Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 24>|>

Dzieci Astronautów

 

 

Właściwie nie wiem, co było z nim nie tak, no nie wiem, wkurzało mnie, że jest taki wielki, te bary, jakby w domu non stop machał hantlami, i te jego wielkie niezdarne łapy. Tego dnia siedzieliśmy na szarym, oszlifowanym przez wiatr (a wiatr u nas wiał często) głazie i rzucaliśmy kamieniami w płot. Płot był daleko, dlatego większość kamyczków odbijała się i spadała po naszej stronie, ale część leciała na drugą, na ścieżkę wykładaną czerwoną cegłą i aż w las. Siedzieliśmy we czwórkę: ja, Tomek, Ignaz i Anuszka, a potem dowlókł się tamten i jakoś zaczęło się robić nudno. Nawet imię miał głupie: Leslie, jak jakaś jaszczurka, pamiętam, że jak byliśmy młodsi, to chodziliśmy za nim i wołaliśmy: Lezliiii, Lezliiiii, a on się rzucał na nas z pięściami, a my znowu: Lezliiii, Lezliiii, niesamowicie go to wkurzało.

Przysiadł się do nas i mówi:

– I jak tam?

Anuszka odrzuciła grzywkę z czoła.

– Spoko, jakoś leci.

Anuszkę chyba lubił najbardziej. Myśmy wszyscy ją bardzo lubili, bo przecież niby dziewczyna, a nie boi się nikogo, tak ma po ojcu, mi tata mówił, że Andrzej Iwanowicz to strasznie dzielny gość i że lecieć z nim na misję to bajka. I taka była Anuszka: dzielna, ciężko ją było przestraszyć, łaziła z nami na wszystkie dachy, a na strzelnicy pakowała równo w sam środek tarczy. Nas już od małego przyuczali do zawodu, jak tylko sprawdzili, że się nadajemy i jakoś tak wyszło, że i ja, i Tomek, i Ignaz, i Anuszka się nadawaliśmy i mogliśmy być szkoleni. I Leslie też mógł.

Anuszka była ładną dziewczyną, choć wyglądała prawie jak chłopak z tymi swoimi przyciętymi krótko, ciemnymi włosami, ale miała duże oczy i ładny uśmiech. Mój tata się śmiał czasem, że wyszkolą Anuszkę na kapitana, a jak ona będzie kapitanem, to wszyscy będą się jej słuchać, bo ma mocną rękę i ciepły uśmiech, no i niczego się nie boi. Tata Anuszki latał teraz na Pierwszej Solarnej, dobry był z niego astronauta, jego frachtowiec wyprawiał się nawet do baz poza Układem Słonecznym, a to było już, cholera, coś. Tylko ojciec Lesliego dalej latał, on był w Piątej Galaktycznej, flota zwiadowcza, zapuszczali się tak daleko, że nawet Leslie zwykle nie wiedział, gdzie są, ale i tak opowiadał, cały czas opowiadał, co też ten jego ojciec robi i gdzie lata, i w ogóle, że jest genialny. Jakby mógł wiedzieć. Jakby miał nas za idiotów, że niby nie wiemy, że Galaktyczne przesyłają wiadomości do domu nie częściej niż raz w miesiącu, a zresztą zanim fale radiowe dotrą na Ziemię, też trochę upłynie, więc mówienie o tym, co się dzieje teraz gdzieś w odległym zakątku wszechświata, jest totalnie bez sensu.

No i Leslie przyszedł, i usiadł koło Anuszki, i się przywitał, a potem rzucał z nami kamieniami w płot. Żaden mu nie przeleciał na drugą stronę i trochę się z niego śmialiśmy, a trochę nie, bo przecież ile można. Potem znudziło nam się siedzenie na głazie i poszliśmy się przejść wzdłuż płotu, zobaczyć, czy może kogoś spotkamy. Ludzi z bazy znaliśmy dobrze, wiedzieliśmy, gdzie dorośli mogą teraz być, a dzieciaków dużo więcej nie było, ot, jakieś berbecie grzebiące w piaskownicy i ci starsi, co to już na całego przygotowywali się do lotów. Oni cały czas siedzieli w symulatorni i dlatego byli bladzi i niewyspani i rzadko można było ich spotkać, choć opowiadali niezłe dowcipy. Z nas Anuszka miała niedługo przejść na tryb intensywnego szkolenia, a potem Ignaz, a reszta musiała jeszcze trochę poczekać. Miejsca musiały się zwolnić, jakieś statki zostać dobudowane, i wtedy zaczną nas przygotowywać, wtedy wyjdziemy chociaż na orbitę. Tymczasem szliśmy wzdłuż płotu i mieliśmy nadzieję, że spotkamy kogoś z miasta. Rzadko tędy ludzie przechodzili, jakoś bali się naszej bazy, śmiesznie, bo tu nic nigdy się nie działo, tylko było dużo piachu, dużo kamieni i niepotrzebnych nikomu starych części od statków i okrętów. A w dole, za pagórkiem była nasza „osada”, rzędy białych domów, niskich, zakurzonych od wiecznie wiejącego wiatru, jeszcze dalej były hangary, a potem pasy startowe. I wszystko. Ale ludzie z miasta myśleli najwyraźniej, że tu robimy jakieś eksperymenty. Jakby nam się chciało! Głupi pomysł: przeprowadzać eksperymenty, może jeszcze na ludziach.

Szliśmy wzdłuż płotu i kopaliśmy w piach, aż pyliło.

Ignaz kiedyś się spotykał z taką jedną z miasta, o umówionej porze zawsze przychodziła pod płot i dawała mu smakołyki, słodkie batony, których u nas zwykle brakowało, orzeszki w miodzie i takie tam. A on jej dawał te niektóre porozwalane części od statków, bo tego za to tam im brakuje, a dzieciaki z miasta zawsze się jarają podobnymi gratami. Ignaz mnie czasem zabierał ze sobą i wybieraliśmy rupiecie, żeby nikt sobie nimi krzywdy nie zrobił, ot kilka splątanych kabelków i przepalona blaszka, żeby wyglądało dziwnie i było bezpieczne. Ja zawsze byłem dobry w mechanizmach i mechanice, taki jakiś dryg do kabelków, pewnie w przyszłości mnie wsadzą na statek jako speca od jakichś tam urządzeń, ale mnie to nie przeszkadzało, od zawsze uwielbiałem grzebać w różnych rzeczach. Podobno, jak tylko odrosłem lekko od ziemi, to od razu zacząłem się bawić stojanami i popsutymi alternatorami, wszystkie zabawki w typie kolorowych samochodzików mając, jak to się mówi, gdzieś. No i pomagałem Ignazowi wygrzebywać ciekawe przedmioty, którymi mógł przekupywać tę dziewczynę, żeby wracała. Ale potem i tak im się znudziło, zresztą ciężko rozmawiać z dzieciakami spoza bazy, jakoś nigdy nie łapią dowcipów i okropnie są strachliwe, no i przekonane, że jak od nas ktoś dorosły przyjdzie, to na pewno je zabierze na eksperymenty. Ale jednak zawsze to ktoś nowy.

Tym razem jak szliśmy, to mieliśmy szczęście, spotkaliśmy całą grupkę dzieciaków spoza bazy. Wyglądało na to, że przyszli nas pooglądać, jak jakieś dziwolągi, i wyraźnie byli rozczarowani, że wyglądamy zupełnie normalnie.

– Łeee – powiedziała dziewczynka w zielonych spodniach i podwiniętej koszuli w kratę. – Myślałam, że będą mutanty. Co mi opowiadałeś, że to będą mutanty.

Chłopak, do którego się zwracała, miał nietęgą minę. W życiu go tu nie widziałem, nie wiem, skąd mu się wzięły te mutanty.

– Cześć – powiedział Tomek, który zawsze miał niezłe gadane. – Cześć. Ja jestem Tomek, to jest Anuszka, to Ignaz i Connor. A tam stoi Leslie, to ten wielki. Jak się nazywacie?

Dzieciaki zza płotu gapiły się na nas w milczeniu.

– Nie gryziemy – powiedział Tomek.

– Fajna bluzka – dodała Anuszka, patrząc na tamtą w zielonych spodniach. – Ja tu takich nie mam. Rzadko przywożą ładne ciuchy dla dziewczyn.

Uśmiechnęła się tym swoim ciepłym uśmiechem.

Chłopak, który stał dotychczas najdalej, teraz wysunął się na przód grupy.

– Cześć – odpowiedział. – Myśmy przyszli z miasta. To jest Agata, tam stoi Janka i Robert, a ten idiota, który twierdził, że jesteście mutantami, to Chris.

Słowo „idiota” wymówił jakoś tak ciepło, tak łagodnie, zupełnie jakby nie chciał być zbyt surowy, ale musiał zrobić odpowiednie wrażenie.

– To mój brat – dodał. – A ja jestem Timmy.

Staliśmy naprzeciwko siebie, ich piątka, nas piątka, tak jakoś dziwnie, jakbyśmy spotkali się na fragmencie wspólnego terytorium i teraz sprawdzali, kto jest ważniejszy.

– Dobra, usiądźmy – powiedział w końcu Timmy i usiedliśmy: oni na drodze, my na piasku. Raczej nie przejmowaliśmy się ciuchami, były robocze, mocne, choć już i tak znoszone. Tutaj, w bazie, wszystko wyglądało ciut inaczej niż dla dzieciaków z zewnątrz.

– Jak tam jest u was w środku? – wypaliła Agata, ta sama, która miała taką wielką nadzieję, że zobaczy mutanty.

– Normalnie – odpowiedział Ignaz. – Bawimy się, chodzimy do szkoły. Trochę o was się uczymy, bo program nie zakłada zupełnej izolacji. W sumie nawet pewnie moglibyśmy się kiedyś wystarać o przepustki i przejść się do miasta, ale się nam nie chciało. Teren bazy jest duży. Można tu robić mnóstwo ciekawych rzeczy. No i każdy każdego zna. I każdy jest dla siebie miły. Prawie.

– A czego się uczycie w szkole?

– Matematyki, fizyki, chemii, literatury, biologii... takie tam. Normalne.

– Łe – powiedziała Agata. – Rzeczywiście normalne. To głupio.

Znowu zapadła cisza. Tak to jest z dzieciakami z miasta – najpierw próbują podejść do bazy i z kimś pogadać, a jak już przyjdzie co do czego, to się na ciebie dziwnie patrzą i nie wiedzą o co pytać. Albo pytają o głupoty.

– Mój tata lata w Piątej Galaktycznej – wypalił nagle Leslie.

Wszyscy się na niego spojrzeliśmy. On i jego Piąta Galaktyczna. A mój tato lata w Trzeciej Solarnej. I że niby jest gorszy?

Leslie musiał zobaczyć nasze miny, bo nagle się skulił.

– Znaczy się... – zaczął, ale przerwała mu Agata.

– Ta Galaktyczna, o której czasem mówią w telewizji? Super! Serio poszukują tam nowych światów? Nowych planet? To musi być fascynujące!

Gadała trochę jak katarynka, jak dziennikarka, która kiedyś przyszła, żeby przeprowadzić wywiad z ojcem Lesliego. Tego samego Lesliego, który teraz ściągnął na siebie uwagę wszystkich dzieciaków zza bazy. A my jakbyśmy zniknęli. Timmy coś tam jeszcze bąknął w naszą stronę, ale oczy mu się aż świeciły, jak usłyszał o tej Galaktycznej. A mnie jakby coś trafiło.

– Ej, jesteś strasznie fajny, wiesz? – walnęła tamta dziewczyna.

Leslie zagapił się na nią jak cielę na malowane wrota. Anuszka spojrzała w moją stronę i przewróciła oczyma. Zaczyna się. Zawsze, zawsze, jak jest w pobliżu. Nie da się inaczej. Po prostu by go skręciło, jakby nie powiedział o swoim ojcu. Zobaczyłem, że Ignaz wali ręką w ziemię.

To nie tak, że jesteśmy jacyś przewrażliwieni. Po prostu jest hierarchia, no jest, nie da się ukryć. Są Orbitalne, Solarne, Interplanetarne i Galaktyczne. I latać w takiej Galaktycznej, to jest dopiero coś! To właśnie dla takich podróży nasi rodzice zostali astronautami: żeby tam latać, odkrywać nieznane zakątki galaktyki. Ale strasznie mało jest takich misji. Cholernie mało. Mój tato od sześciu lat próbował się dostać do Interplanetarnej, ale go nie brali, podając różne powody, czasem wzajemnie sobie przeczące. Chyba nie było miejsca, tak mi się wydaje. A ojca Lesliego wzięli do Galaktycznej zaraz po ukończeniu kursów przygotowawczych. Od razu. Jego pierwsza podróż prowadziła poza granice znanego nam uniwersum, podróżował z prędkością, która rozpłaszczyłaby go na naleśnik, gdyby nie odpowiednie zabiegi hibernacyjne. Mój tata mówi, że był w tym jakiś przekręt, że poszło po znajomości, albo jakoś tak, w każdym razie, gdyby mój ojciec kogoś podpłacił, żeby móc latać na Galaktycznej, wcale bym się tym nie chwalił. W ogóle.

Anuszka chwyciła mnie za rękę.

– Idziemy – powiedziała. Podnieśliśmy się we czwórkę. Dzieciaki z miasta zupełnie nie zwróciły na nas uwagi.

– To cześć, Lezliii – powiedziałem.

Ruszyliśmy w dół pagórka. Całość bazy położona była w kotlinie i przesłonięta pagórkami, tak że zza płotu praktycznie nic nie było widać. Szedłem w dół i kopałem piach i wystające gdzieniegdzie kępki zeschniętej trawy.

– Hej – powiedziała Anuszka.

– Niech on się nie chwali tą swoją Galaktyczną, bo mnie coś strzeli. Ja nic do niego nie mam, ale niech się nie chwali, niech się zamknie, nie widzi, że powinien sobie dać z tym na luz?

– Może nie widzi.

Szliśmy dalej, w milczeniu. Gdzieś daleko zagrzmiało – testowali silniki statku, który za kilka dni miał być wywindowany na orbitę i wysłany gdzieś w przestrzeń. Wkurzył mnie ten dźwięk, sam nie wiem dlaczego.

– Ale niech on się nie chwali, bo mnie coś strzeli.

– Zapomnij o tym – wtrącił Ignaz. – Mnie też to denerwuje, ale nie przejmuj się takim idiotą jak Leslie.

– Dogoni nas. Zakład, że nas dogoni.

Przyspieszyliśmy. Naprawdę nie miałem ochoty go teraz oglądać, to wszystko, co mi opowiadał tato, jakoś tak się na mnie zwaliło i miałem zupełnie popsuty humor. Anuszka złapała mnie za rękę i tak już trzymała, pocieszająco. Nie jak dziewczyna, ale jak przyjaciółka, jak dobry kumpel, z którym można o wszystkim pogadać i który wysłucha, poklepie po ramieniu i powie: „Spoko, stary”. Tego mi było potrzeba. „Spoko, stary”.

– Spoko, stary – powiedziała Anuszka.

Statek, ukryty gdzieś w głębi bazy, warczał i huczał, wypluwając z siebie ogromne ilości energii. Polecieć czymś takim. Dalej niż na orbitę, dalej niż sięga Układ Słoneczny! To by było coś. To by normalnie było coś. Mój tata cały czas się stara o przeniesienie do Interplanetarnej, ale cały czas przypisują go do tych krótszych lotów i to go załamuje – ja wiem – to go załamuje, bo jest dobry w tym, co robi, i chciałby być doceniany. Gdybym teraz spotkał tego, kto cały czas mu robi pod górkę, to pewnie bym mu skopał tyłek.

– Pójdziemy pooglądać? – zapytał Tomek.

Droga była daleka, ale znaliśmy ją na pamięć. Trzeba było się podkraść od tej strony, gdzie stoi płot, tak, żeby nikt nie zauważył. Ogólnie nie można było robić takich rzeczy, ale jak się od niemowlaka mieszkało w bazie, to się znało wszystkie ukryte ścieżki i przejścia i wiedziało się, gdzie strażnicy nie patrzą. Tak praktycznie można było im przejść pod łokciem. I tak by się nie zorientowali.

 Podbiegliśmy trochę. Co tu dużo mówić, każdy lubił oglądać statki. Mogliśmy wtedy patrzeć i marzyć, że kiedyś w końcu takim polecimy. Że będziemy sławni, że młodsi będą się o nas uczyć i dostaniemy się do kronik lotów międzygwiezdnych. Ja, Anuszka, Tomek i Ignaz. Wszyscy razem. Jako jedna załoga. To by było życie!

Piach wzbijał się w powietrze, tworząc wokół nas kurzawę. Musieliśmy w końcu trochę zwolnić, ale to było przyjemne, takie przyjemne, jakby to nas właśnie wyprawiali w kosmos.

– Ja będę kapitanem – powiedziała Anuszka. – Będę wydawać rozkazy. Uwaga, załoga, wchodzimy w nadświetlną!

– Wrrrrr.... – zawarczał silnik w odpowiedzi. A potem zaraz:

– Phuuuuuuuu!

Roześmialiśmy się. To było takie przyjemne.

– Będę mechanikiem – powiedziałem. – Specem od całej maszynerii pokładowej, zobaczycie. Tata mówi, że mam dobrą rękę do urządzeń. Wszystko potrafię naprawić, bez kitu.

– Chwalipięta.

Ignaz klepnął mnie między łopatki, ale tak po przyjacielsku. Oddałem mu kuksańca w bok. Świetnie się rozumieliśmy, my we czwórkę.

Jak się zmęczyliśmy, przysiedliśmy na chwilę na ziemi i znów rzucaliśmy kamyczkami do celu. Anuszka była najlepsza, skubana. Miała dobre oko.

– Hej! Hej! Idziecie obejrzeć testy?

Obróciliśmy się jak na komendę. Leslie człapał ścieżką, dysząc ciężko, musiał biec jeszcze więcej niż my, żeby nas dogonić.

– No i co z tego? – powiedziałem, rzucając jeden z kamyków prosto pod jego nogi. Zatrzymał się.

– No chyba mogę iść z wami, nie?

– No chyba.

Ignaz gwizdnął przez zęby. On też go nie trawił, ja to wiem. Mówił mi kiedyś, jak byliśmy sami, tylko prosił, żebym tego dalej nie powtarzał.

– Znudziło ci się towarzystwo dzieciaków z miasta? – zapytał Tomek.

– Musieli iść do domu.

Rzuciłem kamieniem w kępkę trawy. Naprawdę daleko.

– Zakład, że nie trafisz – powiedziałem. Lubiłem go podpuszczać, bo on zawsze celował z nas najgorzej i wiedział o tym. Teraz też się naburmuszył.

– Nie chce mi się rzucać.

– Tchórz.

Rzuciłem drugi raz i trafiłem. W celności byłem zaraz po Anuszce.

– Ale mi się...

– Tchórz.

Schylił się i wziął jeden kamyk tymi swoimi wielkimi łapskami. Zamachnął się i rzucił i nie trafił. Klasnąłem w ręce.

– Wygrałem. Musisz mi coś przynieść. Przyniesiesz mi jutro tamtą gierkę, co ci tata kupił. Przyniesiesz jutro.

Zbladł. Kiedyś przez cały tydzień chodził i chwalił się tą gierką, a potem się okazało, że mamy w domu takie same. Ja też miałem, ale chciałem, żeby przyniósł mi swoją.

– Przyniesiesz – powtórzyłem.

– Ale...

– Nie dość, że tchórz, to jeszcze nie umie przegrywać zakładów.

Nadął się jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy go wyzwałem do rzucania.

– Przyniosę.

Anuszka odwróciła głowę. Ja też nie chciałem na nią patrzeć, czułem coś takiego, coś takiego, co robiło ze mnie króla świata i nie chciałem, żeby ktokolwiek psuł mi nastrój głupimi pouczeniami. Ignaz wyszczerzył się do mnie, a ja mu odpowiedziałem uśmiechem.

– Idziemy – powiedział.

– Nie dacie odpocząć? – zajęczał Leslie.

– Jak chcesz, to odpoczywaj. My idziemy.

Poszliśmy. Szedł za nami, lekko utykając na jedną nogę, musiał sobie skręcić kostkę, jak nas gonił. Zwykle bym zwolnił, ale nie dzisiaj, dzisiaj miałem ochotę doładować mu za każdą jego przechwałkę, za każdą łajzowatość, za każdy najmniejszy moment, kiedy mnie czymś zirytował.

– Anuszka! – zawołał.

Anuszka zatrzymała się i poczekała na niego. Myśmy w trójkę szli dalej, nie odzywając się do siebie. Droga na plac testowy była daleka, zdążyliśmy się zdyszeć i nieco spocić, choć nadchodził już wieczór i robiło się nieco chłodniej. Ułożyliśmy się na ziemi, tak żeby z daleka nie było nas widać.

Z tej odległości statek wyglądał przepięknie. Smukły, srebrzysty kadłub piął się w górę niczym wieża, wsporniki poskrzypywały nieco pod jego ciężarem. Ale był doskonały. Kiedy się na niego patrzyło, można było poczuć tę moc, która płynęła w nim pod warstwami tytanowych blach, siłę i dumę ludzkiej rasy zamkniętą w strzelistym kokonie. Myśmy widzieli w niej jeszcze nadzieję, że kiedyś, pewnego dnia, któryś z takich statków zabierze nas w międzyplanetarną podróż, w mroczną pustkę próżni, w bezkresny wszechświat, którego będziemy panami. Zawsze gdy patrzyłem na statki, widziałem w nich marzenie.

U jego stóp kręcili się ludzie, powoli, z daleka obserwując działanie poszczególnych części silników. Statek co kilka chwil pluł ciemną, skondensowaną chmurą energii, wydostającej się po kolei z każdej dyszy. Nie włączyli go na pełną moc – z pewnością zerwałby im się z łańcuchów i poleciał gdzieś daleko, jeśli by to zrobili – ale sprawdzali systematycznie każdy przewód, zawór i wylot.

Krew zawrzała mi w żyłach. Poczułem, że kocham, kocham ten statek, że będzie kiedyś mój, że to właśnie on uwiezie mnie do gwiazd, pokaże nowe słońca i nowe galaktyki. Zerwałem się z miejsca i zacząłem biec w dół, schylony, kryjąc się co chwilę za z rzadka stojącymi krzewami i głazami. Wokół była cisza, tylko silniki od czasu do czasu bluznęły gromem i ciemnością. Obejrzałem się na resztę: krzyczeli, żebym wracał i machali do mnie rękoma, ale nikt nie pobiegł za mną, tylko Anuszka szarpała się z Ignazem, który próbował ją przytrzymać. Kochana dziewczyna.

Puściłem się biegiem w dół i coraz bardziej zbliżałem się do statku. Czułem, że się cieszy na mój widok, że aż wibruje, przyzywając mnie do siebie. Słyszałem ten zew i nie zamierzałem się mu opierać. Biegłem w dół, pilnując, żeby mnie nikt z dorosłych nie zauważył. Wtedy bym miał awanturę, ha! Nawet nie warto wspominać.

Poczułem na policzkach ciepły wiatr, małą resztkę energii, którą wyrzucał z siebie statek. Wiedziałem, że aż rwie się do lotu. Mogłem odgadnąć każdą jego myśl, pragnienie, każdą tęsknotę smukłego kolosa. Polecieć, polecieć!, wołał, a ja bezgłośnie wołałem wraz z nim. Podmuch ogarniający mnie co kilka chwil stawał się coraz cieplejszy. Widziałem kłęby czarniawej energii kotłujące się u wylotu dysz, żarłoczną plamę ciemności, która połknęłaby kogoś na tyle głupiego, kto by zanadto się do niej zbliżył.

Czułem, że cała czwórka stojąca daleko za mną nie spuszcza ze mnie wzroku. Mogłem sobie wyobrazić Anuszkę, wyrywającą się w ślad za mną, Ignaza przytrzymującego ją za ramiona, Tomka, z zaciśniętymi pięściami, który też najchętniej poleciałby za mną, ale się boi. Lesliego wgapiającego się we mnie tym swoim cielęcym wzrokiem.

Podmuch zaczął parzyć mi policzki i miałem wrażenie, że rzęsy skręcają mi się od gorąca. Wtedy przystanąłem i obejrzałem się na resztę. Rzeczywiście, patrzyli się na mnie z rozdziawionymi gębami. Zerknąłem wokół siebie: prócz nich nikt mnie nie widział, nikt mnie nie mógł zobaczyć. Pomachałem im. Statek był tak blisko, tak blisko, miałem ochotę wrzeszczeć ze szczęścia. Był mój, mój! Zabierze mnie kiedyś na skraj galaktyki, jak będę dorosły to akurat wynajdą taką technologię, która zabierze mnie dalej niż ktokolwiek kiedykolwiek poleciał. Skakałem jak dzieciak w piaskownicy. Ignaz machał, żebym już wracał, ale ja nie chciałem. To było takie uczucie... Śmieszne jakieś. Jakby wszystko było możliwe.

W końcu musiałem przestać i zacząłem się skradać z powrotem w górę. Tomek aż nie mógł ustać w miejscu, żebym mu powiedział, jak było. Żadne z nich nigdy nie było tak blisko statku, żywego statku, nie tych pustych kadłubów, uśpionych olbrzymów ukrytych w hangarach niczym w ogromnych trumnach. Podbiegłem kilka ostatnich metrów. Gdy do nich dotarłem, Tomek poklepał mnie po ramieniu.

– Stary, to było coś.

– To było niezłe – dorzuciła Anuszka. Policzki miała czerwone, jakby biegła koło mnie. – Ale powinnam cię stłuc, normalnie. Tak żebyś nie wstał. Zrobić coś takiego!

Za taki podziw, błyszczący w jej oczach, dałbym się nawet pokroić. Roześmiałem się. Oni też, jakby nagle im ulżyło. Co innego podglądać statek z daleka, leżąc w krzakach na brzuchu, a co innego podejść tak blisko, że prawie można było go dotknąć... No, „prawie” to akurat przesada, ale podejść bliżej niż trzydzieści metrów to już naprawdę coś!

– Kiedyś nim polecę. Na sam koniec galaktyki!

Ignaz klasnął w ręce.

– Wszyscy polecimy.

Patrzyliśmy po sobie, jakby wszystko już było ustalone, jakby to miało stać się za chwilę, za tydzień, jutro. Jeszcze tylko trochę i razem polecimy w gwiazdy.

– Mój ojciec nim lata.

Powoli odwróciliśmy się do Lesliego.

– No co?

Spojrzeliśmy po sobie. Nie miał na myśli nic złego, po prostu on chyba nie rozumiał. Ani dlaczego tak dziwnie na niego patrzymy, ani tego, że powinien się zamknąć.

– Ale to prawda – mówił dalej, tłumacząc się, bo czuł, że coś jest nie tak. – To statek mojego ojca. Gaja. To jest Gaja, możecie sprawdzić, z drugiej strony jest napisane...

– Nieprawda – powiedziałem. – To jest mój statek.

Obudziło się we mnie coś śliskiego i ohydnego, w tej chwili naprawdę chciałem, żeby mówił dalej.

– Ej, no serio. Mówię prawdę. To statek mojego ojca. Gaja. Byłem tam kiedyś w środku.

– Kłamiesz. Nie podszedłbyś do niego.

– Byłem w środku.

– Kłamiesz.

– Ale...

– Kłamiesz, kłamiesz, kłamiesz. Zamknij się, zamknij się.

Zatkałem sobie uszy i zacząłem śpiewać i się wykrzywiać, i starałem się w ogóle go nie słuchać. Zwierzątko, obudzone we mnie, gdzieś w samym środku, zaczęło skakać i tańczyć wraz ze mną. Patrzyłem na Lesliego, na te jego duże ręce, tak śmiesznie nimi machał i chciałem, żeby się wreszcie zamknął. Był silny, silniejszy ode mnie, złapał mnie za nadgarstki i odsłonił mi uszy.

– To jest statek mojego ojca! – krzyknął mi prosto w twarz.

– Kłamczuch! To mój statek!

– Anuszka, powiedz mu coś, proszę. Przecież to wiadomo...

Ale Anuszka założyła ręce na piersi i nie odezwała się ani słowem. Nie patrzyła na mnie. Ogarniała mnie coraz większa wściekłość, miałem wrażenie, że mnie rozsadzi. To w środku to nie było już zwierzątko, ale jakaś ciężka, przelewająca się ciecz, gęsta niczym budyń. Leslie wciąż wykręcał mi ręce.

– Puść mnie, tchórzu – powiedziałem nad wyraz spokojnie.

– Nie jestem tchórz! – zaperzył się, ale puścił. – O co ci chodzi? Zejdź w końcu ze mnie.

– Chodzi mi o to, że jesteś tchórz.

– Nie jestem!

– Udowodnij. Podejdź do statku, tak jak ja.

Zagapił się na mnie z otwartymi ustami.

– Widzisz? – powiedziałem. – Jesteś tchórz. I kłamczuch. To mój statek, bo ja do niego podszedłem.

– Przestań, Connor.

Anuszka patrzyła się na mnie spod zmarszczonych brwi. Za nią stał Tomek, niepewny kogo popierać. Ignaz był ze mną, jak zawsze. Bo zawsze można było liczyć, że Ignaz mnie zrozumie. On też nie znosił Lesliego. Przesunął się trochę w moją stronę, na znak, że mnie popiera. Anuszka wyciągnęła w moją stronę rękę, ale odwróciłem się do niej plecami.

– Zakład, że nie podejdziesz.

Patrzyłem Lesliemu prosto w oczy, a on się pocił i krzywił. Było widać, że się boi. Statek prychał kolejnymi wybuchami.

– Zakład, że nie podejdziesz, Lesliiiiii – powtórzyłem. – Powinieneś się nazywać Leslie Tchórz. Tak cię kiedyś ochrzczą i dzieci będą czytały w podręcznikach o Lesliem Tchórzu.

Zrobił się cały czerwony.

– Leslie Tchórz. Tchórz. Tak cię będą nazywali.

Odwrócił się zupełnie nagle i pobiegł w dół, w kierunku statku. Stanąłem w rozkroku i skrzyżowałem ręce na piersi. Ten łamaga biegł zupełnie bezmyślnie, gdyby strażnicy naprawdę się skupiali na swojej robocie, złapaliby go, zanim zdążyłby przebiec dwadzieścia metrów. W połowie drogi odwrócił się w moją stronę. Machnąłem, że ma podejść bliżej. Też mi coś!

– Nie bądź głupi... – zaczęła Anuszka, kładąc mi rękę na ramieniu, ale otrząsnąłem się od jej dotyku jak od czegoś ohydnego.

Widok Lesliego, potykającego się, niepewnie sunącego od jednej kępki krzaków do następnej, był fascynujący. Nie mogłem oderwać od niego oczu. Mój statek błyszczał w świetle zachodzącego słońca. Coś mnie pchnęło w dół, żebym poszedł za Lesliem. Zbiegłem kilka metrów w dół zbocza. Leslie był daleko przede mną. Musiało mu być gorąco. Chciałem, żeby mu było gorąco, chciałem, żeby mu było źle, żeby się nachapał tego tatusiowego statku po dziurki w nosie, żeby mu uszami wyszedł tatuś, Gaja i Piąta Galaktyczna. Obejrzał się na mnie. Machnąłem, że ma podejść bliżej. Oczyma wyobraźni widziałem go pochłoniętego przez ciemne kłęby energii wciąż buchające ze statku. Teraz wydawało mi się, że Gaja dyszy wściekle, jakby zezłoszczona samą myślą, że Leslie mógł kiedyś postawić choć stopę na jej bielutkim, wypieszczonym pokładzie. Gaja była taka piękna. Kiedy już będzie moja, pomyślałem, nazwę ją jakoś inaczej. Znów się na mnie obejrzał. Machnąłem, żeby szedł dalej. Biegłem za nim, nie mogłem się temu oprzeć. Wydawało mi się, że jego szerokie, umięśnione plecy drżą z wysiłku i strachu.

– Jeszcze! – krzyknąłem.

To był ułamek sekundy. W jednej chwili Leslie biegł w kierunku statku, w następnej na jego miejscu pojawiła się straszna, wrzeszcząca kukła, od stóp do głów pokryta płomieniami, zataczająca się z boku na bok, chaotycznie machająca tym, co jeszcze moment temu było rękoma Lesliego. W pierwszej chwili nie załapałem, obejrzałem się na resztę – stali jak skamieniali. Odwróciłem się i nie rozumiałem, dlaczego Leslie nie przestaje być tym rozkrzyczanym potworem, dlaczego nie przemieni się w tego dużego, łajzowatego idiotę, bo jak to możliwe, że pół sekundy temu było inaczej, a teraz, a teraz...

Anuszka krzyczała, ale i tak nie mogła zagłuszyć Lesliego, on miał takie mocne płuca, zawsze był przecież duży i silny. Usłyszałem kolejny krzyk i po chwili zrozumiałem, że to ja, klęczę na ziemi i aż do bólu zaciskam pięści wypełnione piaskiem i wrzeszczę:

– Lezliiiiii, Lezliiiiii!

Ale Leslie nie chce wrócić i nie chce się na powrót przemienić w normalnego Lesliego, takiego, jakim był zaledwie kilka sekund temu.

Statek przestał pluć energią i gorącem. Nagle zaroiło się od ludzi, gdzieś biegli, chyba w naszą stronę, ale zanim przebyli choć połowę drogi, kukła, która jeszcze przed chwilą była Lesliem, potknęła się i miękko opadła na ziemię i już się nie poruszyła. Krzyk dorosłych mieszał mi się z krzykiem stojącej na szczycie pagórka Anuszki i z krzykiem Tomka i Ignaza. Ale ja sam już byłem cicho.

Siedziałem na piasku i szeroko otwartymi oczyma patrzyłem, patrzyłem, a Anuszka, statek i nawet cały wszechświat nagle byli tak bardzo, bardzo daleko.

 


< 24 >