Fahrenheit nr 69 - październik 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 25>|>

Czarodziej

 

 

Redaktor Kostrzycka, zwana Merliną, zeszła na złą drogę i prawie zaliczyła próbę samobójczą. Teraz siedziała w domu. Wpatrzona w wielkie okno analizowała, niczym komisja powypadkowa, jak do tego doszło. Nie miała innego wyjścia. Liczyrzepa bowiem odmówił pomocy. To znaczy... uznał, że to jest dla niej najlepsza pomoc: jak spróbuje sama się z tym uporać.

– Nie... Nie jestem czarodziejem – stwierdził stanowczo. – Już mówiłem pani. Czary nie istnieją. Jestem po prostu dobrym nauczycielem. Może sztukmistrzem, na tyle, na ile musi być sztukmistrzem nauczyciel, ale nie czarodziejem. A tylko czarodziej mógłby spowodować, aby zapomniała pani jakieś nauki... To niemożliwe...

Po co umawiała się z nim po raz kolejny? Skoro, zdawało się, on był sprawcą... albo ofiarą. A niejeden człowiek uznałby, że reżyserem całego zdarzenia. Ba... Był! Po co... Mniej więcej wiedziała. Po to się bierze tabletki uspokajające... Ale dlaczego on? Dlatego tabletki, że mamy doświadczenia, że działają.

Nawet jeśli nie jest, był, czy pozostanie czarodziejem, nie daje się go od czarodzieja odróżnić. Powinien był jej pomóc... to znaczy sądziła, że potrafi. Ba, owszem nawet, jak tabletki, trochę pomógł. Owszem, skutecznie ją usprawiedliwił.

– Nie, to było bardzo racjonalne. Proszę pani... To jest zapobieganie utracie władzy. Postąpiła pani... słusznie. Skoro potrafię, co potrafię... to władza przechodzi w moje ręce. Prawda. Dlaczego pani, przedstawiciel społeczeństwa, ma na to pozwolić? To było słuszne... racjonalne... na swój sposób sprawiedliwe... A że się nie udało... No cóż... Na swój sposób jestem potężnym czarodziejem... jeśli mnie oglądać od strony władzy... Ale chyba już się pani zdążyła do mnie przekonać... Zupełnie – ukłonił się nie wiedzieć po co, może dla podkreślenia jak zupełnie – zupełnie niepożądającym żadnej władzy...

Tak, tak... uspokoił ją. Zadziałał na zasadzie owych uspokajających tabletek: część bólów ustąpiła, inne stały się mnie dokuczliwe.

Merlina złapała się na tym, że właściwie sama postać czarodzieja w tym wszystkim najmniej znaczy. Rzeczywiście, jego niezwykłe właściwości ani jej nie intrygowały, ani nie zadziwiały, a już wcale nie niepokoiły.

Było to w jakiś sposób nielogiczne, niezgodne z wyobrażeniami o... emocjach ludzi. Ale nie wzbudzał w niej emocji i już. Mimo tego wszystkiego, co jej pokazał. Może najbardziej obchodziło ją to, co mówił. Idiotyczne! Przecież każdy człowiek może powiedzieć wszystko... No, w zasadzie. Ale nikt nie potrafi zniknąć w szczerym polu ot, tak sobie, bez żadnych rekwizytów.

Obserwacja niezwykłego pokazu dała jej tylko jedno: „nikt” zamieniła w katalogu swych doświadczeń na „prawie nikt”. No i tyle. Drobna kosmetyczna zmiana w wizji świata, jakich wiele rejestrowała niemal codziennie.

Bardziej niepokojąca była jej obojętność wobec niezwykłości... Choć... No właśnie. Przecież sama mówiła młodym adeptom pióra, powtarzała aż do znudzenia: „Żadne, nawet najbardziej niezwykłe i niezrozumiałe zdarzenia nie zatrzymują na dłużej ludzkiej uwagi, o ile nie odkrywają jakiejś prawdy o nas samych.”

– Myślę – mówił czarodziej z przeprosinami w oczach – że od rozwikłania duszy, to pani tu jest zdecydowanie lepszą specjalistką. – Demonstrował taką zwyczajną, ludzką bezradność.

 

***

 

Skoro czary nie istnieją, nie pozostawało nic innego, jak składać wszystko do kupy niczym szczątki po rozbitym samochodzie czy samolocie. Tak wedle filmów się robi. Szczątki nakłada się na specjalny szkielet. Gdy już wszystkie są na swoim miejscu, można przeanalizować, co zawiodło.

Jak do tego doszło? Przywoływała poszczególne zdarzenia z niechęcią. Powoli jednak kompletny chaos zaczynał się układać w coś logicznego.

Coś było obrazem, nie tekstem, nie opisem. Wszelako pojawiał się w nim powoli pewien porządek. Punktem krystalizacji był naszyjnik.

 

***

 

Merlina ze złym błyskiem w oku obróciła się ku Alicji. Wysoka blondynka z nogami do nieba, odziana w błyszczące kozaki kończące się za kolanem, doskonale podkreślające kształt ud wystających z minispódniczki, tym razem miała na sobie coś jeszcze. Był to wisior ze srebra i bursztynu.

– Dziwka – syknęła pod nosem Merlina.

– Bujaj się, czarna. – Usłyszała domniemaną odpowiedź w wyobraźni. Diabli wiedzą, dlaczego miła, kompetentna i pracowita sekretarka tak na nią działała. Diabli wiedzą, bo tak naprawdę to jej miała akurat czego ta „dziwka” zazdrościć i jak się chwilę zastanowić nad tym, czego... to właściwie wszystkiego. Choćby tego, że była sekretarką, a Merlina dumną panią redaktor. Z pensją razy trzy, z nienormowanym czasem pracy. Z wykształceniem certyfikowanym odpowiednimi papierkami, talentem literackim udokumentowanym nagrodami. Merlina to ktoś, Alicja to nikt. Taka była proporcja. A jednak...

Merlin mogła tak samo i kupić sobie wysokie buty do pół uda, i założyć je do minispódniczki. Była wysoka, zgrabna i ładna. Wiedziała o tym. Wiedziała także, że w takim stroju wyglądałaby jak idiotka. Disco-polo mody, jak to nazwać. W bardzo złym guście. Nawet nie o to chodzi, że to nie pasowało pani redaktor zajmującej się poważną społeczną problematyką. To nie pasowało w ogóle. Alicja po prostu wyglądała jak dziwka i nie zdawała sobie z tego sprawy.

Nieznośna jasność w elementarnym poczuciu gustu wymuszała, by zakładać ciuchy w pastelowych kolorach, raczej spodnie, raczej unikać wszelkich seksualnych podtekstów w ubiorze. Umiar i elegancja... Szlag by to...

Siadła do komputera i zaczęła klepać w klawiaturę. Tekst wypełniał powoli ekran. Gdy miała już, jak pokazał licznik, prawie stronę maszynopisu znormalizowanego, połapała się, że właściwie nie wie, o czym pisze. Zaraz, zaraz... Co to miało być? Przeniesienie szkoły... „Mieszkańcy dzielnicy Zieleńce zbierają podpisy...” – czytała trochę zdziwiona. Ona to napisała? Ona. To już się zdarzało. Tekst powstawał „na autopilocie”. Lata praktyki, kolejne wklepywane w pośpiechu akapity wyrobiły w niej tę niezwykłą umiejętność. Tak, można jej było zasłonić ekran, nawet wyciągnąć kabel od monitora. Kiedyś Marcin zrobił jej taki kawał. Siedzieli w pokoju, jeszcze w starej redakcji. W pewnym momencie zrobiło się cicho. Merlina dopiero po chwili się zorientowała, że wszyscy gapią się na nią wyczekująco. Minęło jeszcze kilka minut i dopiero, gdy nacisnęła ctrl+s, zorientowała się, że monitor jest czarny. Wszyscy gruchnęli śmiechem. Ale miny im zrzedły całkiem, gdy otworzyła, co napisała, i okazało się, że wszystko jest na swoim miejscu, że popełniła ledwie kilka literówek.

Tym razem było podobnie. Przeczytała od początku do końca, było tak, jak trzeba. Po linii i z zacięciem. Co sobie te urzędasy myślą?! Przyznała w myślach, że gdyby nie wiedziała, że sama to popełniła, już by pędziła do komitetu protestacyjnego organizować pikiety. Ale... sama to wklepała i na końcu dodała coś naprawdę od siebie: „pieprzony naszyjnik”. Tak kończył się artykuł o sprawach ważnych społecznie, o dzielnicy Zieleńce oraz o arogancji i bezduszności państwowych funkcjonariuszy. W zasadzie można było po prostu przesłać tekst do korekty. Ale wolała wykasować ten ślad świadomości. Dobra, cała reszta była produktem podświadomości. Może i zaskakujące, lepiej, aby się czytelnik nigdy nie dowiedział...

Ta... Pieprzony naszyjnik. Merlina była prawie pewna, że to nie srebro, tylko posrebrzana blacha, nie bursztyn, tylko jakiś tandetny plastyk. To było widać. Ale... No cóż, znów wzięła się do roboty. Gdyby nie ów cudowny autopilot... Po pierwsze, nic by nie napisała, po drugie, wydrapałaby tej lafiryndzie ślepia.

Pod koniec dnia nie wytrzymała i poprosiła Alicję by pokazała, co ma takiego ładnego. Wzięła do ręki i starannie obejrzała. Skłamała, że śliczne. Udała, że z uwagą wysłuchuje, gdzie coś takiego można kupić. Następnego dnia kupiła. Było to brzydactwo i oczywiście nie założyła tego na siebie. Zaniosła do znajomego jubilera.

– Coś podobnego? – Artysta-rzemieślnik podrapał się w głowę. Chwilę myślał. Potem stwierdził, że trzeba by użyć srebra z platyną.

– No... Bo tu są po prostu aluminiowe druty... Potrzebny biały metal...

Cena, jaką skalkulował, okazała się dość... zaporowa.

 

***

 

Czy to historia z naszyjnikiem spowodowała, że dostrzegła, że znajduje się gdzieś przy końcu stawek autorskich w redakcji? Trudno powiedzieć, ale... sprawdziła to. Fakt, jak to fakt, był niewzruszony. W wierszówce wyprzedzali ją leszcze, którym musiała poprawiać elementarne błędy, którym czasami po prostu pisała teksty. To już było całkiem niezrozumiałe. Jak coś, co wyszło spod tej samej ręki, mogło być oceniane inaczej tylko z powodu innego nazwiska?

– Widzi pani. – Rednacz podrapał się po głowie. – To jest trochę skomplikowana sprawa. Ja... nie rozdzielam stawek... zupełnie samodzielnie. Pani wie, że to nasi... wydawcy.

Wiedziała. Co miała nie wiedzieć? Ona, specjalistka od ludzkich słabości, od meandrów społecznych awansów, czyż trzeba jej było tłumaczyć, kto i za co ustalał stawki? Tym niemniej rozmowa z jakichś powodów odbyć się musiała. Chodziło na przykład o to, by zmusić system do określenia się wobec hipokryzji. Przecież oficjalnie chodziło o prawdę. A jeśli byłoby zamówienie na fantazję...

– Gdyby pani raz napisała coś takiego, jak na przykład Marcin... Pani rozumie... – Rednacz przerwał naraz. Bynajmniej nie znacząco, jakkolwiek rozumiało się samo przez się, co to miało być napisane. Coś takiego właśnie, co spowodowało, że szef zamilkł. Wzrok miał wbity w kołyszącą się pupę Alicji. – Taki tekst... – On także miał autopilota, który w wypadku zajęcia rozumu czymś całkiem innym, ostrzegał przed niebezpieczną przerwą w urzędowej wypowiedzi, więc podjął swoją perorę. Jednak jednocześnie, by nie stracić z oczu oddalającego się obiektu jego zainteresowania, wstał. To spowodowało przeciążenie awaryjnego układu sterowania, który, owszem był przystosowany do tworzenia tekstu, ale nie do koordynacji ruchów. Łyse ciemię nie minęło się z drzwiczkami od szafy. Huknęło, wrzasnęło...

Pomimo tej katastrofy Merlina wiedziała wszystko. Poszła do Marcina i zapytała, jak to naprawdę było z jego uzdrawiaczem. Więc było tak, że mówił, że uzdrawia.

A uzdrawiał?

– Eee... – W polu widzenia ponownie pojawiła się Alicja, Merlina zaś, zdjęta litością, pociągnęła za rękę kolegi, która przesunęła się niebezpiecznie nad czajnik z gotującą się wodą.

– Au? Au! – zawołał przywracany do rzeczywistości dziennikarz. Pomimo że właściwie nie dowiedziała się werbalnie niczego, warunki zmiany swej zawodowej pozycji miała sprecyzowane: trzeba dać czytelnikom mieszankę seksu z odrobiną klejnotów. Nie muszą być prawdziwe, wystarczy, jeśli będą błyszczeć. Czyż mogła kiedykolwiek przypuszczać, że może być inaczej? Owszem... gdy zaczęła publikować niezwykłe przepisy kulinarne. W istocie jej przemyślenia dotyczyły nie tyle sposobu, co konieczności odniesienia zawodowego sukcesu. A jak stwierdził Lenin (to był on?): wolność to uświadomiona konieczność. Potrzebowała, by ją zauważano. Szczerze mówiąc, choć faceci wgapieni w cycki albo tyłek poniżali jej godność, to uświadomiła sobie, że niezauważanie jej jest zbyt daleko posunięte. Mimo że faktycznie nie otrzymała żadnej wyczerpującej odpowiedzi, mimo że nie mogła się czegokolwiek innego spodziewać, uzyskała uszczegółowienie swego problemu. Wystarczające, by ewentualnie zacząć działać.

 

***

 

Minął tydzień, może nawet dwa od czasu, gdy Alicja włożyła swój naszyjnik, a Merlina nie wykonała żadnego ruchu. Po pierwsze, nie zamówiła repliki klejnotu u jubilera, po drugie, nie napisała żadnego sensacyjniaka. Wydawać się mogło, że pokusa została odrzucona. W rzeczywistości jej mózg tkwił w stanie gotowości. Potrzebny był jakiś przypadek.

Bałucki był raz porucznikiem, potem komisarzem, potem inspektorem. Nie było istotne, jak się nazywała jego funkcja. Merlina wiedziała jedno: zawsze pasowało do niego „gnida”. Usiłował robić karierę, szkodząc ludziom. Raz go wypieprzali, raz zmuszali do odejścia – ponury osobnik zawsze znajdował chętnych na swoje usługi. Zawsze w końcu go ktoś zatrudniał. Zawsze też miał jeden pomysł na genialne akcje w stylu Bonda: zaczepiał pismaków. Diabli wiedzą, skąd pomysł, że osoba zajmująca się losami nowej szkoły czy szkoleniami bezrobotnych ma informacje choćby o handlarzach narkotyków. Ale Arek Bałucki tak już miał, że od czasu do czasu dzwonił i usiłował albo się umawiać, albo dowiadywać, albo miał jeszcze jakieś dowcipniejsze pomysły.

Merlina oczywiście spuszczała go na drzewo, traktując raczej jak brzęczącą muchę niż jak rzeczywiste zagrożenie. Pismak nie może mieć nic wspólnego ze służbami. Bałucki kilka razy groził Merlinie, że zdyskredytuje jej wiarygodność „sobie znanymi kanałami”, ale do takich pomrukiwań trzeba było się przyzwyczaić. Służby, o ile nie trafiały na chętnego pismaka, wbrew powszechnemu przekonaniu miały z owym kontrolowanym dyskredytowaniem poważny problem. Ciekawe, że komuniści, gdy rządzili, byli świadomi, jak to działa. Współcześni durnie u władzy mieli najwyraźniej za mało czasu, by wyłapać ten prosty mechanizm. A sprowadzał się do tego, że nieliczni ludzie mają dar komunikowania się z masami. Kostrzycka znała to doskonale ze swej pracy. Notatkę na tysiąc pięćset znaków mógł napisać każdy. Nawet sprzątaczka, o ile dało się jej wzór i o ile nie wpadała w pewnym momencie na pomysł, aby dodać coś od siebie, mogła bez kłopotu prawie bezbłędnie wklepać tekst w komputer. Do podobnego tekstu, ale już na dwa tysiące znaków, potrzebna była osoba z maturą. Do tekstu na cztery tysiące nadawali się nieliczni absolwenci szkół wyższych.

Felietonik na te startowe tysiąc pięćset znaków potrafiło naprawdę dobrze napisać może kilkanaście osób w całym kraju. Osoby z umiejętnością pisania doskonale wiedziały o swym rzadkim darze i doskonale potrafiły go wycenić.

Gdyby Bałucki chciał wykonać jakąś prowokację, uniknięcie wsypy w stylu słynnego biesiedowat’ było poza jego umiejętnościami.

Trudność kontaktów z tak zwanymi służbami leżała gdzie indziej. Ludzie ci strugali ważniaków albo byli bardzo przestraszeni i gdy próbowało się od nich cokolwiek wyciągnąć, usiłowali „załatwić petenta”. Odpowiadali urzędową maszynową czcionką, ogólnikami, kłamstwami, zatwierdzonymi i zaleconymi okólnikami. Trzeba było się przez to przebijać jak przez puszczę tropikalną, machając maczetą. Drugi poziom gry to niebezpieczeństwo zdeklasowania się. Głupota tych ludzi w jakiś dziwny sposób była szczególnie zaraźliwa. To rodzaj korporacyjnego zbiorowego zdurnienia. Merlina zwykle po przeprowadzeniu wywiadu odkrywała nagle w swoich własnych tekstach zbitki słów jak z przemówień albo ze służbowych notatek.

Poza tym kontakty okazywały się po prostu bezużyteczne. Gdy trzeba było się dowiedzieć, jakie są „ustalenia policji”, owszem, warto było się spytać policji, ale nie wówczas, gdy wypadało wiedzieć, kto komu po głowie dał. Wówczas trzeba było dochodzić prawdy samemu.

Z takich i podobnych powodów, telefony od Bałuckiego stały się czymś w rodzaju telefonicznych reklam. Kłopot tylko w tym, jak najszybciej zakończyć rozmowę bez nieuprzejmości.

Tym razem jednak sprawy potoczyły się inaczej z wielu powodów. Jednym z zasadniczych było to, że Bałucki oddał komuś innemu słuchawkę. Ten ktoś nie był oślizłą glistą. Przynajmniej tak zdawało się z głosu i z tego, co mówił. Ów osobnik najwyraźniej zdawał sobie sprawę z niezręczności całej sytuacji.

Ale... przyznała to potem, nie wypowiedziała którejś ze swych sakramentalnych formułek kończących się odłożeniem słuchawki z powodu poczucia krzywdy w materii wierszówki. To był ten moment słabości.

– Nie chcę, aby nas pani o czymkolwiek informowała, kontaktowała się z nami, w jakikolwiek sposób współpracowała. Mam tylko nadzieję, że zadziała pani w ramach dziennikarskiego obowiązku informowania społeczeństwa o ważnych sprawach. Ależ oczywiście, może, nawet powinna pani napisać, że pierwszą informację otrzymała pani od wojskowego wywiadu. Tak. Wojskowe Służby Informacyjne.

 

***

 

Merlina nie należała do osób, które rozczulają się nad sobą. Owszem, dość dobrze wiedziała, czego... nie chciała. To wystarczało, by na bieżąco nieźle planować kolejne posunięcia. Otóż, tak się składało, że najczęściej zależały one od tego właśnie, czego nie chciała. Albo nie za bardzo. Nie zamierzała za wszelką cenę walczyć o pieniądze. Nie chciała dla nich poświęcać spokojnej pracy czy, powiedzmy, dość spokojnej, w towarzystwie dość inteligentnych ludzi. Ważniejsze dla niej było, żeby co miesiąc dostać pewną minimalną sumę, która zapewniała możliwość dalszego bytu, realizacji swoich planów, niż różne ryzykowne „skoki na kasę”. Kilka takich okazji w jej życiu już było. To właśnie były diabelnie niebezpieczne kontakty z wydawcami. Proponowali jakieś niewiarygodne sumy w zamian za wyłączności, proponowali nawet wspólne wydawanie książki i dzielenie się zyskami. Zawsze oznaczało to porzucenie dotychczasowego trybu życia.

– Świetnie pani wychodzą te rozmowy z ludźmi... Jakby pani dodała do tego trochę pikanterii... Półświatek, sutenerzy, prostytutki, przemoc...

Merlina, tak się składało, znała ów półświatek. Nie nadawał się do prezentowania szerszemu ogółowi. W przepalonych denaturatem, różnego rodzaju prochami łepetynach było tyleż ciekawego co na śmietnisku. Bodaj w „Dziejach grzechu” Żeromski zawarł piękną przypowieść o panienkach przechadzających się po muzeum. Mijają obojętnie niezwykłe eksponaty, a jedyne, co je ekscytuje, to magazynek z rupieciami za obskurnymi drzwiczkami. Większość ludzi tak właśnie reaguje.

Przede wszystkim czytelnik. Śmiertelny wróg pisarza. I jak w przypadku wojska, jedyny powód jego istnienia. Najważniejsze: nigdy, ale to nigdy nie ulegaj temu niewidocznemu, przemożnemu tłumowi. Nie daj się łechtać, gdy cię na spotkaniach autorskich uniżenie prosi o autografy, gdy prawi rytualne peany na twoją cześć. To jedyny ktoś, kto potrafi zniszczyć ciebie do cna. Prawie tak skutecznie jak ty sam.

Merlina nie miała tego, co jej kilku naprawdę utalentowanych kolegów po piórze. Otóż właśnie nie musiała walczyć ze sobą o przetrwanie. Nie piła, nie miała seksualnych ekscesów, nie ćpała żadnych prochów ani nawet lekarstw. Nie biegała ze śmiercią w oczach po lekarzach. W duchu dziękowała Bogu czy bogom, losowi, komu tam można, że nie ma takiego talentu jak Franz Kafka. Dlatego miała za największego wroga tylko publiczność.

 

***

 

– Jestem pracownikiem komórki do spraw studiów zagranicznych.

Merlina wyciągnęła notatnik pytająco.

– Tak, tak, może też pani fotografować, nagrywać... Nie ma problemu. – Rozmówca uśmiechnął się szeroko i przyjaźnie.

Zapisała natychmiast, jak powiedział: „komórki” wielką literą i wyboldowane oraz „ds” w skrócie. Jak usłyszała. Ten pan był urzędnikiem i opanował rzadką umiejętność mówienia pismem do umiejących słuchać pisma. To nie było to, co Masłowskiej „mówienie kursywą”. Nie, to był precyzyjny komunikat, jak ma wyglądać logo.

– Więc jednak nie rozmawiam z Bondem?

Uśmiechnął się pobłażliwie.

– A pani by chciała, aby wywiad miał na czole napisane „wywiad”? No... My właśnie zajmujemy się tym, co robi wywiad. Zbieramy, jak to się mówi, wszelkimi dostępnymi metodami użyteczne informacje. Mówię pani, jak jest naprawdę, bo choć mamy doskonałą przykrywkę, w końcu prawda wylezie na wierzch. A wiem, jak wy się wystrzegacie takich kontaktów... Nie – dodał szybko – nie radzę ukrywać źródła informacji. W naszym porąbanym państwie zawsze znajdzie się jakiś partyjny aktywista, który zechce wszystko zepsuć. Zarządzi ujawnienie tajemnic i – machnął ręką, wyrażając rezygnację oraz beznadzieję – nie ma sensu, aby psuła sobie pani opinię, że niby nic, a później jednak tak. Lepiej od razu wyłożyć kawę na ławę. Pieprzony wywiad i już.

Merlina przyznała w duchu, że facet jej imponował. Nie miał w sobie żadnego zadęcia. A przede wszystkim samczych kompleksów, jak obnoszący się z komandoską przeszłością, z pozoru ściśle tajni agenci i dowódcy oddziałów, o których istnieniu nawet nie powinno się wspominać, a które opisywano jako zespoły klownów.

– Powinienem być historykiem, a zostałem szambiarzem – wyznał z przepraszającym uśmiechem. – Tak naprawdę, najbardziej niepokojące jest to, jak on potrafi nas unikać – przyznał. – Nie oczywiście, nie zrobił nic złego. Nic do niego nie mamy. Na razie...

Merlina, gdy później całą sprawę analizowała, stwierdziła, że to było właśnie TO miejsce. Jej rozmówca miał tę zdolność. To „na razie” było powiedziane dużą czcionką bezszeryfową, o maszynowym kroju. Jak w urzędowym piśmie. Pozew z sądu. Skarbówka... Że też tak prostym chwytem jak powiększona maszynowa czcionka, dała się przekonać!

Dała się. Tak, to prawda... Zwykły iluzjonista, który odgrywa czarodzieja, który lada chwila może stać się szefem jakiejś sekty, skoro na przedstawieniach młode kobitki piszczą z wrażenia. Takie są głupie, pójdą na lep byle oszusta.

– Mamy faceta... właściwie na tacy. Rozumie mnie pani? Gdyby było tak, że to jakiś mityczny osobnik jak Generał Ludl – nie wiemy, co robi, jak wygląda. Nie wiemy, czy czasem nie jest wytworem fantazji... A ten, owszem, jest kimś bardzo konkretnym. Może pani bez trudu dotrzeć do tych, co go widzieli. Ale nigdy do niego. Już to wystarcza, aby się bardzo, bardzo niepokoić... Więc... Nie chodzi nam o współpracę. Ja pani po prostu daję temat. Mam wrażenie, że ciekawy, dobry... Nawet dla kogoś z zacięciem daleko odbiegającym od sensacji. Bo czyż nie jest warte zgłębienia zjawisko społecznej fascynacji takimi typami?

– Dlaczego akurat panią wybrałem? Coś opowiem... Nie ukrywam... Zaczynałem jako esbek. To już była końcówka komuny, zresztą widać po moim wieku, gdyby było inaczej, to bym się teraz wybierał na emeryturę. Wsadzili mnie jako wtyczkę do szkoły teatralnej. Mniejsza gdzie, ale jeśli się pani uprze mnie obsmarować, to mogę nawet pani powiedzieć, kto był świadkiem tego incydentu. Więc... robiłem za elektryka. Wymyśliłem sobie, że to będzie najmądrzejsze, bo znam się na tym, skończyłem technikum. Żargon, przepisy, te sprawy. Wydawałem się sobie genialny. No jak rozpoznać glinę, że glina, skoro nauczył się zawodu elektryka i go wykonuje? Wydawało mi się, że to przeciętny warszawski aktor. Grywał drugoplanowe role w polskich filmach. Przyjechał na jakieś zajęcia. Wszyscy aktorzy byli wtedy związani z opozycją. Władza już trzęsła portkami, ale myśmy jeszcze z rozpędu – znów wyraźnie powiedział wielkimi literami: – ROZPRACOWYWALI SIATKĘ. – Puknął się w czoło dla zaznaczenia bezsensu tego wszystkiego. – No, ale... rozpracowywało się. Poszedłem do jego gabinetu, tego aktora, bo coś tam wysiadło. Bo to będzie okazja nawiązania kontaktu z grubą rybą. – Puknął się znów czoło i kontynuował: – Myślałem, że genialnie udaję polskiego fachowca. Dużo gadałem, w nadziei, że on też się rozgada. Opowiadałem, co tam u ludzi naprawiałem, jak to oni się na prądzie nie znają, jak to z prądem trzeba uważać. W pewnym momencie w lustrze zobaczyłem jego minę. Patrzył na mnie takim samym wzrokiem, jak mój biedny polonista, gdy zacząłem recytować „Pana Tadeusza” i gdzieś w połowie tej opowieści o chmurach kompletnie mi z głowy wyleciało, co dalej. Chyba pani zna to skrzywienie twarzy, jakby jednocześnie człowieka zęby bolały, łyknął wywaru z piołunu i musiał się uśmiechnąć. Musiałem zapytać, o co chodzi. „Panie, jak wam tam, poruczniku? – odpowiedział. – Elementarna dykcja! Jeśli chcesz pan grać, choć na najmierniejszym poziomie, najpierw opanuj pan – pamiętam, walnął się w usta: – wymowę. Opanuj pan elementarną dykcję! Wiem, że dziś jest czas naturszczyków, wszyscy wierzą, że najlepiej wziąć fagasa z ulicy...” Rozumie pani? Mnie się zdawało, że genialnie gram swoją rolę, bo co tu jest do grania. A on słyszał, jak się męczę. Nawet nie to, że od razu wysłuchał fałsz, ale słyszał, kiedy zapominam tekstu... Tak, oczywiście, że usiłowałem zaprzeczać w żywe oczy... No, ale pani wie, funkcjonariusz pod przykryciem, jak to się teraz mówi, ma opracowaną legendę. Słyszał, kiedy opowiadałem to, co wykułem na pamięć, a kiedy historie, które mi opowiedział majster w technikum na praktyce. Pani rozumie? Ten nasz iluzjonista ma chyba coś takiego. Ludzie, którzy wcześniej się nim zajmowali, twierdzili, że ma radar w głowie. Nie, on słyszy i widzi jak ten mój aktor. Jeśli spróbuję mu podstawiać takiego ćwierćinteligenta jak ja... Mam nadzieję, że pani ma dość tutaj. – Stuknął się desperacko w czaszkę, dając do zrozumienia, że niekoniecznie w to wierzy.

Warunki układu były bardzo uczciwe. Dostała informację. Zrobi, co zechce. Najlepiej, jeśli gościa namierzy i opisze. Pan z wywiadu kupi gazetę i przeczyta tekst. Jeśli pani redaktor uzna iluzjonistę za niegroźnego, zapomną o sprawie. Jeśli za kogoś niebezpiecznego, to już będzie ich działka, co dalej. W każdym razie, pani redaktor postąpi w zgodzie z własnym sumieniem.

 

***

 

Związek rozwoju wydarzeń z naszyjnikiem Alicji był domniemamy. Kaliostro vel Stanisław Liczyrzepa wyglądał na kogoś... nieokiełznanego. Z pozoru nikt. Przeciętny dreptak, jakby określił człowieka Waligórski. Gdy go wreszcie dopadła, była bardzo rozczarowana. Urody, prezencji, jakiegoś uroku artysty za grosz. Owszem, pierwsze, co się jej w oczy rzuciło, to jakieś zniecierpliwienie. Tak jakby pod nosem co chwilę mamrotał: „No, babo, idź sobie wreszcie, daj mi spokój”. Ale to było już na samym końcu. Na początku pani redaktor ochłonęła po spotkaniu z przedstawicielem wywiadu i stwierdziła, że właściwie na cholerę jej to wszystko? Owszem... Jeśli sprawa nie będzie wymagała wysiłku...

Służby nie miały pojęcia, jak się szuka artysty. W końcu doszła do tego wniosku. Najpierw sprawdziła informacje, które jej szlachetnie przekazał James Bond z polskiego M5. Trafiła na panienkę, taką gorszą wersję ich sekretarki. Jeszcze bardziej opięte skórzane portki, wymalowane na czerwono usta. Malowana na blondynę szatynka. Jednym słowem: kiepska podróba Alicji. Mało nie nasiusiała w spodnie, gdy się dowiedziała, że Merlina chce z nią przeprowadzić wywiad, a kiedy usłyszała „Kaliostro” (tak, trzeba było mówić przez „k”, a nie włoskie „c”, dla kogoś, kto był w Rzymie, różnica doskonale słyszalna), zmysłowo poruszyła pośladkami. Bez żadnych domysłów czy przenośni. Akurat stała tyłem do Merliny przy ekspresie do kawy i było doskonale wydać każdy ruch mięśni.

– Uh – stęknęła na samo wspomnienie. – Czy chodzi pani o tego niezwykłego sztukmistrza?

Tak! Miała wtedy... Trzynaście lat?

– Tak, pamiętam – potwierdzała tyczkowata szatynka w ryzykownie krótkiej minispódniczce. Siedziała niewyzywająco na wysokim barowym stołku, patrząc z rozmarzeniem w szklankę wypełnioną krytyczną masą cukru i alkoholu. Kiwała głową, jakby wspomnienia do niej kolejno napływała, a ona je akceptowała. – Tak, to był niezwykły występ – dodała po chwili. Po czym wykonała ten sam gest pośladkami. Merlina poznała po tym, że czubek głowy szatynki na skutek napięcia mięśni uniósł się dwa-trzy milimetry w górę. – Wytłumaczył mi zasadę względności Galileusza, pani wie?

Logika pozwalałaby sądzić, że następny w łańcuszku będzie jakiś student, pasjonat nauki i techniki. Nie...

Tancerka erotyczna, go-go czy jak tam, owszem, z zacięciem artystycznym żonglowała pięcioma wibratorami, by zdobyć przed występem niezbędną swobodę. Na pytanie zareagowała niezwykle sprytnym wyłapaniem wszystkich do jednej dłoni... Nie. Jeden złapała w prawą rękę. Pozostałe cztery postawiła na stołku, wyraźnie wysilając pamięć.

– Tak... był taki. Tak, robiłam mu za asystentkę. Właściwie wszystko robił sam. Elegancki gość -dodała w zamyśleniu, spoglądając na rekwizyt.

Merlina po zmarnotrawieniu prawie sześciu tygodni połapała się, że popełnia błędy „służb” w poszukiwaniu człowieka. Powiedzmy sobie szczerze, przede wszystkim nie bardzo się starała. Cały czas nie była przecież przekonana, że to jest jakikolwiek temat. Niech będzie jakiś tam iluzjonista na samym końcu, ale czy się czymkolwiek wyróżnia? Gdyby był jakiś niezwykły, byłoby o nim głośno w tiwi, jak choćby o Kaszpirowskim. Kaliostro był nikomu nieznany. Nieliczne osoby, które się z nim zetknęły, wykazywały cielęcy zachwyt jego osobą, ale tak naprawdę, z czego on wynikał? Po tych kilku tygodniach nie bardzo wiedziała. Nie chodziło o jakieś niezwykłe umiejętności, sztuki, których inni by nie umieli. To znaczy... Ponoć, owszem, pokazywał coś, czego nie potrafiła wyjaśnić kolejna jego fanka, dziewczyna o wyszukanym pseudo „Kaszpira”, pokazująca dla popularności sztuczki w ciut niekompletnym stroju, ale także gruntownie wykształcona w sztukmistrzowskim rzemiośle. Ponoć robił rzeczy, których zrobić się nie da. Ale nie na tym zasadzał się podziw dla niego. Kaszpira, stwierdziła: „To, proszę panią, duuuża osobowość”. Merlina już wyciągała długopis, by poprawić ową „panią”, ale tekst się rozwiał. To znaczy, za tym „duuuża osobowość” jakoś nic już nie stało.

Minęło półtora miesiąca i właściwie, gdy chodziło o to, gdzie tego widmowego artysty szukać, stała w miejscu. Tu trzeba wyjaśnić pewną zasadniczą sprawę: To nie było tak, jak się opisuje w kryminałach, że prywatny detektyw, co to za specjalność ma kłopoty, bierze sprawę i tylko nią się zajmuje. Nie. Merlina wykonywała normalną robotę redakcyjną, przewalała dziesiątki tekstów, podpisywała rachunki, informowała, korygowała, kontrolowała. Sprawa czarodzieja posuwała się drobnymi kroczkami w miarę wolnego czasu. Sześć tygodni – pięć wizyt u panienek z półświatka. Do tego dochodziło trochę telefonów i e-maili wysyłanych do różnych ludzi. To wszystko co się dało „w temacie” zrobić. Czytelnik kryminału byłby pewnie mocno zniecierpliwiony i rozczarowany. Jakże tak małe wysiłki mogły przynieść jakiś rezultat? Ale z doświadczenia Merliny wyraźnie wynikało, że już powinny. Gdyby szukała jakiegoś przestępcy ukrywającego się przed policją, to owszem, wymagałoby to sporego nakładu pracy.

Służby przetrzepały wszystkie możliwe bazy danych, sprawdziły wszelkie dokumenty. Przepytano dyskretnie nie pięciu, ale z tego co wiedziała, kilkuset świadków. No i nic. To była ślepa uliczka. Wszelako, jeśli nie założyć, że mistrz zwyczajnie przebywał gdzieś w zaświatach i materializował się tylko w jakichś szczególnych okolicznościach... Ktoś go musiał znać!

Nie potrafiła racjonalnie wyjaśnić, na czym polega różnica. Nieracjonalnie, owszem. Należy wziąć korektor i „namierzyć mistrza” zamienić na „przeprowadzić z nim wywiad”. Jakoś tak to wyglądało. Diabli wiedzą, jak działa, ale działa. Jeden z tropów to częstsze pytanie o: „Jak go spotkać?” niż: „Co o nim wiadomo?” czy: „Gdzie mieszka?”. Drugi z tropów był taki, że o ile ten ktoś się nie ukrywa, to nie ma sensu sprawdzać setek informacji. To nie lis, który zaszył się w jednej z setek możliwych kryjówek. Siedzi w konkretnym domu pod konkretnym adresem. Prowadzi do niego kilka przemyślanych pytań. A do tego, jakie to pytania, dochodzi się właśnie dzięki temu pstryczkowi: „namierzyć, spotkać się i przeprowadzić wywiad”.

Merlina pomyślała sobie o naszyjniku. Ten z plastyku pasowałby pierwszej, drugiej i trzeciej fance czarodzieja. Kwestia gustu. Umiłowania pozoru. Skąd owe panie miały wiedzieć, kim jest i gdzie się obraca przedmiot ich westchnień, skoro najważniejszy dla nich był pozór? Nie należało też szukać prawdy papierowej. Tej zawartej w urzędowych papierach. Bo przecież tam ma „grać w papierach”. Zahaczyła faceta od organizacji rozrywki, kiedyś kulturalno-oświatowego w miejscowości uzdrowiskowej D. Gość miał pewną koncepcję. Z tym pomysłem trafiła do właściciela statku wycieczkowego. Ten miał notes, w nim numer telefonu. Jego właściciel wyciągnął swą komórkę i długo w niej grzebał.

Pan Stanisław umówił się z Merliną w parku. Nie chodziło o konspirację. Coś miał załatwić, gdzieś się udawał, było po drodze.

– Umie pani szukać ludzi – zauważył na wstępie.

Potem dumała nad tą uwagą. Jaka jest różnica w jej „umieniu”, a na przykład ludzi, którzy zajmują się tym zawodowo? Takich jak sponsor Bałuckiego? Zaczęło jej świtać powoli w głowie. Tamci byli doskonale nauczeni, jak tworzyć dokumenty, z których wynikało, że szukają. Akta dokumentujące procedury. Drobiazg, ona nie tworzyła akt. Jej papiery zaczynały się dopiero od znalezienia osoby. Więc nie mogła niczego udawać. Tak jak pracownik policji nie mógł nie znaleźć teczki z aktami, tak ona nie mogła nie trafić do osobnika, z którym chciała przeprowadzić wywiad. W jej zawodzie udawanie zaczynało się na poziomie tego, czy trafiła na tego właściwego, czy ów „otworzył się” przed dziennikarzem.

W przypadku Stanisława o żadnym otwieraniu się nie mogło być mowy. Czuła to przez skórę, traktował ją jak brzęczącą muchę, której z różnych powodów nie wypada pacnąć gazetą. Wtedy po raz drugi pomyślała o naszyjniku. Że mianowicie na facetów działa ten styl, ten gust u kobiet. Nawet nie chodziło o to, że babka z czymś takim się podoba. Ona wysyła facetowi sygnał: „nie jestem za mądra”.

– Słyszała na pewno pani takie hasło: „bawiąc, uczyć”. No, to tym się zajmuję. Raczej nie jestem iluzjonistą. Na pewno nie jestem... Nie jestem członkiem żadnego związku, zarejestrowanym artystą. Czasami prowadzę takie edukacyjne pokazy. Poza tym utrzymuję się z czegoś innego. Z czego to wynika, że, jak to pani wyraziła, panienki sikają po kolanach? Nie wiem... Podejrzewam. Tak... pokazuję iluzje, sztuczki. Potrzebuję ich, gdy tłumaczę złudzenia optyczne. Fizjologia widzenia, rozumie pani?

Podniósł kamień ze ścieżki, pokazał, że trzyma w dłoni, że znika, potem wydobył go z ręki Merliny.

– Proszę. Sztuka zręcznych palców, jeszcze zręczniejszych gestów. Tworzenie złudzenia, że się robi coś, gdy w rzeczywistości chodzi o coś innego. Sztuka udawania. Mam wrażenie, że jak Rzymianie za najważniejszą umiejętność uznawali przemawianie, tak Amerykanie promują właśnie udawanie.

– Nie lubi pan Jankesów?

– Proszę wybaczyć, mówiliśmy o, za przeproszeniem, sikaniu po kolanach. – Wrócił rozmowę na właściwy tor. – Mogę podać pani moje przypuszczenie. Wie pani, ile wypija przeciętny polski artysta w jeden wieczór? Litr wódki. Sam widziałem. Gdybym miał być artystą estradowym, to już bym nie żył. Zresztą, z pewnością zna pani to towarzystwo. Generalnie nie za wiele potrafią. Zazwyczaj nie to, co zgodnie z ich profesją należałoby. Opowiadają, że strasznie ćwiczą. Ale nie ćwiczą, bo piją. Odsypiają kaca do wieczora, potem z opuchniętymi oczkami odwalają następną chałturkę, potem przy wódce opowiadają, jak ciężko pracują, potem znów odsypiają kaca i tak w koło. Wystarczy, że ktoś wyjdzie na estradę trzeźwy i wypoczęty...

Pomyślała o nim: „zarozumiały bufon”. Potem pokazał jej, jak się poluje na lisy.

– Widzi pani tego lisa? – Pewnie, że nie widziała. Chciał jej pokazać, że nie potrafi dostrzec tego, co on. Po chwili jednak coś zauważyła. Wyprowadził ją za miasto, aby zobaczyła, jak się poluje na lisy. Stali na obrzeżach zarośniętej łąki. Coś znajdowało się kilkaset metrów dalej. Poruszało się, miało futro, ale czy to był lis, to nie mogła stwierdzić.

– Tam jest stawik, pewnie kaczki mają gniazdo. Lis kombinuje, jak by wybrać młode. Ale my go nauczymy, że może sobie radzić inaczej. No i jak by pani zabrała się za łapanie lisa? – zapytał, jakby rzeczywiście oczekiwał odpowiedzi.

Merlina wzruszyła ramionami. Wyciągnął z kieszeni sznurek, podniósł dwa kamienie. Obwiązał je sznurkiem tak, że tkwiły jakby w koszyczkach.

– Może zadziała – powiedział z uśmiechem, który prosi o wyrozumiałość, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. – A skąd wieje wiatr? – zapytał, znów najwyraźniej oczekując prawidłowej odpowiedzi. Pokazał ręką kierunek i ruszył na podchody.

To była durna sytuacja. Siedziała na pniaku, czekając na wynik łowów na lisa. A starszy facet, którego wszystkie służby nie mogły znaleźć, popisywał się harcerskimi sprawnościami. Nie wyobrażała sobie, żeby to się udało. A jednak... W pewnym momencie zniknął jej z oczu pomiędzy krzakami. Potem zobaczyła, jak to coś, co miało być lisem, podskoczyło i zaczęło się miotać. Pan Stanisław szybko doskoczył, podniósł zwierzaka. Przytargał go, trzymając za kark. Lisek, wystraszony, wydawał rozpaczliwe piski. Zanim Merlinie zdążyło się go zrobić żal, myśliwy wpakował mu w pysk hot-doga, okręcił taśmą i wypuścił, dając jeszcze lekkiego klapsa na odchodnym.

– Paskudny jestem, ale właśnie przekonamy delikwenta do odwiedzania śmietników w mieście, zamiast polowania na kaczki.

– Jak? – zdumiała się.

– Będzie musiał zeżreć tego hot-doga, aby uwolnić pysk. Zapamięta zapach i już będzie wiedział, gdzie jest łatwe żarcie.

Myślała, że sobie z niej pokpiwa, tłumacząc, że przecież każdy chciałby naprawić świat.

– Zna pani te biblijne obrazy, gdzie lew obok jagnięcia spoczywa w najlepszej komitywie? No to właśnie coś takiego realizuję. Psik! – przerwał wykład. – Maciuś, koteczek. Z kotami się pani nie dogada. Kot ma swoją koncepcję. Wcale nie interesuje go boska harmonia wedle pierwszych biblistów i chętnie sobie sikorkę wciągnie na przekąskę.

Nie widziała tego kota. Nawet nie starała się go zobaczyć. Stanisław nie był szalony. Tak oceniła. Po prostu chciał jej bardzo dużo nagadać i nic nie powiedzieć o sobie. Owszem, tłumaczył mnóstwo innych rzeczy.

– To... To podobno w Argentynie nazywa się boleas. – Podniósł dla lepszej demonstracji dwa kamienie związane sznurkiem, których użył dla schwytania lisa. – Tamtejsi kowboje używają tego do łapania bydła, zamiast lassa. Rzuca się to tak, aby się owinęło wokół nóg. Suma niewielkich sił pojedynczych skrętów powoduje całkowite unieruchomienie zwierzęcia. A ogromny kąt opasania daje wielką pewność działania tego bardzo prymitywnego węzła – tłumaczył Bóg wiedzieć co, po co, i bardzo zawile.

Po wyprawie po lisa usiedli znów na jakiejś ławce. Zaczął jej odpowiadać na pytanie o wykształcenie, gdy nadleciał jakiś ptaszek, ponoć kwiczoł, i napiszczał coś na pana Stanisława. Musiała zaraz wsiadać do samochodu, który miał ją zabrać do domu, i tym sposobem właściwie nie dowiedziała się niczego konkretnego.

Merlina stwierdziła po pierwszym spotkaniu, że pan Stanisław nie był rozczarowany tym, że tak mało udało mu się opowiedzieć o sobie. Wręcz, zdawało się, że żegnał ją z ulgą, jak kłopotliwego gościa, który na szczęście nie zdążył ani narozrabiać, ani pokłócić się ze znajomymi.

Merlina pomyślała, że gdyby jej charakterowi pasował tandetny naszyjnik, to potraktowałby ją inaczej.

Na drugim spotkaniu pan Stanisław powiedział jej, że na swoich pokazach nie ogranicza się do tłumaczenia ludziom, czym jest zasada względności według Galileusza.

– Na przykład staram się pokazać, że pieniądze szczęścia nie dają.

Roześmiała się. Jakże w reakcji na takie stwierdzenie nie parsknąć śmiechem?

Szli ulicą. Na placyku po rozwalonym dawno temu budynku stały marne stragany z tandetą. W jednym z wystawionych pudeł dostrzegła naszyjnik prawie taki, a może nawet dokładnie taki sam, jaki nosiła Alicja. Stanisław dostrzegł jej spojrzenie.

– No, ale pani czegoś takiego nie pragnie, pani może sobie pozwolić na całe pudło takich świecidełek.

Nie mogła zaprzeczyć. Ale rozmawiali, to znaczy on gadał cały czas, o zasadzie względności.

– Ludziom się wydaje, że to czysta abstrakcja, taka formułka, którą się w towarzystwie wypowiada, żeby wyjść na mądrego. Wie pani, muzułmanin musiał umieć coś takiego wyrecytować o Allachu, że jest największym Bogiem, czy coś, nie pamiętam, jestem ateistą. Taki system swój-obcy. A tymczasem, względność jest zasadą budowy świata. Jeśli coś się z nią nie zgadza, nie działa. Na przykład, proste pojęcie Boga opiera się na pierwotnej dychotomii góra-dół. Rozumie pani, łamie symetrię.

Gadał w tym stylu przez większość czasu. Weszli na podwórko, z którego dobiegały jakieś łomoty i psie wrzaski. Merlina nie potrafiła rozróżnić, kto w tej awanturze jest po której stronie. Trochę to brzmiało tak, jakby małe kundle opadły wielkiego brytana, ale nie była pewna. Pan Stanisław wykonał gwałtowny ruch rękami, coś krzyknął. Psy się rozbiegły. Duży, na oko bardzo niebezpieczny pies z gatunku obronnych, uciekł za róg śmietnika i coś po psiemu zza niego wykrzykiwał. Te mniejsze jazgotały zgodnie na pana Stanisława, jednak nie próbując go gryźć. A on z nimi jakby rozmawiał, wykonując sugestywne gesty dłońmi.

Merlina stwierdziła dwie rzeczy: w cyrku ta scena wzbudziłaby pewnie entuzjazm publiczności. Przypominała tę na filmach rysunkowych. Pełna personalizacja zwierząt. Diabli wiedzą, jak to robił, ale wyglądało, że rozpędza nie gromadę psów, lecz kiboli, którzy pobili się na meczu, ale z trenerem drużyny muszą się liczyć, bo nie będzie następnej imprezy.

Jest niebezpieczny, stwierdziła stanowczo.

 

***

 

Wszystko poszło nie tak. Chwilę wyglądało jak na filmach kryminalnych. Facet z wywiadu, ten, któremu Bałucki oddał słuchawkę, kiwnął głową, że poznaje pana Stanisława. Usłyszała jeszcze zniekształcony przez krótkofalówkę komunikat. Potem musiała się cofnąć z kamerzystą. A za moment nie było już czego filmować. Nie było jak. Stary filmowiec Krzemyk, o którym opowiadali, że robił u Wajdy i Chęcińskiego, nie mógł sobie darować sfilmowania gołębia, który natarczywie gruchał do niego z niewysokiej gałęzi. Wystarczyło, że skierował na niego obiektyw, a koszmarne ptaszysko zerwało się, wypuszczając dla zmniejszenia ciężaru zawartość jelita. Carl Zeiss Lightweight Zoom LWZ.2 z cudownymi powłokami antyrefleksyjnymi pokrył się dobrze rozsmarowaną warstewką gówienka. Merlina po kilkunastu sekundach zorientowała się, że to zaczyna przypominać ptasi wiec protestacyjny. Pierzaste potwory zlatywały się, jakby w okolicy znajdowało się osiedle górnicze z tysiącem gołębników, a tu na przykład z ciężarówki wysypało się pół tony łuskanego grochu. Przez sekundę jeszcze się zastanawiała, czy groch bywa łuskany, gdy z krzaków wyskoczył antyterrorysta okutany w czarne odzienie niczym ninja . Usłyszała charakterystyczny trzask przeładowywanego zamka.

– Policja, nie widać, pojebało cię! – wrzasnął tonem całkiem nieurzędowym i świadczącym o tym, że już dawno stracił nerwy i koncepcję. Siedzący nad panem Stanisławem wielki grzywaty samiec przerwał zuchwałe gruchanie i najwyraźniej udając przerażonego... podniósł skrzydła do góry.

Za wkurzonym policjantem wyszło, tak, wyszło, nie wyskoczyło, jeszcze dwóch. Maski na twarzach nie pozwalały ocenić min, ale z pewnością nie były ani tęgie, ani pewne. Jeden z nich położył rękę na wycelowanej w pierzastego przestępcę broni. Gołąb natychmiast skorzystał z okazji i celowanym lotem nurkowym obsrał swego prześladowcę. Nie zrobiło to na nikim specjalnego wrażenia. Trzeba się było wysilić, by odczytać na plecach służbistów „POLICJA”.

– Zenek, zwalniam się – oświadczył jeden z groźnych obrońców prawa. – Do dupy z takim naprawianiem świata. Niech by mnie mój Michałek zobaczył... No, jak ja mam mu tłumaczyć, że nie wolno używać siły w przedszkolu, jeśli sam z siebie robię durnia.

– Gówno – stwierdził rzeczowo ów Zenek, oglądając celownik na swej efektownej spluwie. – Trafił. – Wskazał biały ślad w jakimś najwyraźniej newralgicznym miejscu bojowego sprzętu.

– Niech pan da spokój tej kamerze. – Szef Bałuckiego odbierał wszelką nadzieję Krzemykowi usiłującemu za pomocą zestawu do pucowania Hama doprowadzić obiektyw do stanu używalności. – I czym wy się pochwalicie? Puści pani w telewizji reportaż o tym, jak pani wystawiła glinom niewinnego człowieka? O czym to będzie, że wszyscy, jak tu stoimy, okazaliśmy się durniami? Wie pani co, wracam do historii. Tylko jedno muszę zrobić, dopilnować, żeby ten pani znajomy, Bałucki wyleciał na zbitą mordę i zabezpieczyć się, żeby nie pojawił się w Agencji nikt jemu podobny. Będę marnym historykiem, ale...

– No... To dla pani. – Kaliostro, czyli pan Stanisław wyciągnął do niej rękę z pudełkiem. Miał niepewną minę człowieka, który przyszedł na ślub, a zastał awanturę i stara się za wszelką cenę być miłym dla gości. Merlina nie wymyśliła nic innego jak „dziękuję”.

 

***

 

Przez kilka dni używała koszmarnie mocnych perfum Maskva-coś-tam, bo zdawało się jej, że wędruje za nią zapaszek świeżego gołębiego gówienka. Prała wszystko po kilka razy, choć z całej ekipy właściwie nie została obsrana. Nie zastanawiała się nad znaczeniem incydentu. Coś było takiego w psychice Merliny, co pozwalało przetrwać kompletną katastrofę. Niezawodny autopilot pozwalał pisać i wykonywać wszelkie dziennikarskie czynność dość bezbłędnie, by nikt nie zorientował się, że chwilowo pozostawała w szoku, jak człowiek, którego trzepnięto cegłą w łeb.

Wpływ sprawy na jej życie zawodowe był, przynajmniej na razie, żaden. Owszem, operator Krzemyk musiał się tłumaczyć z obsranej kamery. Wszelako ta katastrofa czytelnie i wystarczająco tłumaczyła niezajście faktu medialnego. Skoro nie dało się nakręcić, to o co więcej pytać? Takie wypadki się zdarzały. Po prostu. Więc spotykała się najwyżej z gestami współczucia. Rednacz krótko spytał, czy ma jakiś pomysł na ten materiał, a na wieść, że nie ma filmu, już nie dochodził ani co się stało, ani dlaczego. Fakt, że gołąb podnosił skrzydła do góry, że działy się rzeczy „nie z tej ziemi” nie miał znaczenia, skoro nie dawało się zamienić go na kompletny profesjonalny materiał.

Merlina otworzyła w końcu pudełko, które dostała od Kaliostro. W środku znalazła naszyjnik. Wykonany wedle wyobrażeń jej znajomego jubilera ze srebra, złota i platyny. Nie, to nie był jakiś oszałamiający majątek, ale tak zwana solidna rzecz! Ciężka, błyszcząca, bursztyn prawdziwy, łańcuszek wypolerowany. No i do niczego jej to nie pasowało. Klejnot potrzebował za krótkiej bluzeczki, minispódniczki, kozaków do pół uda i ostrego makijażu. Jakoś tak...

Wychodziła ze swojego samochodu, gdy nagle, może metr od niej, wyrósł Kaliostro. Nie, nie zmaterializował się, to było zwyczajne zderzenie dwojga ludzi, którzy się po prostu zagapili.

– Pani redaktor! – ucieszył i stropił jednocześnie. Po zwykłych w takich okolicznościach „nic nie szkodzi” dodał: – I chciałem przeprosić za te gołębie. No, widzi pani... Te tak zwane służby... ciągle coś do mnie mają. Chciałem incydent... obrócić jakoś w żart... Pani rozumie... to chyba najlepsze. – Patrzył jej w oczy, szukając zrozumienia. – No więc... mogła pani odnieść wrażenie, że chodzi o jakieś manipulowanie ludźmi... chęć ich odmienienia... Nie, ja chciałem znaleźć jakieś zręczne... eleganckie wyjście z tej całej sytuacji... Rozumie pani?

Chyba coś rozumiała.

– Niestety... – Przerwał, spojrzał w niebo trochę przestraszony, bo właśnie nad nimi z gałęzi podrywała się wrona. Powstrzymał Merlinę gwałtownym, choć bardzo uprzejmym gestem, jakim życzliwi sobie ludzie chronią się przed wdepnięciem w psie łajno. Tym razem produkt przemiany materii po krzywym torze minął ich w bezpiecznej odległości.

– Niestety, jak pani widzi... Nie do końca mi się udało. Każdy iluzjonista pracuje z gołębiami. – Tłumaczył się trochę rozpaczliwie. Kiwnęła ze zrozumieniem głową i przyznała, że jeszcze nie widziała występu bez gołębi.

– Właśnie... Tylko te uliczne... muszą się cholery nażreć, żeby chciało się im popracować... Interesowne bydlęta, pani rozumie?

Merlina z pewnym zdziwieniem odkryła, że czarodziej także jest zestresowany po incydencie i właśnie z tym punktem chyba wiąże się najwięcej problemów. Chwilę jeszcze rozmawiali i przeszli do spraw, które powinny być zasadnicze, a sądząc z tonu i spokoju, jaki prezentował, gdy o nich mówił, wcale nie były.

– To takie ciekawe zjawisko... Dlaczego władza nie chce sobie podporządkować na przykład filozofa, czy powiedzmy pisarza... Zauważyła pani? Nie raz zastanawiałem się... To nie takie proste, że filozof władzy nie wydaje się potrzebny... Nie... Jest potrzebny. Bo na przykład porządkuje głowę. Tyle... że na dziełach filozofa, dobrego pisarza stoi wyraźnie: „kolego, jesteś głupszy ode mnie. Jak byś nie kombinował, będziesz moim sługą”. Jeśli władza zacznie słuchać filozofów albo pisarzy, musi oddać władzę. A dlaczego władza próbuje panować nad iluzjonistami, alchemikami, chemikami, fizykami? Bo zdaje się jej, że wyprodukują dla niej złoto. Do głowy nikomu nie przyjdzie, że jeśli ktoś jest dość mądry, by wmówić ze sceny coś publiczności... równie dobrze potrafi to wmówić i władzy... I tak ogon próbuje machać psem, ech... – Machnął ręką z rezygnacją. – No, i nie nosi pani tego naszyjnika? Tak pomyślałem... Ale to nigdy nie wiadomo, kobieta co innego, facet co innego...

– Dał mi go pan... abym się nauczyła, że pieniądze szczęścia nie dają? – zapytała trochę drżącym głosem.

– A, nie, nie! Przecież pani... Pani to wie! Nie... Chciałem się... przypodobać... W każdym jest trochę próżności... No i byłem ciekaw... Co pani z nim zrobi. Że może ma pani na niego jakiś pomysł?

Potem był ten okres, jaki zwykle przychodzi, gdy się porządnie oberwie, gdy człowiek zaczyna wychodzić z szoku: zaczęło boleć. Merlina wymyśliła, że Kaliostro jakoś jej pomoże. Bo... wcale się nie obraził. Diabli wiedzą dlaczego, ale wyglądał właśnie na takiego, co pomóc może. Lecz zaprzeczył jakoby był czarodziejem, bioenergoterapeutą czy cokolwiek temu podobnego. Czyżby musiała się zmienić? Tak... w końcu doszło do tego, że otworzyła okno. Trochę było za nisko, aby skutecznie skończyć ze sobą, ale musiała się z tym zmierzyć. Cokolwiek to było.

No więc tak: nie chodziło o to, że Kaliostro miał Merlinę za tak ograniczoną, że musiałby ją uczyć o tym szczęściu i pieniądzach. Gdyby myślał w ten sposób, byłby dość głupi, by nie musiała czuć wobec niego żadnych kompleksów. Raczej... zaczynała rozgryzać meandry jego osobowości – miał nadzieję, że zrobi jej przyjemność. Faceci tak mają, że w pewnym wieku godzą się z tym, że nie są w stanie zrozumieć kobiety i chcąc, na przykład, dobrać jej jakiś drobiazg, muszą się zgodzić z tym, że to wbrew ich estetycznemu gustowi. W przypadku czarodzieja na to jej wyglądało. To był taki typ emocjonalności.

Wyzwała się od sprzedajnych agentów, donosicieli i temu podobnych. Ale... nie chodziło o epizod współpracy z policją czy nawet wywiadem. W istocie zdawało się to jej nawet zabawne. Jak strażackie pokazy na majówce. Spłynęło po niej jak woda po kaczce. Nie potrafiła także wzbudzić w sobie poczucia winy za wystawienie służbom Kaliostro. Nie... bo nie i już.

Bałucki? Faktycznie, jakakolwiek współpraca z nim napawała obrzydzeniem, ale coś jej mówiło, że tym razem przysłużyła się mu „wręcz odwrotnie”. Nawet, jeśli to było przypadkiem i wbrew jej woli, jak to się mówi: nie to było przedmiotem troski.

A jednak coś ją od środka żarło. Nie wypalało, nie niszczyło, ale codziennie ćmiącym nieznośnym bólem przypominało, że jest nie tak, że domaga się od niej jakiejś reakcji. Cóż to mogło być?

Przez wiele dni budziła się jak człowiek, który nie wyciągnął drzazgi z pięty. Niby wszystko dobrze, spuszcza nogi do kapci i...

No właśnie, to było poszukiwanie drzazgi. Gdzieś tkwiła, bolała, nie mogła jej wypatrzyć. Wszelkie próby zanalizowania siebie zawsze prowadziły do tego samego wniosku, który samą swą absurdalną nieważnością zaprzeczał, że może być prawdziwy: pieprzony naszyjnik do niczego jej nie pasował!

A potem zwyczajnie zaczęła dochodzić do siebie.

Trudno powiedzieć, czy cokolwiek pomyślała, gdy podsunęła Alicji zbiór opowiadań Marka Twaina. Po prostu podsunęła i już. Potem była „Katedra Najświętszej Marii Panny”. No tak doszło jakoś do Franza Kafki.

Minęło pewnie z sześć tygodni od incydentu z gołębiami i Kaliostro. A może więcej? Nie zastanawiała się.

W tym czasie zadzwonił do niej Jasio Bond z M5 i poinformował, że po pierwsze, Bałucki wyjechał do Szwecji w poszukiwaniu szczęścia. Pewnie na jakiś czas będzie z nim spokój. Po drugie, on pisze szczęśliwy książkę o wpływie klimatu na handel w średniowieczu.

– Bo wie pani, że w tamtych czasach był okres wielkiego ochłodzenia? Kilka lat – opowiadał na zachętę.

Owszem, to było fascynujące, że naraz szpieg zamienia się w badacza stosunków handlowych w bardzo dawnych czasach. Nawet bardzo interesujące, jeśli przemiana nastąpiła na skutek spotkania z Kaliostro. To znaczy... powinno być. Z jakichś niezrozumiałych powodów Merliny to nie obchodziło.

Dla niej sprawa się zamknęła zupełnie inaczej. Marcin podszedł do niej z zafrasowaną miną.

– Spadła reklama... Jest dziura na cztery tysiące znaków... Potrzebne byłoby coś, co by przyciągnęło czytelnika... Chyba miałaś jakiegoś czarodzieja... Dobrze pamiętam?

– Tak, tak – przyznała. – Ciekawy gość...

– No właśnie, coś takiego nam potrzeba – Zastanawiał się głośno.

– Wiesz, Marcin... On znika, gada ze zwierzętami... potrafi zrobić złoto z żelaza... Faktycznie. – Przybrała wyraz profesjonalnego zatroskania. – Tak, ale... On ma w sobie... taki wysublimowany, niemedialny intelektualizm, rozumiesz?

Marcin myślał sekundę i kiwnął głową ze zrozumieniem. No tak... życie nie jest proste. Temat, który na pierwszy rzut oka może wydawać się hitem, w rzeczywistości jest totalnym niewypałem. Był przyzwyczajony do takich sytuacji. Pokiwał głową ponownie. W gruncie rzeczy nie chodziło o czarodzieja.

– No wiesz – jęknął proszącym tonem. – Mam dziurę... Dostałaś podwyżkę wierszówki, opłaci ci się...

Merlina zrezygnowana przytaknęła.

– Tak... coś wymyślę. Może o przedszkolu... nie martw się.

Napisze... Nie dla pieniędzy. Wierszówka przestała ją obchodzić. Napisze za nią autopilot. Jak zwykle.

Merlina spojrzała za Marcina. Trochę zasłaniał Alicję, która właśnie weszła do pokoju. Miała słomkowo-szare spodnie, słomkowo-szarą bluzkę i w takim samym, nieco ciemniejszym kolorze buty. No i najważniejsze: zamiast plastykowego naszyjnika drobniutki wisiorek w kolorze oczu. Merlina w duchu przyznała, że gust sekretarki, gdy chodzi o ubiór, jest nawet bardziej wyrafinowany niż jej. Trochę tylko szkoda, że mężczyźni kompletnie przestali na nią zwracać uwagę.

 


< 25 >