Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (4)

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Łącznik

 

okladka

Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy jeden developer na położonych obok siebie parcelach wznosi dwa budynki. O podobnej funkcjonalności, oddzielone jednak przez mały strumyk. Budowa trwa sobie w najlepsze, kolejne piętra powoli się zasiedlają, wszyscy są zadowoleni i z dumą obserwują pnące się w górę mury inwestycji. Przychodzi jednak dzień, kiedy do wspomnianego developera przychodzi klient zainteresowany wykupieniem całego piętra, tyle że potrzebuje powierzchni większej niż zapewnić może jeden budynek. Nasz inwestor postanawia więc spoić sprytnym łącznikiem, przerzuconym nad leniwą strugą, dwa budynki i w ten sposób zadowolić klienta. Podobny zabieg wykonał David Weber w najnowszym tomie opowieści ze świata Honor Harrington.

Czytelnicy, którzy śledzą przygody walecznych obywateli Gwiezdnego Królestwa Manticore zauważyli, że autor próbuje jednocześnie prowadzić akcję na dwóch frontach. Z jednej strony dostarcza coraz to nowe tomy o przygodach bohaterskiej pani admirał Honor Harrington, której głównym zadaniem jest powstrzymanie agresji ze strony Republiki Haven, zaś z drugiej opowiada historię wielkiego politycznego projektu, jakim jest włączenie w skład Królestwa systemów gwiezdnych znajdujących się w Gromadzie Talbott. Rzecz jasna, owe polityczne i salonowe gierki oglądamy z punktu widzenia oficerów i podoficerów dzielnej Manticoran Navy. Teraz zaś, w tomie pod tytułem „Zarzewie wojny” autor postanowił zgrać ze sobą i połączyć oba wątki, aby w przyszłych tomach doprowadzić do tego, co fani cyklu lubią najbardziej – czyli do jeszcze większej kosmiczno-wojennej zawieruchy. Wszak wojna z Republiką Haven doprowadziła do wielkiej bitwy, w której zniszczone zostały główne siły flot obu państw i w ten sposób ograniczony został rozrywkowy potencjał tego konfliktu. A tu nienasyceni czytelnicy domagają się kolejnych wielkich bitew, tysięcy wystrzelonych rakiet i krwi bohatersko przelanej.

Zastosowany przez autora wybieg niesie ze sobą kilka ograniczeń. Na przykład wymusza zgranie w czasie akcji poszczególnych podcykli. Co niestety ciężko wykonać bez dużych powtórek znanej już fabuły. Te swoiste retrospekcje ciągną się bardzo długo i tak naprawdę składają się na ponad połowę książki. Dopiero pod koniec zaczynamy poruszać się w nieznanej jeszcze rzeczywistości, wśród nowych konfliktów, spisków i wątków. Innym problemem jest to, że tak naprawdę brak jednego wyraźnego wątku przewodniego, czytelnik rzucany jest z miejsca na miejsce, od bohatera do bohatera, od spisku do spisku. Niby gdzieś tam w oddali, na horyzoncie pojawia się widmo nowego konfliktu, nowego wroga, jednak akcja nie śpieszy się zbytnio i grzęźnie miejscami, ponieważ akurat trzeba umiejscowić zdarzenie znane z poprzednich tomów. Ale za największą wadę „Zarzewia wojny” uważam brak kulminacji. We wszystkich poprzednich tomach otrzymywaliśmy na zakończenie wielką bitwę, która rozwiązywała (pomyślnie dla Honor rzecz jasna) wiele problemów. W tym jednak wypadku, zgodnie z tytułem powieści zresztą, autor zaserwował nam jedynie zapowiedź, niewielki przedsmak rozwiązania, kulminacji, katharsis. Tak więc tym razem wielbiciele militarnej strony cyklu pana Webera mogą się poczuć trochę zawiedzeni.

Z drugiej strony zadowoleni powinni być tropiciele zagadek i tajemnic. Wreszcie otrzymaliśmy większą garść informacji na temat rzeczywistych wrogów Królestwa (czy też teraz poprawniej powinienem napisać: Imperium) Manticore. Co więcej, będziemy mogli chociaż odrobinę podejrzeć ich plany i przyjrzeć się przygotowaniom do ich realizacji. Rozwój akcji spowodował też swoisty powrót do korzeni cyklu. Ukształtowanie Gromady Talbott wymusza bowiem duże rozśrodkowanie stacjonujących tam sił Manticoran Navy. Stąd też, jeśli już dochodzi do walki, to jest to starcie niewielkich sił, a nie całych flotylli, których działanie ciężko sobie wyobrazić i ogarnąć. Skala bitew znów jest na takim poziomie, że w starciu potęg nie ginie nam z oczu tragedia pojedynczego człowieka. Tym razem straty w załodze to rzecz, którą można się przejąć, a nie prosta statystyka.

Poza tymi zmianami otrzymujemy dokładnie to, co pan Weber dostarczał nam w poprzednich kilkunastu tomach. Dobrze skonstruowane bohaterskie postaci (we flocie Manticore rzecz jasna), demonicznie złych spiskowców z Manpower, zadufanych w sobie i przekonanych o własnej nieomylności dowódców wrogich flot. Fabułę łączącą polityczne i militarne wątki. Mnóstwo opisów superbroni i taktyk ich stosowania. Nowe typy okrętów, nowe wynalazki ułatwiające prowadzenie wojny i umożliwiające uzyskanie przewagi na polu walki. Akcja, mimo wspomnianych wyżej mankamentów, posuwa się do przodu i daje nadzieję na nadejście znów dynamicznej i agresywnie prowadzonej wojenki. Ale to niestety dopiero w kolejnym tomie.

Podsumowując, tradycyjnie mogę stwierdzić, że „Zarzewie wojny”, tak jak poprzednie tomy serii, zainteresują na pewno fanów fantastyki militarystycznej i space-oper. Jednak nie polecam sięgania do tej książki osobom, które dopiero zaczynają przygodę z tym podgatunkiem. W tym przypadku radzę zacząć lekturę od pierwszego tomu cyklu, czyli od „Placówki Basilisk”.

 

Jacek Falejczyk

 

David Weber

Zarzewie wojny

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2009

Stron: 728

Cena: 43,90

 


Mknąc piekielnym parowozem

 

okladka

Historia Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej pełna jest białych plam, tuszujących wyzysk, krew i poniżenie Innego – niezależnie od jego przekonań, etniczno-religijnego zaszeregowania czy koloru skóry – dokonujących się na przełomie kolejnych stuleci. Jednak każda zbrodnia znajduje swoją pomstę, nawet wtedy gdy śmierć już dawno zrównała ze sobą ofiary i katów. Nieznani sprawcy wydobywają doczesne szczątki generała Ulyssesa Granta, dopuszczając się aktu daleko posuniętej profanacji. Podobny incydent dotyczy weteranów wojny domowej, których kości wykopano i rozrzucono po Narodowym Cmentarzu Arlington. Nieznana siła atakuje najpotężniejsze symbole amerykańskiego narodu, nie szczędząc również Mount Rushmore oraz Białego Domu. Paranormalnym zjawiskom towarzyszy manifestacja widmowego pociągu, upiornej sumy przerażających wydarzeń z przeszłości, który mknie wedle własnego, diabolicznie precyzyjnego rozkładu. Losy czworga nieznajomych przecinają się z trasą przerażającego parowozu, którego celem jest wzbudzenie solidnego rachunku sumienia amerykańskiego społeczeństwa. Ale czy tylko?

Odkrycie Bentleya Little’a przypisuje się samemu Stephenowi Kingowi, który do dziś jest największym fanem urodzonego w Arizonie pisarza. Podobnie jak niekoronowany Król Grozy, Little tworzy spójny obraz świata, będącego zwyczajnym z pozoru miejscem wystawionym na inwazję nieludzkich mocy i nadnaturalnych zjawisk, trzymającym się w przysłowiowej garści za sprawą cienkiej, lecz mocnej nici racjonalizmu. Jest bez wątpienia jednym z najbardziej poczytnych autorów z kręgu literackiego horroru, który praktycznie już od czasów debiutanckiej powieści „The Revelation” (uhonorowanej nagrodą im. Brama Stokera) wierny jest własnemu, wyrazistemu stylowi. Na płaszczyźnie fabularnej, dramaturgicznej oraz językowej Little jest o wiele bardziej bezkompromisowy niż Stephen King czy Peter Straub, choć w swojej transgresyjności nie osiąga poziomu estetyczno-ekstatycznych wyczynów Clive’a Barkera. Chociaż w szerszym oglądzie twórczość Little’a zdradza pewną schematyczność, to i tak daleko w tyle pozostawia autorów pokroju Grahama Mastertona, Shauna Huttsona czy Briana Lumleya.

Na łamach swoich powieści oraz opowiadań Little z równym zapałem tworzy wizje przerażających fantasmagorii, co przeprowadza bezlitosną krytykę społeczno-administracyjnego systemu Stanów Zjednoczonych (obrywało się już instytucjom kościelnym, towarzystwom ubezpieczeniowym, poczcie, hipermarketom, placówkom oświatowym, wspólnotom mieszkaniowym, a nawet kurortom wypoczynkowym), udowadniając, że nie ma dla niego tematów niewygodnych czy wręcz zakazanych. Popularność w naszym kraju zdobył za sprawą bardzo przyzwoitego dreszczowca „Instynkt śmierci” oraz ociekającego krwią i pozostałymi płynami ustrojowymi „Dominium”, będącego średnim horrorem utrzymanym w konwencji swoistej urban mythology. „Pociąg upiorów” nie należy co prawda do jego szczytowych osiągnięć, aczkolwiek stanowi nie najgorszy przykład drapieżnej, przesyconej mroczną wyobraźnią oraz historyczną refleksją opowieści o duchach. Ot, pomimo pewnych niedociągnięć zupełnie przyzwoicie skrojone czytadło.

 

Przemysław Pieniążek

 

Bentley Little

Pociąg upiorów

Tłum. Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski

Amber, 2009

Stron: 272

Cena: 29,80

 


Śmierć w cenie

 

okladka

„Gdy śmierć jest największym niebezpieczeństwem, pokłada się nadzieję w życiu; ale gdy się zna jeszcze straszniejsze niebezpieczeństwo, pokłada się nadzieję w śmierci.” Ten cytat z Kierkegaarda idealnie odpowiada historii snutej przez Łukasza Śmigla w „Decathexis”. Wpisana w ludzkie życie śmierć dla większości jest koniecznością, niewielu dąży do spotkania z nią z własnej nieprzymuszonej woli. A gdy już człowiek umrze, to chciałby raczej pozostać martwy (chmurki, aniołki, te sprawy). Dzisiejsza, powiedzmy, edukacja medialna pokazuje bowiem, że znienacka żyw powrócony niekoniecznie zostanie przyjęty z otwartymi ramionami. Zwłaszcza gdy rodzina skwapliwie już podzieliła spadek.

W świecie Kirkegaardu rządzi Śmierć i jej wyznawcy. Nie oznacza to bynajmniej bandy zwyrodniałych seryjnych morderców, choć byłoby to na pewno wdzięcznym tematem dla niejednej powieści, lecz w moim odczuciu o wiele gorszych fanatyków religijnych skupionych pod egidą Kościoła Morii. Zarys fabularny jest mało skomplikowany. Młody zdolny tanatolog, Jon Pendergast, próbuje wyjaśnić tajemnicę znikających z cmentarzy zwłok, a w tle toczy się polityczna walka o wpływy między łaskawie panującą Geneview a kapłanem Abaddonem La Roche’em, o którym powiedzieć fundamentalista to tak, jakby nazwać tygrysa kotkiem. Trudno powiedzieć, czy jest to zamysł autorski, ale to nie historia jest tym, co zatrzymuje czytelnika.

Zdecydowanym i, niestety, jednym z niewielu plusem jest świat przedstawiony. Kirkegaard to koncepcja spójna i niesamowicie fascynująca. Składają się na nią przede wszystkim wykorzystane w formie motywów multikulturowe zwyczaje pogrzebowe i wierzenia związane ze śmiercią, z których najbardziej oczywistymi i znanymi właściwie każdemu są Danse Macabre, obole jako przepustka do zaświatów czy Tantal. Ktoś bardziej zaznajomiony z tematyką żałobną zyska dodatkową przyjemność w wynajdywaniu tego rodzaju smaczków, bo jest ich naprawdę sporo. Śmigiel jest specjalistą od opisu. Co bardziej wrażliwi czytelnicy zapewne nieraz będą chcieli powiesić go za to na suchej gałęzi, ale warto pomęczyć się dla tego specyficznego klimatu miasta Śmierci. Przemierzając z bohaterami ulice miasta, czuje się wręcz ciężar nieba i niepokój zawieszony w powietrzu. Nader plastyczne są też opisy zwłok i czynności na nich bądź przez nie wykonywanych. Niewielu autorów, z którymi do tej pory miałam styczność, potrafi zagrać opisem w taki sposób, by zmrozić, lecz nie obrzydzić, zszokować, lecz tak, by nie umiało się odłożyć książki. Ech, ten Baudelaire.

Kompletnym niewypałem są natomiast dzienniki Pendergasta, nieudolnie stylizowane na dziewiętnastowieczne. W efekcie czytelnik otrzymuje twór na wskroś nieprawdopodobny i zupełnie nieprzystający do wizerunku bohatera, który zamierzał stworzyć autor. I tu dochodzimy do rozczarowań. Rewelacyjnie stworzony świat aż się prosi o godne go postacie, mamy wiele dowodów na to, że się da. Tymczasem Śmiglowi się nie udało. Jego bohaterowie są jak z ilustracji rozsianych po książce – ołówkowi, zamazani, oddani grubą kreską. Coś robią, coś mówią, gdzieś idą, ale kto, gdzie i po co – to umyka z pamięci bardzo szybko. Mam nadzieję, że to tylko efekt uboczny spowodowany chęcią jak najlepszego oddania świata i jego zasad, ale jeśli postać pierwszoplanowa nie potrafi wybić się z tła, to powinna się w nie wtopić, oddając pole do popisu innym, mającym o wiele większy potencjał. Może dzięki temu uda się też uniknąć irytującego hamowania akcji, porównywalnego z nagłym zatrzymaniem się pociągu pędzącego przez tunel. Nie dość, że boli, to jeszcze człowiek traci orientację w terenie.

Jeszcze długo po zamknięciu książki miałam poczucie niedosytu połączonego z niesmakiem. Wiem, że chcę poznać tajemnicę zmarłych. Nie wiem, czy chcę dowiedzieć się tego akurat z następnej książki. Mam nadzieję, że autor przekona mnie, że jednak chcę.

 

Ewa Hartman

 

Łukasz Śmigiel

Decathexis

Grasshopper, 2009

Stron: 264

Cena: 29,00

 


< 08 >