Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Zszywek koncepcyjny

 

okladka

Lubię spójność. Kiedy zaczynam jeść krupnik, mam tę miłą świadomość, że pozostanie on krupnikiem do ostatniej łyżki, nie zamieni się po drodze w barszcz albo owocową. Podobnymi upodobaniami kieruję się przy doborze lektur. Rzecz rozpoczęta jako kryminał powinna, według mnie, zakończyć się jako kryminał, a nie traktat filozoficzny. Jeśli opowieść o I wojnie światowej zakończy się jako wojna z Marsjanami, lekko się zdenerwuję. I tak dalej.

Książka Rafała Kosika „Mars” rozpoczęła się jako hard SF, a zakończyła? Sam nie wiem, jak. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to dzieła Dänikena.

Początek jest piękny – i optymistyczny. Ziemianie powiększają swoje dominium, przystępując do terraformacji Marsa. Twardzi, zdecydowani ludzie, z daleka od domu, podejmują potężne ryzyko, wierząc, że czynią to dla dobra potomnych. Powolutku, kroczek po kroczku, Czerwona Planeta zazieleni się, a ludzie zyskają nową ojczyznę. Nowa siedziba zdaje się obrastać w pustynne (bo na razie jeszcze nie miejskie) legendy – oto na szczycie wydm któryś z terraformerów widzi dwoje dzieci bez skafandrów, którym najwyraźniej nie przeszkadza marsjański chłód ani brak tlenu.

Taki mamy punkt wyjścia. A do czego prowadzi nas opowieść?

Prowadzi do rzeczy starych jak gatunek ludzki. Do bezpardonowej walki o wpływy i pieniądze, czyli o władzę. Do marsjańskiego społeczeństwa równych i równiejszych. Do polityków kierujących się niezrozumiałymi (początkowo) dla czytelnika priorytetami. I do zwykłych ludzi, którzy przybywają na Marsa z przeludnionej Ziemi, wierząc, że znajdą tu swoje wyśnione Eldorado.

Zmiana obowiązującego prawa w zakresie energetyki pociąga za sobą lawinę innych zmian – cały czas mieszczących się w obrębie szlachetnego hard SF. Cyborgizacja, wirtualność, wszechobecny świat namolnych reklam pięknie odzwierciedlają marsjańską cywilizację, taką, jaka mogłaby być. Brutalna walka polityków proekologicznych ze zwolennikami szybkich zmian wielkim kosztem przedstawiona jest sprawnie i zajmująco. Futurystyczna wizja przyszłości jest spójna i przekonująca.

Wszystko pięknie się zazębia w obrębie gatunku do chwili, kiedy pewien poszukiwacz podziemnych zbiorników wodnych dokonuje szokującego odkrycia. A potem zaczyna się wyjaśniać sprawa zamachu sprzed czterdziestu lat i powoli staje się jasne, że pionierski zapał pierwszych terraformerów został wykorzystany w perfidny sposób. Dlaczego? Dla szczęścia ludzkości, oczywiście. Niestety, wyjaśnienie znaleziska marsjańskiego różdżkarza mnie nie satysfakcjonuje. Dlaczego? Bo zaczynam sobie zadawać pytanie podstawowe, czyli o koszty całej przedstawionej operacji. Nie oceniam jej w kategoriach etycznych, lecz finansowych. Nakłady – a mówimy o zmianie na skalę globalną na powierzchni i w atmosferze obcej planety – musiały być gigantyczne. Trudno mi uwierzyć, że w efekcie zysk przewyższył stratę.

Kiedy pewne pytania doczekują się odpowiedzi, na arenie wydarzeń znów pojawiają się dziwne, półprzezroczyste dzieci. Jak się okazuje, Czerwona Planeta kryje w sobie jeszcze jedną ponurą tajemnicę. I tu następuje zmiana koncepcyjno-gatunkowa, czyli grzybowa transformuje w pomidorową. Niestety, razi to mój delikatny smak.

Opowieść jest ciekawa i czyta się ją z zainteresowaniem. Jeśli komuś nie przeszkadza nagła zmiana akcentów pod koniec, oceni książkę wyżej niż ja. Dla mnie jednak końcówka okazała się kompletnie niestrawna, co przyznaję niniejszym z wielkim żalem.

 

Kazimierz Kozłowski

 

Rafał Kosik

Mars

Powergraph, 2009

Stron: 423

Cena: 29,00 zł

 


Między „dlaczego?” a „po co?”

 

okladka

Twórcy historii alternatywnych wybierają zazwyczaj punkt węzłowy, w którym historia zmienia swój bieg. Począwszy od wybranego momentu, świat rzeczywisty i świat powstały w wyobraźni pisarza zaczynają się rozchodzić. W zależności od tego, jak elastyczna jest ta wyobraźnia, otrzymujemy opowieść mniej lub bardziej ciekawą. Rafał Kosik w „Kameleonie” zaprezentował nam historię alternatywną, która historią alternatywną nie jest. Nie ma w niej wspólnej przeszłości, nie ma punktu węzłowego, nie ma też współczesności. Jest fragmentaryczna kopia ziemskiej cywilizacji, ale – inaczej niż w prawdziwych alternatkach – jej powstanie nie jest celem samym w sobie. Ale o tym za chwilę.

Cóż przynosi nam opowieść? Historię kilku (kilkunastu?) tygodni na planecie Ruthar Larcke. Podczas lektury wydawało mi się, że czas na tym globie nie płynie, lecz pędzi, a ludzkość zamieszkująca planetę też jest jakaś dziwna. Z dnia na dzień powstają na niej nowe, zaawansowane technicznie wynalazki i dokonują się zmiany społeczne, a bieg dziejów niby korzysta z wzorca wydarzeń, jaki miał miejsce na Ziemi, ale jednak nie do końca. Zacząłem się zastanawiać, czemu to wszystko ma służyć, boć przecież autor musi mieć myśl przewodnią i nadrzędny cel, jaki realizuje za pomocą opowieści.

Wydarzenia na planecie Ruthar Larcke nie byłyby może tak ciekawe, gdyby nie parada przedziwnych bohaterów. Zgłębiając ich dzieje, mogłem co najwyżej pokiwać głową i uśmiechnąć się ponuro. Skąd ja znałem podobne indywidua? Skupiony wyłącznie na sobie genialny domorosły wynalazca Noan, bezwzględny teoretyk (i praktyk, niestety...) w dziedzinie ruchów społecznych Romozel, prawy i inteligentny książę Armunach, ambitny generał-plebejusz Tedrunel... już kiedyś o nich czytałem. Nazywali się wprawdzie inaczej i działali nie na Ruthar Larcke, lecz na Ziemi, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że doskonale ich znam. Z każdą chwilą coraz głośniej zadawałem sobie pytanie, o co w tym wszystkim chodzi. A autor z uroczą perfidią pokazywał mi fragment rzeczy istotnej, a potem szybko go zasłaniał.

Moją dezorientację pogłębiał ziemski statek na orbicie planety i pozornie niezrozumiałe zachowanie jego pasażerów. Ani na chwilę nie uwierzyłem, że USS Ronald Reagan przybył z misją ratunkową – to byłoby zbyt proste. Kiedy doczytałem książkę do końca, na chwilę popadłem w stupor. A potem zacząłem się śmiać. Z siebie. Z ograniczeń własnej wyobraźni.

Takiego zakończenia się nie spodziewałem.

Kiedy prognozujemy przebieg kontaktu z Obcymi, zazwyczaj wpadamy w pewną pułapkę – przypisujemy im (nawet nieświadomie) zespół ludzkich cech. Kosik powołał do życia cywilizację ludzką i nieludzką jednocześnie. Wbrew pozorom jest to możliwe.

Cieszę się, że nie wyjaśnił wszystkiego do końca. I tu wracam do celowości powołania do życia historii alternatywnej, która historią alternatywną nie jest. Po przeczytaniu książki dowiedziałem się wprawdzie „dlaczego?”, ale autor nie odpowiedział na pytanie „po co?”. Ogromnie mnie taka sytuacja raduje, bo dzięki temu moja własna wyobraźnia dostała ostrogę i mogła pogalopować, co zawsze przyjmuję z wielką radością.

Po dotarciu do ostatniej strony przeczytałem książkę jeszcze raz. Zupełnie innego wydźwięku nabierały fragmenty do tej pory niezrozumiałe. I staruszek w celi, któremu lepiej myślało się w tłoku, i tajemnicza siła chroniąca Noana, i medytacyjne zgromadzenia w świątyniach, i prorocze wizje. Z wolna zacząłem sobie tworzyć obraz mieszkańców Ruthar Larcke. Choć mam trochę żalu do autora, że pozostawił mnie w niepewności.

Ale nic to. Dobre wrażenie i tak pozostało.

 

Kazimierz Kozłowski

 

Rafał Kosik

Kameleon

Powergraph, 2008

Stron: 543

Cena: 32,00 zł

 


Żagle zamiast napędu nadświetlnego

 

okladka

Książki Davida Webera recenzowałem już wiele razy. Można nawet stwierdzić, że w gronie recenzentów Fahrenheita jestem największym specjalistą od tego autora. Mogę się więc pokusić o dokonanie małego podsumowania. Otóż Weber pisze zawsze o tym samym. Czym, rzecz jasna, sprawia kłopot recenzentom, jako że coraz trudniej jest wymyślić coś nowego i oryginalnego w recenzjach jego kolejnych dzieł.

Ciągnący się niczym porządna telenowela cykl o walecznej pani (tu wstaw odpowiedni stopień) Honor Harrington, krótszy „Starfire” i inne książki Webera, to opowieści o walecznych żołnierzach i ich wspaniałych dowódcach, którzy dzięki temu, że stoją po tej dobrej stronie, wysokiemu morale oraz niewielkiej przewadze technologicznej, są w stanie pokonać w niezwykle dynamicznej i krwawej walce przeważające siły wroga. I wszystko to, okraszone niemałą dawką patosu i futurystyczno-technologicznego żargonu, umieszczone w marynarskich klimatach, tworzy mieszankę, której z roku na rok ulegają kolejne rzesze czytelników. Nie jest w stanie przeszkodzić im nawet to, że w gruncie rzeczy odtwarzane są wciąż te same schematy i motywy. Grunt, że lektura jego powieści zaspokaja pewne pragnienia u mniej lub bardziej dorosłych „chłopców” [i „dziewczynek” – przyp. red.], pragnących od czasu do czasu przenieść się choć w wyobraźni do świata z jasnym podziałem na dobrych i złych, gdzie wre walka między siłami jasności i ciemności. A na froncie tej wojny ścierają się bohaterskie panie i waleczni panowie w swoich naszpikowanych bronią maszynach.

Wybaczcie ten przydługi wstęp, odpowiedni bardziej dla tekstu publicystycznego niż recenzji. Już się poprawiam i przystępuję do opisania w krótkich słowach założeń fabuły w pierwszym tomie kolejnego cyklu autorstwa Davida Webera, „Schronienie”.

„Rafa Armagedonu”, bo taki tytuł nosi owa powieść, przenosi nas do niezbyt dalekiej przyszłości. Do czasu, kiedy ludzkość sięgnęła gwiazd i obcych planet. Czyli do XXIV wieku. Wtedy to nasza cywilizacja będzie już w rozwiniętej fazie kosmicznej ekspansji. Ziemianie skolonizują wiele planet i układów gwiezdnych. Wszystko będzie się pięknie rozwijać do czasu, kiedy w przestrzeni wokół jednej z kolonii nie pojawi się nagle flotylla obcej cywilizacji, która bez zbędnych słów i prób kontaktu od razu weźmie się za niezwykle systematyczne i skuteczne niszczenie siły żywej przeciwnika. Czyli, w tym wypadku, ludzi. Na nic zdadzą się próby kontrataku, niewielkie nawet zwycięstwa w kosmicznych bojach zaraz zostaną zamienione w gigantyczne porażki. A wszystko przez to, że siły Gbaba, jak nazwano wroga, zdają się niewyczerpane. Na miejsce każdej zniszczonej jednostki wystawiają zaraz kilka kolejnych, zaś możliwości ludzi pod tym względem są zdecydowanie ograniczone. I tak, oddając układ za układem, planetę za planetą, kolonię za kolonią, siły ziemskie cofają się, coraz pewniejsze, że tej wojny wygrać się nie da, zaś jej efektem będzie absolutna eksterminacja naszego gatunku. Bowiem Gbaba jeńców nie biorą.

W obliczu takiej sytuacji ziemskie dowództwo decyduje się na desperacki krok. Na czyn zrodzony raczej z rozpaczy niż nadziei. Obmyślają plan założenia ostatniej kolonii tak daleko, aby Gbaba nie znalazła jej przez kilkaset lat. A nadzieja na jej przetrwanie opierać się ma na prostym fortelu. Osadnicy mają unikać wszystkiego, co może w przyszłości ściągnąć im na głowy wroga. Czyli – najprościej mówiąc – cofnąć się technologicznie do czasów żaglowców i prymitywnych muszkietów i tak trwać w wymuszonej cywilizacyjnej stagnacji. Nie zapewni to zwycięstwa w przyszłości nad Gbaba, ale powinno zagwarantować przetrwanie gatunku homo sapiens.

I w ten sposób autor mógł upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Z jednej strony umieścić powieść w nurcie fantastyki, z drugiej stworzyć opowieść umiejscowioną w realiach wielkich armad żaglowców, galer, niegwintowanych armat ładowanych odprzodkowo i muszkietów. Pokazać realia bitew morskich z czasów admirała Nelsona, opisać wpływ niewielkiego postępu technicznego na sposób prowadzenia walki na morzu i lądzie.

Poza zmianą scenografii z kosmicznej na planetarną i broni z lanc energetycznych na muszkiety to wciąż jest proza, do jakiej nas Weber przyzwyczaił. Czyli, tradycyjnie, będziemy obserwować i popierać szlachetnych i bohaterskich dowódców (w tym wypadku także władców) oraz śledzić poczynania tych złych i podstępnych postaci stojących po stronie sił zła. Wciąż będziemy mogli oglądać akcję z różnych punktów widzenia, dzięki czemu poznamy dobrze zamiary złych i czyny dobrych. Dostaniemy dużą ilość technologicznych informacji, śledzić będziemy wpływ niewielkich nawet zmian w uzbrojeniu na sposób prowadzenia walki. Akcja będzie posuwać się do przodu stosunkowo szybko, jednak w takim tempie, aby nie umknęły nam co ważniejsze intrygi i istotne szczegóły fabuły. A kiedy już dojdzie do bitew, to autor zaprezentuje nam zgrabne sceny batalistyczne. I wszystko będzie zmierzać, także tradycyjnie, do mniej lub bardziej szczęśliwego zakończenia.

Podsumowując, mogę „Rafę Armagedonu” polecić wszystkim miłośnikom twórczości Davida Webera. Nie powinni się także zawieść na niej sympatycy fantastyki w jej space-operowym wydaniu. Zamiana kosmicznych krążowników na galeony nie wpłynęła bowiem negatywnie na przyjemność, jaką niesie lektura. I co istotne, jest to dobra pozycja dla tych, którzy do tej pory po książki tego autora nie sięgali. Wszak to pierwszy tom cyklu, a biorąc pod uwagę to, o czym pisałem w pierwszym akapicie, można sobie na jego podstawie wyrobić opinię o Weberze.

 

Jacek Falejczyk

 

David Weber

Rafa Armagedonu

Tłum. Robert Szmidt

REBIS, 2010

Stron: 904

Cena: 43,90 zł

 


< 07 >