Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (5)

<|<strona 09>|>

Recenzje (5)

 

 


Nie takie znów pastelowe miasto

 

okladka

To miasto było miejscem, w którym światło powstaje – nie takim, gdzie jest odbijane. Viriconium, Pastelowe Miasto, nieco tajemnicze, nieznacznie dumne, trochę szalone. Jego dzieje (...) sprawiały, że samo powietrze przypominało tu zastygający bursztyn, pułapkę. Geometria alej Viriconium stanowiła gorzkie przesłanie, wiadomość nadaną przez jedno pokolenie, któremu udało się przetrwać, do następców, a teraźniejszość miasta (...) stanowiła wyłącznie wynik przeszłości – sen, przepowiednię, jedną z możliwości, które należało znieść.”

Owe „możliwości”, mozaika – niekiedy alternatywnych – wydarzeń, składają się na książkę M. Johna Harrisona „Viriconium”. Viriconium poznajemy w dziesięciu odsłonach: trzy dłuższe formy („Pastelowe miasto”, „Skrzydlaty sztorm” i „W Viriconium”) i siedem miniatur („Rycerze Viriconium”, „Władcy bezsiły”, „Dziwne wielkie grzechy”, „Tancerka z tańca”, „Szczęście z głowy”, „Lamia i lord Cromis” i „Młodego podróżnika drogi do Viriconium opisanie”) zostały napisane przez brytyjskiego pisarza na przestrzeni kilkunastu lat. Pierwszy utwór powstał w 1971 roku, ostatni w 1985. A że nie można bezkarnie igrać z czasem, dystans oddzielający „Pastelowe Miasto” od „Władców bezsiły” czy „Tancerki z tańca” przekłada się na wyczuwalną w kolejnych opowieściach zmianę klimatu. Seria o Viriconium zaczyna się dość banalnie przygodą, kończy – filozoficzną zadumą. Z każdym następnym opowiadaniem kruszeje realistyczny szkielet historii, aż w końcu pozostaje jedynie obłok onirycznych drobin. I już nie wiadomo, co jest jawą, co snem, co prawdą, a co iluzją. Czy to już szaleństwo, czy jeszcze niebezpiecznie wąska krawędź inności, obcości.

Ta książka ma jednocześnie wielu bohaterów i jednego Bohatera, którego osobowość jest tak przytłaczająca, że spycha pozostałych na drugi plan. Tym bohaterem jest Miasto. Miasto o tysiącu twarzy, „zawierające w sobie wszystkie miasta, jakie kiedykolwiek istniały”. Czasem jego imię brzmi Viriconium, czasem Uroconium, Vira Co lub Vriko. Bywa, że jest pępkiem świata lub chyli się ku upadkowi. W takiej czy innej postaci, z taką czy inną historią jest nie tyle miejscem, co ideą. Może dlatego wydarzenia, które właśnie „dzieją się” w jednym utworze, w innym przeszły już do legendy, a bohaterowie – choć często zwodniczo zewnętrznie podobni – w każdej opowieści są kimś zupełnie innym. Chciałoby się rzec, że Viriconium to świat nieustającej zmiany, w którym elementy rzeczywistości bez przerwy zastępowane są innymi: czasem nowymi, czasem minionymi, gdy – na podobieństwo nałożonych na siebie malunków – wcześniejszy wizerunek zaczyna przebijać przez blednący obraz chwili obecnej. I pewnie dlatego Pastelowe Miasto jest w pewien sposób wieczne – tu coś już się zdarzyło lub dopiero się zdarzy, coś zaistniało lub tylko mogło zaistnieć.

A zatem gdzieś tam na tarasach Minnet-Saby, na rzecznych meandrach Obwodu Protonów, pod wieżami i na placach Dzielnicy Atelińskiej wciąż toczy się życie. Ktoś czyta wiersze Ansela Verdigrisa, ktoś, kto uważa się za większego poetę niż wojownika, gra na wschodnim instrumencie, ktoś, kto zmartwychwstał, zostaje pokonany przez własną przeszłość, a ktoś nieśmiertelny traci pamięć, stając się bezużytecznym starcem. Bo Viriconium opowiada nie tylko o Mieście, lecz również o jego mieszkańcach. O bohaterach i zdrajcach, szaleńcach i artystach (o ile nie jest to jedno i to samo), istotach fizycznie doskonałych i karłach, królowych i zwykłych ludziach. Przewijają się przez kolejne stronice, wygrywając lub przegrywając już to państwowe, już to osobiste wojny, ginąc lub powstając z umarłych. Niektóre postaci zapamiętuje się na dłużej, inne tylko przemykają obrzeżami świadomości, by za chwilę przepaść w mrokach niepamięci.

A sama historia? To opowieść o nieuchronnym upadku, ale i o rodzeniu się nowego, o władzy, sztuce, przemijaniu wartości, szlachetności i podłości, obcości i szaleństwie. Viriconium nie jest jednoznaczne. Potrafi wessać, zauroczyć duszną atmosferą Dolnego Miasta czy oszołomić luksusem Górnego. Lecz są i tacy, którzy chcieliby zeń odejść i nigdy nie powrócić. Ja? Należę do tych zachłyśniętych wyczarowanym przez Harrisona światem, do odurzonych nierealnymi wizjami, czasem pastelowymi, czasem ociekającymi kolorem, głuchych na patos, za to urzeczonych pięknem języka. Bo język powieści jest magiczny. On nie opisuje, lecz tworzy. Dzięki niemu w Viriconium światło jest takie, „jakie widuje się jedynie na okładkach płyt i w kolorowych dodatkach do dzienników”, a „fotograficzna precyzja linii horyzontu pod pustym, błękitnym niebem jest jedną z najbardziej zapadających w pamięć cech tamtejszego krajobrazu”. I dzięki niemu „zwykłe przedmioty – książka, miska z anemonami, czyjaś ręka – są oświetlone w sposób, który niezwykle wyraźnie odcina je od tła. Tego rodzaju poświata wzmaga w pewien sposób odrębność i tożsamość rzeczy”.

Odrębność i tożsamość. Tak.

Czegokolwiek bym nie napisała, Viriconium, Wieczne Miasto, stworzone ręką M. Johna Harrisona, będzie trwało w nieskończoność. „Drażniące, piękne, wulgarne.”

 

Natalia Klaman

 

M. John Harrison

Viriconium

Tłum. Grzegorz Komerski

MAG, 2009

Stron: 608

Cena: 45,00

 


Żamboch puszcza oko

 

okladka okladka

Zaczyna się zupełnie jak w standardowej komedii romantycznej: młoda, atrakcyjna, spełniona zawodowo i niespełniona w kwestiach sercowych kobieta czeka na umówioną randkę. Potencjalny partner (kolejny już) nie zjawia się, co prowokuje bohaterkę do rozmyślań, które zapewne zamieniłyby się w dogłębną autoanalizę spod znaku „czyżby czegoś mi brakowało?”, gdyby nie to, że na jej drodze stanął uzbrojony w nóż bandyta. Z opresji ratuje ją Alexander, młody, przystojny i nieprzeciętnie inteligentny Rosjanin, syn wysoko postawionego członka mafii. Znajomość, która zaczyna się konwencjonalną kolacją przy świecach, wkrótce doprowadzi Marikę do wydarzeń, w których nigdy nie chciałaby uczestniczyć: stanie się celem ataków i inwigilacji wywiadowczej, będzie zabijać i chronić przed zabójstwami, wreszcie stanie na czele zespołu wykwalifikowanych zabijaków.

Ach, cóż to za zespół! Żamboch stawia na sprawdzone rozwiązania: nieco „komiksowe”, ale za to efektowne charakterystyki. W ekipie znajdzie się zatem płatny zabójca o mrukliwym usposobieniu, ale za to porządnym kręgosłupie moralnym (nieco w stylu Leona Zawodowca), mistrz miecza (obowiązkowo: katana), który zawsze zachowuje spokój, zgorzkniały policjant wrobiony w zabójstwo własnej żony i naukowiec, człowiek bardziej zainteresowany pracą niż wygodami życia. Nie ustępują im postaci głównych bohaterów: Alexander jest obdarzony nadludzkim geniuszem, jednak brakuje mu zrozumienia dla konwenansów i szeroko pojętego życia społecznego, zaś Marika – odziana w skórzany kombinezon i uzbrojona po zęby – rozstawia wszystkich po kątach, jednocześnie próbując uporać się ze skomplikowanymi uczuciami jakie żywi do Alexandra.

Wydaje się, że w „Wylęgarni” Żamboch postanowił nieco zabawić się formą, w której zwykle operuje. Owszem, akcja nadal jest po żambochowsku wartka, dialogi i relacje są nieco patetyczne, ale nad całą powieścią unosi się lekki zapaszek autoironii. W pewnym momencie autor wprowadza do akcji postać Jiriego Ruhlanka, bestsellerowego czeskiego pisarza-fantasty. W ręce jednego z bohaterów trafia któraś już z kolei część cyklu Ruhlanka: krzykliwa okładka z piersiastą dziewczyną uzbrojoną w dwa pistolety, w tytule zaś... „Wylęgarnia”. Bohaterowie jako twory fikcyjnego autora popularnych powieści w książce prawdziwego autora popularnych powieści – czyżby stąd brało się nagromadzenie popkulturowych archetypów i klisz? Może autor w ten sposób puszcza oczko do odbiorców: „tak, wiem, że piszę schematycznie, i co z tego?”

Tak czy inaczej, „Wylęgarnia” to mimo wszystko żadna nowa jakość w żambochowym pisarstwie. Nadal mamy do czynienia z tradycyjną jatką, z nieco bardziej swobodnym podejściem do materiału wyjściowego. Chwilowa odmiana

Mimo wszystko – miła odmiana.

 

Marcin Kamiński

 

Miroslav Žamboch

Wylęgarnia. Śmierć zrodzona w Pradze

Tłum. Rafał Wojtczak

Fabryka Słów, 2009

Stron: 472

Cena: 33,90

 

Miroslav Žamboch

Wylęgarnia. Pani śmierci

Tłum. Rafał Wojtczak

Fabryka Słów, 2009

Stron: 416

Cena: 33,90

 


Zagraj to jeszcze raz, Owen

 

okladka

Są takie klasyki, których nie sposób zajechać, czytane/oglądane/słuchane po raz setny nie nudzą się i bawią dokładnie tak samo, jak za pierwszym podejściem. Lepsze jest wrogiem dobrego, nie ma sensu poprawiać czegoś, co spisuje się znakomicie. I tak Eugeniusz Dębski wziął noirowy, uroczo bezwstydnie chandlerowski szablon kryminału, przeniósł skrojonego wedle wielokrotnie sprawdzonej receptury bohatera w relatywnie bliską przyszłość i otrzymał starą-nową jakość.

Nie jest to oczywiście zabieg tak prosty, jakby się na podstawie powyższego wprowadzenia mogło wydawać. Nie wystarczy bowiem ubrać bohatera w prochowiec i kapelusz, obdarzyć go cynicznym dystansem do rzeczywistości oraz zamiłowaniem do alkoholu i kobiet fatalnych. Trzeba w niego tchnąć życie i autentyzm, bo to właśnie on dźwigać będzie na swoich barkach ciężar opowieści. Jeśli Czytelnik nie „kupi” głównego protagonisty, teoretycznie gwarantowany sukces przemieni się w spektakularną klapę.

Szczęściem Owen Yeates, prywatny detektyw, łączący zamiłowanie do niezależności z wręcz zadziwiającym u przedstawiciela jego profesji poszanowaniem dla reguł prawa (jak długo nie zawadzają mu przesadnie w pracy), jest pełen naturalnego uroku i oprócz obowiązkowej skłonności do popadania w tarapaty posiada także cechę wobec przeciwności losu równie niezbędną, co nabita spluwa – poczucie humoru, dosyć czarnego zresztą. Wszystko to sprawia, że nie sposób nie obdarzyć go sympatią, a zarazem nie wczuć się w dynamiczną historię tajemniczego śledztwa, którą relacjonuje z właściwą sobie swadą i dystansem.

Oto różni ludzie zaczynają gwałtownie doświadczać nieoczekiwanych przemian osobowości, które trudno wyjaśnić w jakikolwiek racjonalny sposób. Zawsze są to przemiany „na gorsze”, które w ostatecznym rozrachunku zwykle kończą się dla zainteresowanych, eufemistycznie rzecz ujmując, nie najlepiej. Na pozór poszczególnych przypadków nie łączy dosłownie nic – poza zagadkowym, nagłym przejściem na „ciemną stronę Mocy” – jednak pozory to za mało dla Yeatesa, który z pewnych powodów jest tą sprawą zainteresowany bardzo osobiście. Bardzo szybko jego aktywność, zmierzająca do wyjaśnienia tajemnicy, wywołuje reakcję jej strażników. Powiedzieć, że robi się gorąco, to nic nie powiedzieć. Owen jednak, utwierdzony w przekonaniu, że przeczucie go nie zawiodło, nie zamierza porzucać raz podjętego tropu.

Intryga nie jest może specjalnie wyrafinowana, ale rozpisana została bardzo sprawnie, tempo akcji wzrasta systematycznie, a zainteresowanie czytelnika jest umiejętnie podtrzymywane stopniowym odsłanianiem kolejnych kawałków układanki. Sztafaż SF odgrywa przez zdecydowaną większość czasu poboczną rolę, sprowadzającą się właściwie do dostarczania bohaterowi interesujących gadżetów. Dla mnie jednym z głównych walorów powieści (obok postaci głównego bohatera) jest humor, zgrabny, naturalny i niewymuszony. Daje znaczną część przyjemności płynącej z lektury. „Tamta strona świata”, chronologicznie pierwsza część przygód Yeatesa, to źródło znakomitej, niezobowiązującej rozrywki. Tak dobrej, że po skończeniu lektury ma się ochotę na dokładkę. Bo, cytując pewnego inżyniera, jak mi się może podobać książka, którą pierwszy raz czytam? A przygody Owena Y., zgrabna wariacja na temat nośnej formuły, bardzo mi się podobają.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Eugeniusz Dębski

Tamta strona świata

Fabryka Słów, 2008

Stron: 303

Cena: 27,99

 


< 09 >