Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Zasada eko-bateryjki

 

 

Czy znacie to wrażenie obcości, jakie powstaje, gdy człowiek czyta jakąś informację i nie rozumie, choć na pierwszy rzut oka nie ma czego nie rozumieć? Poniekąd, czegoś takiego nagminnie doświadczałem, czytając różnego rodzaju podręczniki. Zdawało mi się jak być powinno: a było (jest) zupełnie inaczej.

Gdy nic mi się nie zgadza, to pierwsze, co jest podejrzane, to moja własna łepetyna. Chciałbym być bardziej sprawny umysłowo, żeby mi lepiej do głowy wchodziło. Owszem, ćwiczę całe życie rozumienie, idzie jak po grudzie. Ćwiczenia bowiem są takie, na jakie stać słabą łepetynę. Sprowadzają się bowiem do zapamiętywania różnych schematów i sytuacji. Tworzę sobie takie, moim zdaniem ogólniejsze regułki, które opisują sytuacje, gdy robi się problem z rozumem.

Jedna z takich regułek tyczy tak zwanej prasy popularnej. Nie wymyśliłem jej, ona mi się sama zrobiła. A mianowicie, że nic tam nie ma. Nic nowego. Gazety opisują te same zdarzenia w tych samych schematach, zmieniają się najwyżej osoby, które biorą w nich udział. Opisywane są w nieciekawy dziennikarski sposób, diablo szablonowy, za pomocą bardzo podobnych słów poukładanych w prawie takie same zdania.

No więc, gdy zdarza się sytuacja, że nie ma kontaktu z tekstem albo gdy wewnętrzny translator dziennikarskiego bełkotu na pojęcia czynności i przedmiotów (bo nie na język) sygnalizuje coś, co do tej pory nie miało miejsca, zaczynam się dziwić, a nawet niepokoić. Rozumiem? Na pewno o to chodzi?! Tak, jestem bardzo, bardzo zaskoczony, gdy po kilku wyrazach pierwszego zdania napotykam coś nietypowego, co skłania mnie do przeczytania reszty tekstu. Normalnie powinno być tak, że właściwie po prześliźnięciu się wzrokiem po podtytule powinienem wiedzieć już dobrze, co mi tu w tym niusie wciskają i zostawić go w czorty. To bardzo niepokojące, gdy tak nie jest.

Do reguł obowiązujących w jednym miejscu, okolicznościach można dołączyć inne. Więc: wiemy, że „nic nowego w gazetach”, ale też że „inżyniery nie robią durnot”. Owszem, czasami realizują durnowate zamówienia. Ale nie ma tak, że są ich inicjatorami. System kształcenia, normy projektowe zabezpieczają przez budowaniem urządzeń, które nie tylko nie działają, ale nawet działają źle. Idiotyzm musi ktoś zamówić, wówczas za pieniądze zbuduje się każdy idiotyzm. Ale taka sytuacja jest zwykle bardzo czytelna, bo idiota, który zamawia, bardzo jest dumny z tego i dba, by jego nazwisko figurowało wszędzie na pierwszym miejscu.

Reguły rozumienia świata zawierają też takie spostrzeżenia, że są instytucje robiące głupoty i takie, którym można wierzyć. Aliści, sprawy te nie są całkiem proste i na ten przykład ulegają przemianom w czasie. Na przykład, na mój mały rozum, NASA głupot nie powinna robić, bo jej rakiety latają, dolatują tam, gdzie trzeba.

Gdy wyczytałem, że właśnie ta szacowna instytucja bada tarczę Podkletnova, to mi się trochę pokręciło. Ale, fakt jest faktem, który z definicji ma własność zasadniczą, że jest i nie ma co dyskutować. Musiałem sobie zakonotować, że NASA bada tarczę Podkletnova czasami.

Reguły rozumienia normują także związki pomiędzy elementami informacji. Na przykład, gdy wprowadza się coś na miejsce czegoś, co już jest, to nowe musi posiadać jakieś przewagi nad tym, co stosujemy do tej pory. A przynajmniej, tak się spodziewamy.

Że pewne rozwiązania są bezsensowne, to sprawa tak zwanej wiedzy ścisłej. Nie działa hamulec Łągiewki, bo łamie zasadę zachowania pędu, nie działają różne cudowne maszyny mające produkować energię za darmo, bo najczęściej są albo perpetuum mobile pierwszego rodzaju, albo, co zwykle świadczy o technicznym zaawansowaniu budowniczego, termodynamicznym perpetuum mobile łamiącym II zasadę termodynamiki.

Jak widać, koncentruję się tu na regułach rozumienia informacji, które z anglijska są zwane, jak mi się zdaje, „z dziedzin science”. Połapać się, o co chodzi, gdy mówią o finansach, tym bardziej polityce, jest, niestety, bardzo trudno. Czytając tego typu newsy mówię sobie „bajki i science fiction”. Za pewnym bardzo starym i legendarnym laborantem z naszego instytutu. Tamże, mam wrażenie, wszystko jest dopuszczalne, może nawet jeszcze bardziej niż w doniesieniach o tak zwanych celebrytach. Bo te są budowane zgodnie z regułami „pan pogryzł psa”. Jak zazwyczaj ludzie używają jakiejś części garderoby, to tu rozróba musi iść w kierunku, że nie użyto lub, gdy się zazwyczaj nie używa, wręcz przeciwnie. A więc jeśli się cokolwiek da zrozumieć, to są to najwyżej tak zwane twarde inżynierskie doniesienia, że na przykład wyprodukowano obiektyw o ogniskowej 8-16 mm. Jest, można zazwyczaj kupić w sklepie.

Idąc tym tropem, mogę wytłumaczyć zdziwienia czy zastanowienia, ot, gdy na przykład widzę stodołę pokrytą całą ogniwami słonecznymi. Pewnie to były ogniwa. Bo wyglądały na ogniwa. Jednak, gdy to coś zobaczyłem, uznałem, że to panele słoneczne do ogrzewania wody, które wyglądają jak ogniwa. Bo kto, u czorta, pokryje stodołę o długości jakichś czterdziestu metrów i szerokości na oko piętnastu ogniwami fotoelektrycznymi?!

Niemcy, okazuje się, tak mają. A zdziwienie? Otóż rad bym wyjaśnić: dlaczegóż to prąd elektryczny z elektrowni z turbiną parową tak doskonale wyparł wszystkie inne źródła zasilania? To chyba, jak na czytanie gazetowych newsów, dość zawiła sprawa, ale niestety. Kolejną regułą jest to, że nie wszystko jest proste. Prostota nie jest niezbywalnym atrybutem prawdy. Owszem, bardzo zawiłe tłumaczenia, zwłaszcza w naukach humanistycznych, są zazwyczaj manipulacją. Natomiast, gdy ktoś tworzy prostą zasadę tłumaczącą świat biologii, to prawie na pewno ona działa. Jest projekcją naszego chciejstwa, by to zrozumieć za pomocą niezbyt skomplikowanych i estetycznie wyglądających teorii.

W technice dość często w czymś tkwi sedno rozwiązania. Czasami sam konstruktor dochodzi do tego, czemu się naprawdę udało, po latach. No więc, co z tą energetyką? Ano, w elektrowni jest zazwyczaj turbina parowa. Parametry pary daje się dość prosto, bez żadnych kombinacji technicznych (no, powiedzmy...) dopasować do własności turbiny. Możemy turbinę zbudować tak, by dojść do kresu możliwości materiału, stopów metali, z jakich została wykonana. W (dużym?) uproszczeniu może ona zostać piekielnie obciążona, licząc w watach na kilogram urządzenia, produkowaną mocą. W przypadku innych urządzeń jest o wiele mniej różowo. Dlaczego ludzie zaprzestali użytkowania „darmowych” wiatraków? A zaprzestali. Kiedyś to rozwiązanie, koło wodne, to były podstawowe siłownie napędzające nasze urządzenia. Zwykle do mielenia mąki, ale także do pompowania wody, przecinania kamienia, walcowania stali. Bo z powodu małej gęstości energii, te maszyny pracowały głównie przeciw obciążeniom produkowanym przez samą konstrukcję. Łopaty wiatraka są potężnie obciążone, bo mają fatalny stosunek rozmiaru do wytrzymałości materiału. Lepiej jest w kole wodnym, ale także kiepsko. W rezultacie maszyneria produkuje mało energii i szybko się zużywa.

W przypadku ogniw fotoelektrycznych zaskoczyło mnie jeszcze coś: cena rynkowa. Nie wiem, czy to na skutek dopłat ekologicznych, czy naprawdę technologia poszła tak do przodu, ale okazuje się, że owe ogniwa są tańsze i to kilkakrotnie niż się spodziewałem. Ale, powiedzmy, i tu moje zdziwienie nie było za wielkie, bo cechą urządzeń, nazwijmy je: ekologicznych jest to, że nie bardzo przeszkadzają. Oczywiście nawet taka stodoła pokryta krzemem wyprodukuje prądu, co kot napłakał, ale prąd wyprodukowany, choć przeszkadza w równoważeniu systemu energetycznego, choć często powoduje faktyczne straty, to dzięki temu, że mamy elektrownie atomowe – jakoś sobie i z nim (prądem) poradzimy.

Kilka razy czytałem zanim zrozumiałem, że faktycznie pismacy chcieli nam przekazać, że w USA wybuduje się wielki akumulator do zasilania miasteczka.

Trzasnęło mi tu kilka reguł, doznałem uczucia podobnego jak podczas oglądania owej stodoły. W takich okolicznościach woła się do towarzysza: „Icek, nie wierz swoim oczom, taki zwierz nie może być”. Powiedzmy inaczej, owszem, wielkie baterie akumulatorów stosuje się od zawsze w różnego rodzaju instalacjach. Od zawsze pełnią one rolę pomocniczą. Dla rozruchu, dla podtrzymania ciągłości zasilania tam, gdzie z tym są problemy, albo gdzie jest to szczególnie ważne. Ale jest co najmniej jeden parametr, w rzeczywistości kilka, które „kładą na łopatki” akumulator, jako urządzenie energetyki zawodowej. Ta pierwsza sprawa to gęstość mocy. Obojętnie, czy policzymy na kilogram, czy na litr, wychodzi bardzo kiepsko. Dla porównania, za Wikipedią: wysuszone krowie placki dają ok. 15,5 MJ/kg, podczas gdy najlepsze akumulatory, jakie znalazłem ok. 2,5 MJ/kg.

Inny parametr to trwałość urządzenia. Są informacje, że niektóre typy akumulatorów wytrzymują do dziesięciu tysięcy cykli ładowanie-rozładowanie. Ale te, z którymi mamy na co dzień do czynienia i których cena nie wciśnie nas w ziemię, zaledwie ok. tysiąca. Warto sobie uzmysłowić, że prawidłowo eksploatowana bateryjka laptopa po ok. trzystu cyklach traci już 15% pojemności.

Nie udało mi się znaleźć parametru, który pozwoliłby wyliczyć ewentualny zysk-stratę z zainstalowania akumulatora jako urządzenia energetycznego, cenę kilowatogodziny uzyskanej w całym okresie eksploatacji.

Gdy inżynierowie projektują jakieś urządzenia, zazwyczaj kierują się pewnymi uniwersalnymi zasadami. Nie robi się czegoś, co już jest i co dobrze działa. Jeśli potrzebujemy rozwiązać jakiś problem, najpierw sprawdzamy, czy istnieją już urządzenia, które by się do tego nadały. Zazwyczaj jest tak, że są i że wystarczy tylko zmienić jeden z ich parametrów, by było dobrze.

Jedną z reguł jest to, że rozwiązanie problemu poprzez prostą zmianę parametru zwykle prowadzi do urządzenia o niemożliwych, absurdalnych wielkościach. Jeśli jeszcze tego urządzenia nie ma, jeśli jego zbudowanie nie nastręcza zasadniczych problemów technologicznych, to lepiej się w ogóle tym nie zajmować, bo z obliczeń wyjdzie nam coś durnowatego. Takiego właśnie jak ów akumulator do zasilania miasteczka.

Bardzo banalnie to działa, gdy projektuje się zasilanie. Sprawdzamy projekt w obie strony: to znaczy dopasowujemy nie tylko źródło do poboru mocy, ale odbiornik do tego, co źródło może dać. Idiota projektowałby przenośne radio na lampach takich jak w domowym odbiorniku. Owszem było, „Szarotka” mu bodaj było, ze specjalną lampą, z wyjątkowo małym poborem mocy.

W dzisiejszych czasach mamy jak najbardziej działające urządzenia, które robią dokładnie to, co wielki akumulator: to UPS do komputera. Warto się chwilę zastanowić nad tym, do czego jest UPS. To urządzenie zapewniające tzw. bezpieczeństwo energetyczne. Kiedyś pisałem artykuł o nich i wykopałem dane, że ok. 95-99 % awarii to tak zwane „domowe” awarie. Spowodowane przez np. ekipę remontową, która przewierciła kabel. W 90 procentach UPS-y zaś są montowane tam, gdzie przerwy zasilania występują często. W awaryjnym obszarze zasilania. Co to znaczy? Że sknocone jest coś od bardzo dawna, że doskonale wiadomo co. I że zamiast UPS-a trzeba naprawić stare przyłącze, zwiększyć moc transformatora albo przełączyć część sieci na inną fazę, linię mniej obciążoną.

UPS jest urządzeniem, które tak naprawdę chroni nas przed skutkami dziadostwa, już to fachowców, już to tak zwanej infrastruktury, ale powiedzmy też sobie szczerze, że podniesienie choćby tylko technicznej kultury, ale w istocie kultury obyczaju, to trudne zadanie. Łatwiej kupić jakieś urządzenie. Otóż, ów UPS zapewnia nam coś, co się zwie bezpieczeństwem energetycznym. Tak naprawdę, jest to nam coraz bardziej potrzebne. W dzisiejszych czasach dochodzi do tego, że ja nie mam nawet jednego zegarka na sprężynkę, że jak siada elektryka, to siada ogrzewanie. Nie łudźmy się: nie działa sklep z powodu kasy fiskalnej, poczta, bo system sortowania listów. Zwyczajnie, jak to się mówi, „wszystko”.

Bezpieczeństwo energetyczne to jedno z większych zmartwień współczesnego świata. Mało kto sobie zdaje sprawę z tego, że właśnie jeśli chodzi o zasilanie prądem, jest problem, gdy biega o odporność na czynniki atmosferyczne. Banalna szadź bez żadnych kataklizmów w postaci powietrznej trąby, ułamana gałąź czy radosne dzieciaki z latawcem wystarczą do spowodowania wielkiej awarii. O czym już pisałem, idealnym celem dla terrorysty są wszelkiego rodzaju sieci z centralnymi punktami. Sieci elektryczne są częściowo „niecentralne”, stosuje się tzw. sieci pierścieniowe, ale w rzeczywistości, gdyby się kto uparł zorganizować wielką awarię, to nie trzeba za wiele zachodu.

Biorąc pod uwagę, że od kasy w sklepie po zegarek wszystko jest na prąd, powinniśmy wykorzystać wszelkie okazje aby zwiększyć bezpieczeństwo zasilania. Konkluzja jest taka, że zamiast budować gigantyczną centralną bateryjkę, wypadałoby pomyśleć o przekonstruowaniu UPS-a tak, by nadał się do „okresowego gromadzenia energii”.

Ja wiem, że gdy podzielimy duży akumulator na tysiąc małych części, to będzie tysiąc obudów, tysiąc zacisków i za te fragmenty konstrukcji zapłacimy tysiąc razy więcej, czy, precyzyjnie: trzeba będzie poświęcić na nie tysiąc razy więcej czasu. Ale nie ma sposobu, by inaczej zorganizować sobie to energetyczne bezpieczeństwo. Nie ma też sposobu, by równie skutecznie toto działało. Tylko w tysiącu kawałków jest to, o co chodzi.

Po co tak naprawdę ów akumulator w Teksasie? Technicznych powodów jest kilka. Zasadniczy chyba taki, że tak zwana moc zainstalowana linii zasilającej miasto jest za mała. Mówiąc po ludzku, coś grozi przepaleniem, gdy w mieście wszyscy włączą telewizory albo systemy klimatyzacyjne. Więc zamiast powiesić grubsze przewody, postawić większe transformatory, postanowiono wybudować akumulator. Jak to u mnie na wsi mówili „na co to poradzić?”. Akumulator będzie pobierał przez linię zasilającą „średnią” moc zasilającą miasteczko, a w szczycie odda część zmagazynowanej energii. Zmagazynuje on także energię z farm wiatrowych, w momencie, gdy wieje wiatr. No... przynajmniej takie jest założenie. Może on także poprawić szereg parametrów sieci. Co w rezultacie zmniejszy straty. Na przykład, dobrze zaprojektowany układ ładowania akumulatora daje to, że sieć widzi go jako „czystą rezystancję”. Ogranicza on przepływ składowej biernej powodującej grzanie się przewodów zasilających i transformatorów. Po drugie, „miękki” pobór mocy, bez skoków, bez dziur w okolicy czwartej rano ogranicza czyste straty omowe.

Nie trzeba być prorokiem, by zauważyć, że na odcinku Wielki Akumulator – odbiorca występują te same problemy. Nie ma sposobu, by je ograniczyć, jak tylko montując bateryjkę magazynującą prąd w domu odbiorcy. Załatwi ona w optymalny sposób zarówno problem z zasilaniem i jeszcze zapewni ów drobiazg: energetyczne bezpieczeństwo. Mówiąc krótko, owszem, rozdrobnienie dzielnicowe, ale takie właśnie (rozdrobnienie) daje nam dwa, a nawet trzy w jednym. A może nawet cztery. Podejrzewam, że z punktu widzenia potencjalnego zamachowca pomysł spowodowania kilkugodzinnej przerwy w zasilaniu ma sens, gdy zostanie to zauważone przez ludność. A gdy jedynym efektem będzie zapalenie się np. czerwonej lampeczki na UPS-ie i ewentualnie komunikat w prasie, wówczas da sobie spokój. Sieć elektryczna, owszem, łatwo da się zepsuć, ale także łatwo ją naprawić. Jest więc szansa, że problem ataków terrorystycznych na sieć zasilającą przestanie istnieć. Inna sprawa, że może przestać istnieć sprawnie działające pogotowie energetyczne.

Otóż, taka sieć elektryczna będzie miała pewną cechę Internetu. Piekielną odporność na uszkodzenia. Jeśli będziemy mieli w domach dość duże bateryjki przy naszych UPS-ach, to może być tak, że w momencie, gdy pan wjedzie koparką w słup, nasz domowy zasilacz może zasilać także sąsiada. Jest to tylko kwestia technologii. W rezultacie, może być wiele awarii dziur w sieci, a mimo to będzie ona działała.

Gdybym jednak brał się za elektrykę z bateryjką w ręce, to, jak powiadam, sprawdziłbym, co po stronie odbiorcy. Oto seria pomysłów takich „z kapelusza”. Jaki jest jeden z największych prądożernych odbiorników? Lodówka. Bo pracuje całą dobę. Owszem, się włącza i wyłącza, lecz suma prądu jaki pobiera, jest jedną z największych dla domowych urządzeń. Lodówka ma paskudną cechę, pobór potężnego prądu w trakcie startu. Nie wiem, czy w nowych modelach to wyeliminowano, ale zacząłbym od tego, by włączenie nie oznaczało kilowatowego kopniaka w sieć. To raz. Dwa, inżynier z radością wyeliminuje urządzenie, jeśli tylko można.

Jeśli mamy taką sytuację, że zasilanie raz jest, raz go nima, to najrozsądniej zrobić tak, aby dało się, by urządzenie działało właśnie wtedy, gdy jest. Na marginesie, wrażliwy fragment infrastruktury: woda. Mam w pamięci kłopot, jaki był, gdy w czasie wielkiej powodzi w 1997 roku padła we Wrocku cała sieć wodociągowa. No więc, kiedyś było coś takiego jak wieża ciśnień, a potem tańszy hydrofor. A potem wszystko zdemontowano. Dla oszczędności. Gdybyśmy mieli hydrofory, czyli prosty zbiornik wypełniony prawie cały powietrzem, w niewielkiej części wodą, wówczas można sobie pozwolić na wyłączenie pomp w czasie szczytu energetycznego. Woda w domu także będzie, gdy pan wjedzie koparą w magistralę zasilającą pół miasta. Zamiast latać byle jak i na zbitą mordę, można nawet poczekać do rana, by nie płacić kilkudziesięciu ludziom nadgodzin. No więc coś „hydroforopodobnego” można zrobić i z lodówką. To może być po prostu zbiornik z zamarzniętą wodą. Woda, bo ma potężne ciepło zamarzania. Bo jest tania i akurat temperatura przemiany fazowej dość dobrze pasuje. W nocy, gdy sieć energetyczna jest najmniej obciążona, a temperatura na zewnątrz jest najmniejsza, włącza się maszyneria i zamraża wodę. W dzień, w czasie energetycznych szczytów może pracować tylko chłodzenie zamrażalnika w oparciu o transport ciepła do zbiornika lodu.

Z zasad termodynamiki wynika, że praca, jaką wykona urządzenie chłodząc zamrażalnik do temperatury zapewne jakichś -16 stopni Celsjusza i oddając ciepło do zbiornika o temperaturze 0 stopni Celsjusza, będzie kilka razy mniejsza niż wówczas, gdyby pracowało „na kratkę”, której temperatura musi wynosić najmniej +40 stopni Celsjusza. Dodatkowo, możemy umieścić nasz zamrażalnik w izolacji termicznej wewnątrz lodówki chłodzonej po prostu wodą z lodem o temperaturze 0 stopni Celsjusza. Można zaprojektować tę izolację do mocy w jaką chcemy wyposażyć instalację. Zapewne ograniczeniem będzie tu strata ciepła podczas wkładania i wyjmowania zawartości. Musimy też wziąć pod uwagę rozsądny czas zamrożenia produktu po włożeniu do zamrażalnika.

Może się nie znam na projektowaniu lodówek, ale na oko zmniejszenie mocy tego modułu jakieś dziesięć razy w stosunku do tego, co pobiera klasyczny agregat, wydaje się nawet łatwe. Tym sposobem, zamiast bateryjki gromadzącej prąd mamy inaczej zbudowaną lodówkę. UPS jest nam właściwie niepotrzebny, jeśli zmniejszyliśmy aż tak bardzo pobór mocy. Oczywiście, gdy chodzi tylko o lodówkę.

Nie trzeba być filozofem, by zauważyć, że „klima” daje się bez żadnego problemu przeprojektować w ten sam sposób. Co warto zauważyć, że temperatura 0 stopni Celsjusza z termodynamicznego punktu widzenia jest marnotrawstwem energii, ale też spora część instalacji na wlocie modułu chłodzącego powietrze musi mieć tyle, aby maszyneria działała. Zdolność zamrożonej wody do gromadzenia energii dla samej przemiany fazowej wynosi mniej więcej 0,335 MJ/kg. To faktycznie siedem razy mniej niż dla dobrych akumulatorów. Ale małe pytanko: ile kilogramów wody można kupić za 1 kilogram znakomitego akumulatora? Dodajmy, że maszyneria z definicji startuje w czasie, gdy nie tylko mamy nadmiar energii elektrycznej, ale bez kłopotu można teraz zaopatrzyć ją w sterownik, który weźmie pod uwagę i aktualną temperaturę na zewnątrz i prognozę pogody. Na dobrą sprawę w dobie Internetu można tą metodą zarządzać mocą na dużą skalę. Oczywiście, system do pewnego stopnia będzie podatny na atak crackerów, ale przy odpowiedniej organizacji, pamiętając o inżynierskiej zasadzie awarii maksymalnej, nie da się zrobić większej krzywdy. System w sumie nie tylko opłaci się, ale realnie zapewni znacznie większe bezpieczeństwo, z uwzględnieniem ryzyka ataków, niż jego całkowity brak.

Cóż, gdy sobie popatrzymy na nasze domowe gospodarstwo, pewnie jako następnego prądożercę wytypujemy pralkę automatyczną: 2 kW najmniej potrzebuje, by ruszyć. Na dzisiaj wystarczy ją przeprogramować. Dodać możliwość wystartowania w środku nocy, pranie z długotrwałym moczeniem, bez włączania grzałki. Tak krok po kroku i okaże się, że obędziemy się bez niezwykłych akumulatorów. Może przydadzą się nam zwykłe, w zwykłym celu, by komputer zdążył zamknąć system, gdy się w elektrowni korki przepalą.

Gdybym myślał o urządzeniu gromadzącym energię, to akurat w przypadku, gdy urządzenie pracuje bezpośrednio u odbiorcy, pomysł, aby to musiał być akumulator, jest średnio dobry. Powodów jest co najmniej kilka. Jak już pokazaliśmy, w przypadku urządzeń cieplnych chyba najłatwiej, w sumie także najtaniej, zgromadzić wprost energię cieplną (choć to zimno). Gdy potrzebujemy energii mechanicznej, chyba wolałbym zdecydowanie sprężone powietrze. Bo przez dziesięciolecia napędzało na przykład pompy w kopalniach i mamy tę technikę doskonale opanowaną. Po drugie, zbiorniki są piekielnie trwałe. Co prawda producenci zapewniają, że akumulatorki są coraz niezwyklejsze, ale doświadczenia mamy właśnie takie, że to one często stanowią o sporej części kosztów eksploatacji. Urządzenia energetyczne są zazwyczaj szacowane na trzydzieści, czterdzieści lat eksploatacji. Zbiornik na sprężone powietrze bez trudu to wytrzyma, reszta instalacji – z niewielkimi zabiegami konserwacyjnymi. Akumulatorków, które wytrzymują ponad dziesięć lat, jeszcze nie widziałem. Owszem, są takie, które trwają z ułamkiem pojemności, ale przecież nie o to chodzi. Ot, znów: cena kilowatogodziny w całym okresie eksploatacji urządzenia. Jak wyliczyć? Trochę trudno, bo na przykład można zbudować z żelbetu zbiornik powietrza zakopany w ziemi, być może wyraźnie tańszy od, powiedzmy, stalowego. Może będzie pracował czterdzieści, a może osiemdziesiąt lat? Jakie ciśnienie okaże się najbardziej ekonomiczne? Pomimo całej niezwykłości współczesnych konstrukcji, moja intuicja mówi mi, że to jest właśnie jeden z dobrych tropów. Na etapie projektowania systemu trzeba wziąć pod uwagę interes konsumenta, możliwości rozwoju. W przypadku zaawansowanej technologii produkcji współczesnych wysokowydajnych akumulatorów, producentów jest kilku. W przypadku, gdy technika jest znana od dziesięcioleci, można liczyć, że rozwinie się rynek, będzie konkurencja wśród dostawców.

Właściwie wystarczy stworzyć tylko warunki, a producenci zaczną sami szukać rozwiązań. No i właśnie... Oto powód, dla którego wszystko, o czym mówimy, to abstrakcja. Wystarczyłoby stworzyć mechanizm cenowy, który promowałby współpracę odbiorcy energii z producentem. W szczycie energii droższa, gdy jest jej dużo tania, a nawet za darmo, gdy jest za wiele. No cóż... okazałoby się, że cena energii elektrycznej nie ma za wiele wspólnego z jej produkcją. Akcyzy, koszty rozliczeń, głównie koszty administracyjne. A nade wszystko, przecież w ekologii nie o to chodzi, by ludzie oszczędzali! Mają więcej płacić, muszą czuć, że ekologia kosztuje...

Słówko się rzekło, ciężko to zrozumieć. Owszem, gdy przeczytamy ową informację, znajdziemy sugestię, że to tymczasowe rozwiązanie, tańsze od docelowej linii zasilającej, za którą trzeba zabulić prawie razy dwa, co za ową miejską bateryjkę, ale pytanko, po kij wybulić półtora? Można wybulić tylko to, co trzeba na modernizację linii i od razu mieć świetne rozwiązanie na lata. Zwłaszcza, że coś mi się widzi, gdy Obama jest za walką z ociepleniem, a bycie ekologicznym nie rozróżnia amerykanofila od foba, a że na dodatek zimno, to padnie walka z emisją CO2 i wszelkie preteksta do budowy bateryjek zanikną.

Bo chodziło z tym CO2, jak do tej pory, aby konserwatystom przyłożyć. Ot, co.

Jeśli rozumiem doniesienia z dziedzin pozatechnicznych, to właśnie tak: kto komu za jaką cenę. I że w gruncie rzeczy chodzi o chłopców z tamtej wsi.

Jeśli chodzi o urządzenia elektroenergetyczne, to, jak do tej pory, poddawały się inżynierskiej logice. Ale, widać, już inna jest pora. Owszem, da się to przynajmniej trochę zrozumieć, gdy weźmiemy pod uwagę przeróżne marketingowe machinacje, dotacje oraz granty. Trzeba się przyzwyczaić, że znów coś ekologom udało się wymyślić i że nawet w energetyce bardziej od techniki liczy się propaganda.

Trzeba sobie dodać kolejną regułę rozumienia świata. Oto na topie są pomysły naiwne, rodem z dziecięcych doświadczeń. Moje samochodziki były na bateryjki cynkowo-węglowe. A tym nieco młodszym dzieciakom na akumulatorki, które są eko, bo mają znaczek eko. Zawierają, co prawda, ciężkie metale, jest z nimi wiele kłopotów, ale zrobimy eko za pomocą recyclingu. Oczywiście, że recycling nie działa i akumulatorki wylądują na dzikim wysypisku, lecz w przedszkolu nauczyli, że nie wylądują i w ogóle nam się podobają. Tak samo jak wiatraki i ogniwa słoneczne. Są fajne i eko. Jasne?

 


< 14 >