkowo szybkie rozdzielenie Gastona z dotychczasowymi towarzyszami, Vittoriem i Anzelmem, i przydanie mu nowej kompanii daje oczekiwany efekt. Milczenie Diabła (uzasadnione w finale powieści, ale i w pewnym stopniu obiektywnie zrozumiałe – prowadzona przezeń nauka rycerskiego rzemiosła została zakończona) już niekoniecznie, gdyż żadna inna postać nie dostarcza pierwiastka humorystycznego podobnej jakości. Ponadto, choć teoretycznie wyedukowany i mądrzejszy niż wcześniej, de Baideaux pakuje się w ilość tarapatów niebagatelną, nawet wziąwszy pod uwagę reguły gatunku. Do zatargu z templariuszami dochodzi konflikt z zakonem szpitalników oraz z przyszłym (według wszelkich przesłanek) władcą Królestwa Jerozolimskiego, Konradem z Montferratu. Oprócz tego młodzieniec walczy z piratami, prześladuje Żydów w tyryjskich zaułkach i ponownie pada ofiarą beznadziejnie ulokowanego sentymentu, zaś w wolnych chwilach gromi Saracenów na chwałę Pana. A miał przecież szukać zaginionego brata. Powtórkowa interwencja Diabła nie byłaby więc od rzeczy.

Dużo bardziej interesująco przedstawiają się natomiast w tym tomie wątki polityczne, przede wszystkim dowiadujemy się nieco więcej o asasynach, nieulękłych zabójcach owianego złowrogą legendą wśród giaurów Starca z Gór i o motywacjach tego ostatniego. Zarysowany zostaje rozłam wśród muzułmanów, który Balian z Ibelinu i markiz Montferratu postanawiają wykorzystać dla swoich własnych celów – a przynajmniej spróbować.

Druga odsłona przynosi też nieco więcej informacji na temat przeszłości Vittoria Scozzi, Anny Giscovli oraz Anzelma de Fidou. Niektórych z bohaterów łączy więcej, niż mogłoby się dotąd wydawać, wszystkich zaś – nieczyste sumienia i rozmaitego autoramentu występki, których najchętniej nikomu by nie ujawniali. Poznajemy także dalsze losy pierwszej wybranki serca Gastona, Vivienne de Grenier, którą rozwój sytuacji, mówiąc delikatnie, niemiło zaskoczył.

I tylko wątek główny, czyli zagadka przeszłości i obecnego miejsca pobytu Rogera de Baideaux, rozwija się dosyć niemrawo. Początkowy trop, choć interesujący pod względem obyczajowym, okazuje się ślepym zaułkiem. Następnie postać wzorowego obrońcy Grobu Świętego zostaje poważnie odbrązowiona, a gdy Gaston poznaje prawdziwą naturę działalności brata wśród templariuszy, ogarnia go zwątpienie w sens całej misji. W końcowych partiach powieści następuje pod tym względem nieproporcjonalne przyspieszenie, oparte na niewiarygodnie korzystnych zbiegach okoliczności, i liczne zagadki – w tym także ta dotycząca tożsamości Diabła oraz demona czczonego przez templariuszy – znajdują rozwiązania. Ogólnie rzecz ujmując – wątek poprowadzony niezbyt zgrabnie, zwłaszcza zważywszy na jego rangę fabularną.

Najmniej podoba mi się jednak to, że Gaston pozbawiony przewodnictwa swego niewidocznego towarzysza wpada ostatecznie w schemat szlachetnie głupiego Percivala. A że na braki w wyszkoleniu narzekać już nie może – sprawdza się w różnego rodzaju straceńczych szarżach i romantycznych gestach wprost idealnie. Postać Pikardyjczyka traci tym samym cechę, stanowiącą dotąd w moim odbiorze jej największą zaletę – nieszablonowość właśnie. Choć przyznać trzeba, że gorzkie doświadczenia z de Grenier czegoś panicza de Baideuax nauczyły i tym razem jest na tyle rozsądny, by porywów serca nie uzewnętrzniać. Przynajmniej werbalnie, bo ma je oczywiście wypisane na twarzy i w spojrzeniu.

Drugi tom „Miecza i kwiatów” to interesująca powieść przygodowa, w której wszystkiego jest więcej: akcji, Saracenów, bitew, trupów i zmian perspektyw narracyjnych. Może nie do końca ilość przechodzi tu w jakość, a może to po prostu kwestia moich nieco odmiennych od autorskiej koncepcji oczekiwań. Wciąż jednak Marcin Mortka wspaniale kreuje realia wielokulturowego Outremer i obok dynamicznej rozrywki dostarcza czytelnikowi konkretnej wiedzy o codzienności w czasach krucjat. Nudzić się przy drugiej odsłonie przygód Gastona, opisanych dość zgrabnym i umiarkowanie archaizowanym stylem, w każdym razie nie sposób, co sprawia, że i po część trzecią (bo misja naszego bohatera nie została jeszcze sfinalizowana) niewątpliwie sięgnę. Tym bardziej że na kartach drugiej nie ma już tylu powtórzeń i błędów fleksyjnych, co w części poprzedniej – czyta się zatem znacznie bardziej płynnie. Wciąż jednak można ze zdumieniem natrafić na przykład na wzmianki o bohaterach mrużących... brwi. Cóż, podobno do trzech razy sztuka.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Marcin Mortka

Miecz i kwiaty, tom 2

Fabryka Słów, 2009

Stron: 397

Cena: 29,99

 


(Nie taka) Zła Czarownica z Zachodu

 

okladka

„Wicked – życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” to niesamowita historia, która rozeszła się w milionach egzemplarzy na całym świecie.

Gregory Maguire, który zasłynął nietypowymi interpretacjami doskonale znanych powieści, w „Wicked” nawiązuje do „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, jednak zbyt wielu podobieństw między obiema historiami nie ma. Akcja, owszem, dzieje się w Oz, lecz Dorotka z Kansas pojawia się tu okazjonalnie. Autor skupił się na Złej Czarownicy z Zachodu.

Elfaba – bo tak się nazywa nasza bohaterka – nie miała łatwego życia. Nie dość, że urodziła się zielona, to w dodatku w rodzinie pastora. Gorliwie wierzący ojciec wykorzystywał jej odmienność jako przykład podczas nawracania mieszkańców sąsiedniego regionu. Nie trudno się domyślić, jak wpłynęło to na bohaterkę. Mimo to wyrasta na osobę o mocnym kręgosłupie moralnym, oddaną siostrę, wrażliwą istotę, niebojącą się upomnieć o prawa tych, których głos jest ignorowany. Kolor skóry nie czyni jej złą, wręcz przeciwnie – uwrażliwia ją na cierpienie innych.

Czytelnicy książki Franka Bauma nie mieli okazji poznać Elfaby. Teraz możemy śledzić jej losy, obserwować, jak radzi sobie z własną odmiennością, jakie ma relacje z kolegami i koleżankami ze szkoły. Obraz Złej Czarownicy z Zachodu, ukazany przez Maguire’a, zdecydowanie różni się od opinii przedstawionych w „Czarnoksiężniku z krainy Oz”.

Książka porusza istotne kwestie moralne, problemy związane z tolerancją czy akceptacją inności. Autor nie stroni od ukazania okrucieństwa, jakiego dopuszcza się aparat władzy w stosunku do niepasującej do wzorca części obywateli. Inteligentne zwierzęta, które brały świadomy udział w życiu społecznym, kształciły się, a nawet wykładały na uczelniach, stopniowo, lecz nieubłaganie zostają zepchnięte na margines i zredukowane do roli zwykłych zwierząt domowych, hodowanych na mięso.

„Wicked” została napisana pięknym językiem. Autor starannie dobierał słowa, tak by w najprostszy, a jednocześnie najbardziej efektowny sposób przedstawić swoją historię. Opowieść jest podzielona na rozdziały, których sugestywne tytuły znacznie ułatwiają czytelnikowi odnalezienie się w tej wspaniałej opowieści. Doprawdy szkoda, że nie wszyscy poświęcają tak dużo uwagi słownictwu i estetyce tekstu.

Na uwagę zasługuje wspaniała szata graficzna – od intrygującej okładki począwszy, przez fascynującą swą szczegółowością i dokładnością mapkę ułatwiającą czytelnikowi odnalezienie się w Oz, na słodkiej czarownicy w rogu każdej strony skończywszy.

Nie dziwi mnie, że powieść sprzedała się na całym świecie w milionach egzemplarzy. Musical powstały na jej podstawie cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem nie tylko USA, ale także w Londynie czy Sidney. Ta popularność spowodowała, że wkrótce „Wicked” doczeka się adaptacji filmowej.

Gorąco polecam książkę wszystkim fanom nietypowych, mądrych i pełnych akcji powieści. Jest tutaj wszystko: romans, magia, przeznaczenie, tajemniczy zegar, mówiące zwierzęta, polityczne zapędy, a także pewna nieco zielona Czarownica. Jedyne, co smuci, to zakończenie, które wszyscy doskonale znamy. Osobiście po jego przeczytaniu miałam ochotę zjeść książkę i zamordować autora... Autora „Czarodzieja z krainy Oz”, rzecz jasna.

 

Katarzyna Suś

 

Gregory Maguire

Wicked – życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu

Tłum. Monika Wyrwas-Wiśniewska

Initium, 2010

Stron: 464

Cena: 41,90

 


< 06 >