Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 17>|>

Fantasy z braku fantazji

 

 

Jest coś wkurzającego w pisaniu. Coś, co odkryłem po długich latach klepania w klawiaturę. Nie latach smarowania długopisem, ołówkiem czy piórem, ale właśnie klepania po klawiszach. W zasadzie, gdybym był szczęśliwym posiadaczem maszyny do pisania, pewnie nie głowiłbym się nad tym, co tu za związek z plastykowymi guziczkami się objawia i to też jest wkurzające: z guziczkami najwyraźniej nie ma związku. Owszem, poniekąd z komputerami, które uczyniły ludzkość szczęśliwie wirtualną, czy coś takiego.

Co robi tu fantasy? Kojarzy się. Z ilustracjami w stylu Disneya albo z obrazkami zwanymi grafiką komputerową. Ilustracjami do świata wyobrażonego, nie rzeczywistego.

Powtórzę, że w pisaniu odkrywam to, co mnie coraz bardziej wkurza. Bo, prawdę powiedziawszy, chciałbym pochwalić się swoimi fantazjami. Jakimś tam światem, który wymyśliłem, bohaterami, ich wydumanymi historiami. Głupie, mądre – czort wie, byleby zajmujące, może zabawne, śmieszyć, tumanić, przestraszać... Guzik! Trzeba odkręcać. Dlaczego trzeba?

No... Właśnie się zastanawiam... Mógłbym, mimo to, śmieszyć, tumanić, przestraszać... ale nikt by na mnie nie zważał. Na przykład. Ponadto pojawia się tysiąc innych powodów. Chciałbym się mimo wszystko komunikować z przynajmniej niektórymi ludźmi. Chciałbym, aby jeszcze inni nie robili całkowitych głupot, bo stają się one niebezpieczne dla wszystkich.

No i... z potrzeby fantazji. Tak na oko, tej ostatniej nigdy za wiele. Bo, na przykład, trzeba sobie wyobrazić. Trudno wyobrażać sobie cokolwiek bez posiadania wyobraźni. Po mojemu nic nie robi tak dobrze wyobrażaniu, jak fantazjowanie.

Pies drapał lingwistyczne zabawy, czym wyobraźnia od fantazji się różni. Od zawsze ludzie mieli kłopot (z tym), by w ich rozumie powstał jakiś model rzeczywistości. Od zawsze pomysły na to, jak ten świat wygląda, okazywały się nie tylko durne, ale i za proste. Ze zbyt małą ilością fantazji. W sedno trafiali tylko postrzeleńcy, poeci, artyści, filozofowie, których ludność ochoczo wyśmiewała właśnie za fantazjowanie. Bo jak we łbie zmieścić się może, że Ziemia jest kulą? Każdy widzi, że płaska! Jak by nie, to te Australijczyki pozlatywałyby z niej i strasznie się potłukły... No... gdyby było o co...

Otóż właśnie. Zazwyczaj z prostymi wyobrażeniami są kłopoty. Nie daje się w oparciu o model odpowiedzieć nawet na proste pytania. Kłopoty robią się również bez opuszczania ściśle werbalnej sfery. Wystarczy zapytać. O co potłucze się Australijczyk? Bo Europejczyk zlatuje albo na kamienie, albo na schody, w kałużę i tak dalej, a ów nieszczęsny mieszkaniec antypodów?

Uznanie zaś powyższej niemożności za zastosowanie matematycznej zasady dowodzenia nie wprost, że mianowicie postulat kulistości Ziemi prowadzi do nierozwiązywalnego pytania, o co potłucze się Australijczyk, wydaje się mimo wszystko ciut zbyt wydumane w stosunku do założenia prostego obrazu świata, w którym Ziemia jest płaska...

Ekwilibrystyka gdzieś pomiędzy psychologią, formalną logiką, semantyką, kpiną ze zdrowego rozsądku, niemożnością zrozumienia jest stałym elementem naszych potyczek ze światem rzeczywistym. Jeśli się dobrze przysłuchamy, to co rusz w tym stylu sprawy wielkie i małe próbujemy sobie jakoś tam tłumaczyć.

Ludzie potrzebują wytłumaczenia. Pytanie, czym owo „wytłumaczenie” jest? Coś mi się zdaje, że o wiele łatwiej powiedzieć, czym być nie może. Na przykład nie może być przepisem, co zrobić, aby było tak, jak chcemy. To nie może być matematyczny model zjawiska, zdarzenia, zagadnienia, który prowadzi do prawidłowego przewidywania wyników eksperymentu.

Jak sobie ludziska tłumaczą katastrofę samolotu z prezydentem RP na pokładzie? Że na ten przykład system szkolenia. Gdyby pilot był cywilny, nie wojskowy... Albo zarządzanie ryzykiem. Więc gdyby zaplanowano, co ma zrobić pilot, gdyby nie dało się wylądować w Smoleńsku... A tymczasem jakoś trudno mi zrozumieć, jak ów pilot mógł podjąć decyzję, że ostro zaryzykuje życiem nie tylko swoim, ale prawie setki osób. Coś mi się zdaje, że miał wrażenie, że nie ryzykuje. Zadecydowała jakaś głupota, zły odczyt, zły pomysł, może niewiedza, że coś się stanie. Właściwa przyczyna, czyli odpowiedź na pytanie, co zrobić, aby się nie rozbić przy lądowaniu, jest znana od pierwszych sekund po katastrofie: jak taka mgła i takie lotnisko, to nie lądować.

Niestety, nie o to chodzi, by znać przyczynę. Chodzi o to, by sobie jakoś „to wytłumaczyć”.

Jeden z największych kataklizmów finansowych ostatnich czasów, ciągle nam panujący kryzys, owszem, dla lwiej części publiczności jest nadal niezrozumiały. Sposób jego wytłumaczenia jest taki, że dzięki Bogu, nikt nie może wpaść na pomysł, jak zapobiec podobnym sytuacjom. Sama nazwa „kryzys systemu płatniczego” bynajmniej nie służy zrozumieniu, co się stało. Także, zwróćmy uwagę, połową prawdy jest opowiadanie o tym, jak tam sektor bankowy nadmuchał spekulacyjną bańkę nieruchomości. Pozostaje problem: skąd wziąć brakujące PKB, które w przypadku USA miało w jakichś 48% tuż przed kryzysem pochodzić z sektora bankowego? Pomysły różnych nadzorów bankowych są dobre, by powstrzymać wirtualne zarobki, ale skąd, u czorta, wziąć te „prawdziwe”? Owszem, wiemy, co zrobić: trzeba pracować. Trzeba jakimś sposobem produkować, użyjmy chyba szerszego pojęcia: wytwarzać potrzebne dobra. Nie atrapy, nie gadżety, nie rzeczy niepotrzebne, wreszcie nie tworzyć dóbr, że się tak dziennikarze górnolotnie wyrażają: wirtualnych.

Niestety, jest to bolesna prawda. Równie paskudna jak ta o katastrofie samolotowej. Bo kto chce wiedzieć, gdy chce gdzieś dolecieć, że nie doleci, kto chce wiedzieć, że musi pracować, gdy mu się robić nie chce?

Byłoby całkiem sensowną pracą naukową skatalogowanie różnych sztuczek, a także powodów, meandrów, jakimi podążają ludzkie pomysły, byleby nie powiedzieć sobie, jak to jest naprawdę. Gdzieś u zarania jest koncepcja świata niesymetrycznego. A tak. Widać to dopiero na zasadzie kontrastu, gdy się pojawia fatalny pomysł Kopernika, zasada względności była wymierzona prosto w serce tej cudownej metody na usypianie ludzkich umysłów. Banalna asymetria polegająca na tym, że moja wioska jest mojsza niż, dajmy na to, Owiesno, że o Kopanicy nie wspomnę, prowadziła do tego, że chłopcy z tamtej wsi byli z tamtej, a nie z mojej. Jakimś cudem nigdy nic złego się nie stało na skutek bycia z innej wsi, ale... Tak czy owak, odkrycie, że ta i tamta wiocha mają takie same prawa wedle porządku pożądanego w tym świecie, naprawdę było nie tylko bolesne, ale i bardzo kłopotliwe: trzeba było wymyślić nowe zasady na przykład poruszania się, że o komunikacji nie wspomnę.

Otóż, Kochany Czytelniku, właśnie, że Kopernik i pomysł, że żadne miejsce w tym świecie nie jest w sposób, nazwijmy to, naturalny, oczywiste czy jak mu tam, jakkolwiek, ale wyróżnione. Nie, oczywiście, że przesadą jest czynić z tej obserwacji zasadę, przez którą kościół katolicki wpisał „O obrotach...” na indeks. To zupełnie inna para kaloszy. Tak po mojemu. Gdyby Kopernik był watykański czy jakiś bardziej rzymski, to pewnie psa z kulawą nogą by obchodziło, co napisał w nudnej i zupełnie niepraktycznej rozprawie matematycznej. Może tak, może nie, aliści chodzi mi tylko o tę zasadę banalną tworzenia sobie fantazji na temat świata. A mianowicie, że jest ASYMETRYCZNY.

Tak mi się widzi, że to jin i jang, czarne i białe, jest z tego samego pieca. Podział świata na męski i żeński, dobre i złe z natury jest mniej więcej tak samo naturalny jak góra i dół, wedle której zasady Australijczycy spadają i jest kłopot, o co się tłuką.

Istnieje jakaś „naturalna dążność” ciał ku dołowi. Zaś duchy czyste biegną ku górze. No i w ten porządek świata ładuje się toruński kanonik i powiada, że góry ani dołu z natury rzeczy nie ma. Tak, tak, nie ma naturalnie czynów dobrych i złych, które ciągną nas do nieba lub piekła. Diabli biorą ustalony porządek mniej więcej jak wtedy, gdy się okazuje, że chłopcy z tamtej wsi są zasadniczo tak samo nasi.

Czemuż to zasada względności nie dzierżyła prymatu od samego początku cywilizacji w tłumaczeniu świata? Wszak już Arystarch z Samos (Aristarchos ho Samios; ok. 310-230 p.n.e. za Wikipedią) podał prawidłowy schemat budowy układu słonecznego, co po raz któryś przypominam. Co się stało, że kilkaset lat później wyobrażano sobie Ziemię jako prostokątną skrzynię z kryształowym wiekiem o rozmiarach 10x10 tysięcy (jakichś) mil? (Tak rzecz opisał Kosmas Indopływca, geograf bizantyjski, żyjący ok. VI wieku – podaję za niejakim Cebulą z Fahrenheita...). Po wielekroć zachodziłem w głowę. O ile mam koncepcję, co spowodowało przyjęcie systemu ptolemejskiego, to owa skrzynia jest już czystą psychiatrią. Mogę tylko domniemać: prostota.

Dlaczego skrzynia, a nie tykwa, dzban, placek stojący na czterech słoniach? Zapewne dlatego, że w „owych czasach” skrzynia była już dość powszechną konstrukcją. Zapewne skrzynie bywały ozdobne. Zapewne... Pomysł ucinał wszelkie dalsze pomysły. Aniołki popychają słoneczko po wieku skrzyni. Nic się nie zgadza, bo trasa słoneczka jest widocznie łukowata, ale nie pytaj juhasie. Popychają i już. Model nie służy, tak jak opowieści o kryzysie, do tego, by wysnuć wnioski, co będzie, jeśli coś innego. On służy psychologii. Na przykład temu, by się wygadać na temat katastrofy samolotowej i zmęczonym zamilknąć i zasnąć. Tak samo skrzynia uspokoi mistyczny niepokój na temat budowy wszechświata.

Osobliwością większości sposobów na tłumaczenie rzeczywistości, jak już zresztą nieraz pisałem, jest ich przystawalność do światów alternatywnych wedle fantasy. Kryzys walutowy? Ależ gdybyśmy się posługiwali złotą walutą... No nie, autorzy tych pomysłów nie mają na myśli rycerza sypiącego z mieszka garścią rwących oko krążków. Nie, im zaledwie chodzi o wymienialność na złoto... Bo są nowocześni. Ale... W czym różnica?

Z natury rzeczy światy alternatywne są proste i prostoduszne. Nie tylko chodzi o to, że autorowi nie wystarcza czasu, wiedzy i cierpliwości, by skonstruować na wzór modeli komputerowych system zawierający dość mechanizmów i zmiennych, by odtwarzał rzeczywiste procesy. Diabli by wzięli wytworzony nastrój. Z fantasy znaleźlibyśmy się w jakimś głównym nurcie. Diabli by wzięli nasze proste spojrzenie na świat, bo byśmy musieli myśleniem sobie głowy psować. Ma być prosto. Ot, co.

Całkiem niedawno przeczytałem o nowym pomyśle Amerykanów. Nie wiem, na co jest ów pomysł, ale poniekąd dlatego o nim mowa. Broń o zasięgu globalnym. Ma to jakiś tam swój akronim. To coś ma zastąpić broń atomową.

Otóż po wielekroć przyszło mi się zdziwić, gdy publikowano amerykańskie pomysły na różne bronie. Na przykład cyber-żołnierz z odrzutowym napędem. Chyba się jednak ktoś popukał w czoło i mam wrażenie, że zaniechano tego paradnego rozwiązania.

Być może ktoś zapytał: „rozwiązania czego?”. Otóż, jak nie tylko mi się widzi, Amerykanie stworzyli szereg znakomitych broni, wdrożyli je do armii i... zaczynają zauważać, że gdyby był enpel, dla którego owe cudowne machiny wojenne budowano, pewnie by zadziałały. Nie działają. Piekielnie nowoczesna armia świata tłucze się bez nadziei na zwycięstwo z pastuchami i włóczęgami. Po jednej stronie zdalnie starowane samoloty i satelitarna nawigacja, po drugiej stare motocykle. Co niektórym wojskowym już zaczyna świtać, że póki będą chętni do rozróby, spokoju nie będzie. Potrzebny jest raczej jakiś fakir, prorok, może idea, która uspokoi gorące głowy, a technika wojskowa ma najmniej do powiedzenia.

Budżet armii USA jest największy na świecie, to blisko połowa kasy, jaką wydaje cały świat na wojsko. Jak do tej pory wynikają z niego takie sukcesy, jak interwencja w Iraku. Daj, Panie Boże, by stabilizacja, o jakiej piszą w gazetach, była czymś więcej niż chwilowym faktem prasowym! Jak do tego doszło, że narobiono głupot na taką skalę? Coś mi się widzi, że znowu świat wedle schematu fantasy. Ktoś poszedł do kina, zobaczył pomysł jakiegoś scenarzysty i postanowił go powtórzyć. Nie przyszło mu do głowy, że ów filmopis celował z premedytacją na ogłupienie. Widz, jak już nieraz pisałem, powinien był ze szkoły wynieść wiedzę o tym, czym jest świat przedstawiony. Że to nie jest rzeczywistość, że, co gorzej, ałtor, czy też autor celowo, dla wywarcia określonego wrażenia, zniekształca ją. Bo jakby pokazał, jak było naprawdę, byłoby nudno. A nawet... niewiarygodnie.

Bodaj czy nie najbardziej morderczą dla przedstawiania rzeczywistości jest zasada niebanalności. Rzeczywistość z natury jest banalna. To musi być coś, co oglądamy na co dzień. Jeśli pies pogryzł pana, dawno już o tym pisałem, nie ma niusa. Pan pogryzł psa, o, to jest coś!

Na ten przykład, czy można pisać, że dolar stracił na wartości? No... stracił, jakiś czas temu. Kto miał jakieś waluty, już to odczuł, dawno zdyskontował zyski lub straty. Natomiast, owszem można, ba, trzeba pisać o tym, że strefa euro się rozpadnie. Wiadomość ma nawet wartość w biletach różnych banków narodowych, bo na czym, jak nie na rozkołysanych kursach, najlepiej zarobią spekulanci?

Przyszłość świata to efekt cieplarniany i chińska dominacja. Dlaczego efekt cieplarniany? Ano... bo chłodnie kominowe na zdjęciach wyglądają okropnie. Jak człowiek spojrzy, takie wysokie, tak „dymi”, to mu się nie tylko kręci w główce, ale nie może mu się zmieścić, by owa chłodnia kominowa (która zresztą dmucha tylko parą wodną, ale to już drobiazg) nie mogła mieć wpływu na naszą planetę.

Albowiem SF, a właściwie space opery nauczyły nas myśleć o planecie, jako o czymś bardzo małym. Takie, co na pewno zmieści się na ekranie kinowym i co, na ten przykład, na skutek wybuchu termojądrowego rozleci się w kawałki.

W istocie ludności brakuje skali na wyobraźni, by wyobrazić sobie planetarne proporcje. Tylko niektórzy mają support do rozumu choćby w postaci umiejętności działania na potęgach i na paluszkach potrafią wyliczyć, że nie tylko nie efekt cieplarniany, ale i mordercze stężenie freonów, wyrażane w jednostkach ppt, ciut różnych od powszechnie stosowanych ppm-ów, jest najwyżej dowodem na to, jak dobre mamy obecnie aparaty pomiarowe. I że ciężko sobie wyobrazić, by owe ppt miały wpływ na wielkość dziury ozonowej. Nawet pomimo Nagrody Nobla. Którą zresztą Obama dostał.

Niestety, Słońce, jak do tej pory, wycina nam psikusa, aktywność jest niepokojąco niska i mamy wyraźną spadkową tendencję temperatury. Zapewne na całym świecie, ale to osobna sprawa. Skala zjawisk kosmicznych machnięciem cienia ogona zmiata wszystko, co wyprodukowała ludzkość.

Banalność owej prawdy jest oczywista, niebanalne jest to, dlaczego nie trafia ona do dość szerokiej publiczności, by ekoterrorystów zwyczajnie pogonić. Tak mi się zdaje, że znowu kłania się asymetria świata: przecież człowiek jest najważniejszy, człowiek może. Z drugiej strony mamy „naturalny porządek rzeczy”. Jak onegdaj naturalnym było dążenie ciał do dołu, tak dziś natura z natury jest dobra. Mamy naturalne składniki, niekoniecznie żywności, czegokolwiek oraz „chemiczne”. Kłania się podział na jin i jang, białe i czarne, dobre i złe. Kłania się obrzędowość. Wszak człowiek może, jeśli nie sam, to z pomocą bogów. Rytuał musi być skuteczny, bo jeśli nie jest skuteczny, to okaże się, że człowiek nie może i stanie w arcyniewygodnej sytuacji bezradności. Myśl o bezradności jest bardziej przerażająca niż myśl, że jesteśmy czemuś winni.

Więc wykonujemy taniec wojenny z efektem cieplarnianym, mimo że zimno, i czekamy, aż Chińczycy zdominują świat. To ostatnie wynika z zasady nieoczekiwanej zmiany miejsc. Kompozycyjna sztuczka, która zawsze dostarcza widzom mnóstwo radości. Jak zadziała facet przebrany za kobietę albo na ten przykład kraj niedawnego trzeciego świata w roli światowego potentata?

Cóż, Chiny całkiem niedawno wyprzedziły Niemcy w PKB. I pewnie jeszcze go powiększą. Przypomina się Japonia, która przecież w latach siedemdziesiątych XX wieku miała wyprzedzić USA, a ma kłopoty. A UE tymczasem (co za nudny banał...) jest największym rynkiem zbytu. Trywiał, nie nadaje się na niusa. Z jakiegoś powodu w mediach obowiązującym nurtem jest amerykocentryzm. Dlatego dobrze jest widziana wizja rozpadu owej UE. A gospodarka chińska większa od amerykańskiej, niekoniecznie od europejskiej, bo to perspektywa nie-medialna, jest wizją czegoś niezwykłego.

Reguła tworzenia wizji przyszłości jest dość prosta: tak samo jak dziś, tylko bardziej. Skoro Chiny się rozwijają dziś, to wystarczy policzyć za pomocą Excela „linię trendu”...

Ano... trochę alternatywnej futurologii. Owszem, jest kłopot z USA. Trza by pozamiatać po wujku Krzaku. Jakoś wyjść z Iraku i Afganistanu. Załatać dziurę po spadku inwestycji w realną gospodarkę. Po zamykaniu laboratoriów firmowych, likwidacji kierunków ścisłych na uczelniach. USA, faktycznie, chyba będzie musiało się odnaleźć w klubie państw wielkich, ale nie decydujących o losach świata. Chiny? Drobiazg. Obawiam się, że czeka je jeszcze upadek komuny. Dopiero po tym nastąpi właściwa transformacja. Komuna nigdzie nie wytrzymała, nie widzę powodu, by miała się utrzymać i tam. Rozpad strefy euro, rozpad UE? Jak na razie... do „ojro” pchają się kolejne państwa. To ścieżka planowych zmian. Owszem, awanturowanie się Niemiec może szarpać nerwami i kursami inwestorów, ale na razie idzie równo ku rozszerzaniu strefy. UE poza tym czeka proces stowarzyszania się z kolejnymi członkami. Tak, nie widać alternatywy, to będzie i Ukraina, i Białoruś. Bo są tuż za granicą. Są także obiektem rozgrywki pomiędzy UE i Rosją. Czy Rosja może w tej zabawie wygrać ze swoimi wynikami gospodarczymi na poziomie jednego z mniejszych członków Unii Europejskiej?

Przyszłość świata, wedle wernyhorzenia Cebuli, jawi się banalnie i tak, jak było przez ostatnie kilkaset lat: dominacja Europy. Poniekąd wywiodłem to taką samą metodą, jaką przed chwilą obśmiałem: linią trendu. Nie ma lepszej metody, nie ma innej. Sęk w tym, ile czynników i jak się wsadzi do modelu. Ja pozwoliłem sobie zwrócić uwagę na rzecz moim zdaniem zasadniczą: tak zwaną kulturę śródziemnomorską. Wiele razy już pisałem, że właściwie tylko ona się ostała na świecie. Aliści, jak mi się zdaje, tak naprawdę siedzi ona w swoim geograficznym grajdołku i nie ruszyła wcale w świat. Europa jest jedynym obszarem świata, gdzie ceni się kulturę w jej całości. Tylko tu uprawia się sztukę dla sztuki oraz podkreśla, że nauka nie ma za swój cel zasadniczy rozwoju technologii, tylko poznanie.

Drogi Czytelniku, to bardzo nie fantasy, to bardzo głównonurciane tezy. Fantasy nie podejmuje takich tematów, bo od nich głowa czytelnika boli. Nie podejmują ich także dziennikarze. Działanie kultury nie ma nic z błyskotliwości machania laserowym mieczem. I cóż z tego, że w sumie okazuje się skuteczne? Niestety, nim to się okaże, widz wyjdzie z kina...

I to jest wkurzające w pisaniu. Albowiem człek chciałby pomajaczyć, podywagować na obrzeżach oficjalnej wiedzy i zbliżyć się niebezpiecznie do granic prawdy. Tymczasem, nie da się, bo inni już zalali nas masą bełkotu informacyjnego. Nie ma czegoś takiego, jak kanon wiedzy o świecie, jak podręcznikowe prawdy, które mają tę własność, że się dobrze sprawdzają.

Ot, jeszcze jeden przykład. Mit dynamicznej emigracji. Taki podręcznikowy, proamerykański, probrazylijski, proirlandzki, a może nawet prowarszawski? A mianowicie, że ci najlepsi, najzdolniejsi wyjeżdżają. No, wierzyłbym, gdybym nie widział. Jest jak zawsze. Owszem, prawda, mnóstwo tych z ikrą i zdolnościami znalazło sobie miejsca za różnymi granicami i wodami. Tyle, że lwia część jak zwykle, od czasów wypraw krzyżowych, to są ci drudzy synowie, niemający szans na sukcesję, a dziś... ukończenie szkół. Ci, którzy musieli spieprzać, bo tu mieli z różnych powodów przechlapane. Na przykład zrobili dzieciątko pannie, narobili długów.

Jak się wkoło rozejrzeć... Jakiś Etruska pięć tysięcy lat temu stwierdził, że wszyscy są głupi. A ja widzę bajkę na bajce, fantazje i zmyślenia. Czego się nie tknąć, jakieś wymysły, przekręcenia, wykręcenia, byle nie próbować dojść jakiejś-tam (ach, co to?) prawdy.

Otóż chciałoby się, powiadam, pofantazjować o tym świecie, stworzyć własną impresję na jego temat, a tymczasem się nie da, bo mamy same impresje, same prawdy na użytek chwili. Same kpią z siebie, same są karykaturami i groteskami rzeczywistości. Nie da się z nimi nic zrobić, bo ich użyteczność kończy się na zaspokojeniu chęci wygadania się albo uśpieniu skutecznym sumienia, że niekoniecznie robić trzeba.

Wkurzające jest to, że z braku fantazji, która wystarczyłaby do wymyślenia, jak jest naprawdę, otacza nas tak naprawdę samo fantasy. Fantazja, aby miała smak, wymaga dla kontrastu rzeczywistości, takie są reguły kompozycyjne. Tymczasem nieszczęśnik tłukący w klawiaturę musi zacząć od tłumaczenia, jak jest. Na fantazję zazwyczaj czasu już nie ma.

 


< 17 >