Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 14>|>

Teleobiektyw, cz. 2

 

 

(pierwsza część artykułu znajduje się tutaj: http://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f69/20.html)

 

Właściwie zawsze mamy ten problem, że fotografujemy potencjalnie „kiepskim sprzętem”. To znaczy, że na rynku mamy coś bardziej wyszukanego od tego, co akurat założyliśmy do naszego body, o wiele bardziej szpanerską „puszkę”, czyli właśnie owo body. Generalnie, zawsze znajdzie się wymówka, że gdyby była fura pieniędzy, to nasze zdjęcia wyglądałyby inaczej.

Otóż... czy wiecie czemu powstała dość pogardliwa nazwa „onanista sprzętowy”? Bo tak mniej więcej od stu lat, a może nawet od dłuższego czasu, związek jakości sprzętu z jakością naszych zdjęć jest dość luźny. Jak to możliwe? No właśnie, wynika to z techniki. Niekoniecznie z tego, że jakość techniczna zdjęć jest nieważna, nie mówimy o jakości w lwiej części czysto technicznej. Można to różnie rozumieć, bo wiele spraw da się „obejść”, jak trochę dalej spróbuję wyjaśnić, ale właśnie chodzi o to, że to, czy zdjęcie wydaje się wyraźne, nieporuszone, dobrze naświetlone, to nie za bardzo jest związane z tym, czym było robione.

Wszelako, nim zajmiemy się szczegółami, garść dobrych rad cioci Klementyny. Jak pamiętamy, główną zaletą tych rad jest to, że są... dobre. Niekoniecznie prawdziwe.

Po pierwsze, nie rób zdjęć, gdy się nie da. Trywialność tej porady jest nieco pozorna. Prawie zawsze warunki są takie, że tego dobrego, wymarzonego zdjęcia nie da się zrobić. Umiejętność rezygnowania z pozornych okazji jest jedną z podstawowych cech dobrego fotografisty. Tego się uczyłem przez pierwsze lata posiadania aparatu. Nie należy robić ujęć zachwycających dalekich krajobrazów, niezwykłego oświetlenia, wnętrz, szybko poruszających się pojazdów, nie da się fotografować w nocy i tak dalej. Kilka lat musiałem tworzyć sobie listę takich niemożliwych do sfotografowania sytuacji. Otóż, jest to jeden z najważniejszych elementów edukacji fotografa. Nauczyć go, w jakich wyjątkowych sytuacjach da się zdjęcia zrobić oraz wpoić mu, że jeśli tylko któryś z warunków nie jest spełniony, lepiej nie dotykać aparatu. Czasami się da i sztuka polega na tym, by próbować tylko czasami, przewidzieć ową wyjątkową okazję i mieć na nią przygotowany aparat.

Po drugie, przewrotnie, zrób zdjęcie sprzętem dobrym. To znaczy? Chodzi o to, że bardzo często fotograf wpada na głupi pomysł: na to, że gdyby na przykład miał niezwykły teleobiektyw, to pstryknąłby zachwycającą fotkę, powiedzmy, niewielkiej rzeźbie na fasadzie budynku. Nie ma, więc robi to samo badziewną optyką, otrzymuje kiepski efekt i... lamentuje.

Często wystarczą bardzo banalne zabiegi, aby rezultat był zupełnie inny. Na przykład, wystarczy się rozejrzeć za miejscem, z którego do fotografowanego obiektu jest o wiele bliżej. Jest dość prawdopodobne, że właściciel mieszkania, którego okna wychodzą na naszą fasadę, wywali cię na zbitą twarz, ale o ile poprosisz go grzecznie i uniżenie, masz szansę. Często gęsto wystarczy wspomniana drabina. Podejdziesz bliżej, nawet nie trzeba zmieniać kiepskiego teleobiektywu na jakiś niezwykle dobry. Zazwyczaj wystarczy, gdy nasz motyw wypełni cały kadr. Nieszczęścia z kiepską rozdzielczością obiektywów zazwyczaj ujawniają się łącznie z tym, że to, co fotografujemy i tak, mimo zastosowania długiej ogniskowej, jest za daleko. Gdy mamy zoom, zazwyczaj skrócenie ogniskowej także drastycznie poprawi jakość. Niestety, musimy znać właściwości naszego sprzętu, ale na oko można powiedzieć, że w sprawiających zwykle kłopoty kitowej jakości teleobiektywach zakresu 70-300 mm, dobrze to przetestowałem na canonowskim „plastyku” 90-300 mm, zejście z ogniskowej 300 mm do jakiś 200 mm już całkowicie wystarcza. A czasami wystarczy zaczekać na lepsze światło. Prawie wszystkie kiepskie obiektywy mają wysokie przesłony krytyczne, zwykle 8-11. Więc wystarczy poczekać aż zaświeci słońce i będziemy mogli wejść w użytkowy zakres przesłon. Jeśli nie ma słońca, wydłużamy czas naświetlania. Nie da się? Bo za ciemno? Używamy statywu. Nie ma statywu? Szukamy miejsca, gdzie można aparat oprzeć.

Problem myślenia o niezwykłym firmowym sprzęcie, który pozwoliłby nam pokonać pojawiające się bariery techniczne, można chyba dobrze zilustrować za pomocą przykładów spoza ściśle obiektywowej tematyki.

Mamy wnętrze z wyjątkowym nastrojowym światłem. Ale jak to światło, jak to nastrojowe, jest za ciemne. Gdyby nasz obiektyw miał jasność 1, a matryca nie szumiała na czułości 12800 ISO... Otóż dość prawdopodobne, że możemy posłużyć się żarówkami błyskowymi, które czasami można wkręcić wprost w stwarzające ów nastrój lampy. Można się przekonać, że choć błyśnie, aż muchy ze ścian pospadają, to na fotkach otrzymamy tajemnicze półmroki. Bo nastrój stwarza nie bezwzględne natężenie światła, ale widoczne w kadrze zmiany jego natężenia.

Złożone lampy błyskowe posiadają tak zwany tryb HSS. Pozwala on fotografować z czasami krótszymi od czasu synchronizacji lampy, czyli zwykle 1/200 sekundy (w starszych aparatach te czasy były dłuższe). Jeśli chcemy uzyskać wysmakowaną portretową małą głębię ostrości, to musimy zastosować małą przesłonę, mocno otworzyć obiektyw. A w związku z tym, użyć krótkiego czasu. Nie da się, gdy mamy silne światło zastane. No więc trzeba koniecznie posiadać drogą firmową lampę z trybem HSS. Doprawdy? Po mojemu, to prawie zawsze da się wybrać (przesunąć się, w ostateczności poczekać chwilę, aż słońce na niebie przewędruje w inne miejsce) warunki oświetleniowe tak, by przy czułości ISO 100, głębia była dostatecznie mała. Po drugie, (pierwsze?) użyjmy dłuższego obiektywu. Ale gdyby nie, to istnieje coś takiego, jak filtr szary. Tańszy niż owa lampa, a gdyby ktoś stwierdził, że i tak za drogi, to niech poszuka w szpargałach: powinien posiadać filtr polaryzacyjny. Owszem, działa ciut inaczej, ale jak kto umie go obsługiwać, różnicy nie będzie widać.

Tak na marginesie, choć mam wątpliwości, czy to rzeczywiście sprawa marginalna: jeśli chcemy uzyskiwać małą głębię ostrości, używamy większego formatu. Ja wiem, że ludziom skóra cierpnie na myśl o cyfrowych Mamiyach za 50 tysiaków, ale można wyszukać u znajomych na strychu lub na złomie jakiegoś Kijeva. Aparat średnioformatowy na film załatwi sprawę na cacy. Możemy do niego założyć kliszę o czułości 50 ISO, a on przy przesłonie 4 i tak będzie miał bardzo małą głębię ostrości. Mówimy tu „zasadniczo” o obiektywach. Otóż w chwili obecnej, pojawiają się na rynku drogie jak wszyscy diabli „portretówki” o świetle 1.2, które mają przede wszystkim dać ową błogosławioną „dość papierową”, czyli dostatecznie małą głębię. Biorąc pod uwagę ich cenę, piszący te słowa zaczyna się poważnie zastanawiać, czy aby nie zafundować sobie za pół ceny wielkoformatowego Cambo? Warto sobie uzmysłowić, że fotografia zaczynała się od „standardu”, który liczył sobie 350 mm (można sprawdzić, to mniej więcej przekątna kartki A4) i gdy zeszliśmy do miniaturowej, w tej skali, ogniskowej 90 mm, fotografowie (Witold Dederko) zaczęli lamentować, że nie ma głębi ostrości: wszystko jest ostre. No cóż, prosta konsekwencja tego, że na co dzień posługujemy się ersatzem aparatu fotograficznego. Jak się zdaje, powrót do natywnej konstrukcji, która choć szokująca dla współczesnych, jest nie tylko najbardziej poprawnym technicznie, ale i najtańszym rozwiązaniem...

Potrzebujemy trybu HSS także wtedy, gdy chcemy doświetlać lampą błyskową szybko poruszające się przedmioty w silnym świetle zastanym. Wówczas nie ma sposobu, by nie ustawić bardzo krótkiego czasu otwarcia migawki. Tak się dzieje, gdy chcemy sfotografować fontannę w słoneczny dzień. Warto sobie uświadomić, że ból posiadania prymitywniejszej lampy błyskowej ogranicza się do tego, że przydałaby się nam blenda i osoba do jej potrzymania. Tak więc, jak się zastanowić, to bardzo nowoczesne rozwiązanie jest ledwie ułatwieniem, nigdy koniecznością. Co gorzej, jest ersatzem tegoż asystenta i blendy. Także w zasadniczym zastosowaniu, gdy doświetlamy portretowaną osobę. Zawsze dostaniemy efekt mieszanego światła, podbarwienie innym, najczęściej niebieskawym kolorem lampy błyskowej, a na dodatek widoczne ostre cienie.

Powyższe przykłady chyba dobrze ilustrują, skąd się biorą problemy typu: „zrobiłbym to zdjęcie, gdyby był bogatym fotografem”. Zazwyczaj producent sprzętu ma pomysł, jak podrzucić bogatemu odbiorcy coś, co służy do zrealizowania pomysłu na fotografię, którą generalnie należy zrobić innymi sposobami. Aby dobrze wykonać zadanie, trzeba się zazwyczaj narobić, w najlepszym razie naczekać, w najgorszym nabiegać, wynająć, czy wyprosić pomocników, czasami pokonać bariery administracyjne, bo np. trzeba mieć pozwolenie na wejście gdzieś. Zazwyczaj technika pozwala nam uzyskać ersatz tych wszystkich zabiegów. Prawie takie światło, prawie taką rozdzielczość fotografii, prawie taki portret, jaki uzyskałoby się z aparatu studyjnego. Jedyna prawdziwa zaleta polega na uniknięciu roboty, czy szeregu nieprzyjemności. Poza tym, rezultat jest „prawie” taki sam.

Amator widzi później owe zdjęcia poprzez pryzmat zaawansowanej techniki, a nie „technologii” (w cudzysłowie, bo mówimy raczej o sposobach, czy fotograficznym sprycie, co chyba w pierwszym przykładzie da się pokazać), która była gdzieś u zarania tego wszystkiego. Tym tropem powinny biec nasze myśli, gdy trafimy na taki problem.

Klasycznym przykładem są wszelkiego rodzaju imprezy. Sportowe czy kulturalne, czy wydarzenia polityczne. Firmy oferują na te okazje obiektywy, które kosztują ogromne pieniądze. Wiele podręczników przedstawia je jako obowiązkowe wyposażenie fotografa. A tymczasem to zaledwie ersatz... znajomości z organizatorami, wykonawcami czy uczestnikami imprez. Oczywiście nie ma sposobu, by się ze wszystkimi osobistościami dobrze znać, ale też nie ma sposobu, by za pomocą jakiegokolwiek obiektywu podpatrzeć, co się dzieje za kulisami.

A więc, wybierasz się na jakiś imprez i lamentujesz, że nie masz stabilizowanego obiektywu 200 mm o świetle 2.8? „Wkręć się”, będzie można fotografować standardem, uczestnicy zapozują ci. Wykosisz konkurencję z dowolnym sprzętem, robiąc zdjęcie w charakteryzatorni.

Bodaj najłatwiej zastąpić stabilizację obiektywu. To jest tylko ersatz statywu i to dość kiepski. Istnieją egzotyczne sytuacje, gdy będzie to trudne. No, ale nie zawsze musimy robić zdjęcia np. popychani przez tłum. Jako ciekawostkę przypomnę tu patent na ustabilizowanie aparatu za pomocą woreczka z czymś sypkim, najlepiej grochem. To LEPSZE niż statyw. Otóż: warto sobie uświadomić kilka elementów problemu. Dlaczego aparaty (obiektywy) mają stabilizację? Czasami nie można użyć statywu, czasami nie wolno, bo muzea zakazują ich używania. Czasami nie chce się nam go nosić. Czasami nie chce się nam go rozkładać. Bardzo często jesteśmy z kimś na wycieczce, spacerze i fotograficzna akcja jest po prostu nie na miejscu. W takim wypadku stabilizację może zastąpić wdzięk i urok osobisty. Umiejętność dogadania się.

Osobiście doszedłem do następującej konkluzji: najpierw trzeba wydać pieniądze na statyw, po nim na korpusy oferujące wysokie czułości, potem na jasne obiektywy, a dopiero na końcu na obiektywy ze stabilizacją. Warto zwrócić uwagę, na być może przypadkowy, ale umiejętnie kierujący w maliny sposób opisu tej techniki: podaje się bowiem, o ile przesłon w dół można zejść w warunkach robienia zdjęcia. To powoduje, że fotografista zerka do cennika i napotyka tam jako równoważnik obiektywu ze stabilizacją, „słoik” o świetle 2.0 w cenie dobrego samochodu, a nawet 1.0, taki, który nie jest produkowany. Niestety, chodzi o czas naświetlania. Opierając obiektyw ze stabilizacją o coś, da się zejść do czasów rzędu 1/15, incydentalnie 1/8, nawet 1/6 sekundy przy powiedzmy 200 mm, tyle że w ten sposób możemy fotografować nieruchome obiekty. Na imprezach zazwyczaj metoda jest funta kłaków warta. Musimy fotografować z czasami nie dłuższymi niż 1/200 do 1/100. Minimalny czas, z jakim „zdejmujemy” ludzi bez strachu o poruszenia, to mniej więcej 1/60 sekundy. Zazwyczaj nie rozmaże się przynajmniej głowa. Jeśli machają rękami, np. chcemy uwiecznić tancerza czy miotającego się po estradzie wokalistę, to musimy, zdałoby się, zejść do 1/400. By była jasność w temacie: z powodu ciemności robi się zdjęcia z ludźmi na planie do czasów nieprawdopodobnych (nawet 1 sekundy), metodą „uda się albo nie”. Warto sobie uświadomić: za mniej więcej 100 złotych da się kupić „używalny” miniaturowy statyw. Jak już wyżej powiedziałem, kolejność zakupów jest chyba ustalona. Za jakieś siedemset złotych kupisz sobie porządny statyw, z porządną głowicą. Co warto dodać, lepiej, aby ów przyrząd „swoje ważył”. Genialne lekkie konstrukcje z włókien szklanych zachowują się gorzej niż metalowe i ciężkie. Potem (zwykle) warto zakupić nowy korpus z wyższą czułością matrycy. „Pojaśnieją” wszystkie posiadane obiektywy za kwotę mniejszą niż zakup jednej, dwu sztuk obiektywów ze stabilizacją. Jasne obiektywy są zawsze bolesnym zakupem, bo są nieproporcjonalnie drogie. Ale moim zdaniem nic ich nie zastąpi. Jednym ze zwykle marginalizowanych argumentów jest możliwość manewrowania głębią ostrości. Obiektywy ze stabilizacją ułatwiają pracę nawet na statywie. Myślę jednak, że kluczowe jest tu słówko „ułatwiają”. To nie jest coś, bez czego nie sposób się obejść. Nie mając jasnego obiektywu nie skrócimy czasu naświetlania, czy nie wytniemy niepotrzebnego tła.

Istnieje pewna ustalona opinia, że stabilizacja obrazu pogarsza jego jakość. To już chyba problem miniony. Dokładniej: tak bywa. W jednych konstrukcjach jest to widoczne, w innych ani trochę. A wreszcie np. firma Canon oferuje obiektywy, które przy okazji zamontowania układu stabilizacji, udoskonalono pod względem optyki. Tak więc mamy tu wszystkie możliwości: obiektyw ze stabilizacją jest gorszy, włączenie stabilizacji pogarsza obraz, optyka obiektywu „tak w ogóle” jest lepsza od podobnych modeli, ale stabilizacja jej szkodzi. I wreszcie, z czym chyba będziemy się coraz częściej spotykać, nie ma różnicy czy stabilizacja działa, czy nie. W tym ostatnim wypadku jej włączenie może być rozsądne nawet wówczas, gdy jest jasno i czasy są dość krótkie, krótsze niż wynika z reguły 1/ogniskowa. Warto przypomnieć: da się focić „z ręki”, gdy czas naświetlania jest krótszy od wyliczonego wedle tej formułki, przy czym ogniskowa jest w milimetrach, a czas naświetlania w ułamkach sekundy. Dla „cyfry” wstawiamy tu ekwiwalent ogniskowej, a więc, gdy założymy do aparatu z mnożnikiem 1.6 obiektyw 300 mm, to minimalne czasy są rzędu 1/480 sekundy. Sposób wyliczenia zakłada „akceptowalne” rozmycia. Oznacza to, że przy powiększeniach „wylezą”. Włączenie stabilizacji może je wyciąć całkowicie. Trzeba jednak znać swój obiektyw. Z pewnością dobroczynny efekt uwidacznia się w zakresie „ryzykownym”, przy czasach o „działkę”, czy trochę więcej, dłuższych od wyliczonych regułką „1/ogniskowa”, przy których „snajper” jeszcze prawie nigdy nie porusza zdjęcia.

Dywagacje pouczające, ba, uczone. Pamiętajmy jednak, że tak naprawdę dotyczą one tego, że nie chce się nosić statywu. Gdy go jednak weźmiemy, tracą całkowicie na ważności.

Zaczęliśmy od obietnicy dobrych porad cioci Klementyny. Powiedzmy jeszcze raz, inaczej. Naucz się do czego nadaje się sprzęt, który masz, i rób nim zdjęcia, gdy się nadaje. Jak focisz, gdy się nie nadaje, nie marudź, że wyszło kiepsko. Naucz się, że zazwyczaj, prawie zawsze, nie ma warunków do zrobienia rewelacyjnego zdjęcia. Są one wyjątkową okazją, dlatego znakomite zdjęcia są tak cenne. Porada druga: nie myśl o tym, jak byś robił zdjęcie, gdyby twój sprzęt miał niezwykłe parametry. Myśl o tym, jak je zrobić tym, co masz, tak, aby parametry były dobre. Porada trzecia: naucz się myśleć o różnych sprzętach fotograficznych, jak o często nieudolnym ersatzu. To gadżet, zabawka, często bardzo droga, ale nie sprzęt, który jest naprawdę niezbędny do wykonania fotografii.

Gdy już tyle wiemy, możemy się zająć szczególnym przypadkiem kiepskiego sprzętu, który zresztą najczęściej frustruje fotografa. Czyli kilka, niekoniecznie spójnych i mądrych, uwag o fotografowaniu kiepskimi obiektywami.

Zacznę od tego, co zresztą powtórzę: nieszczęścia z kiepską optyką wynikają, moim zdaniem, w lwiej części z nieumiejętności fotografów. Co warto podkreślić, raczej nie ma na rynku i nigdy nie było sprzętu, którego nie można używać. Owszem, ma swoje ograniczenia, ale jeśli coś jest obiektywem do aparatu, a nie np. lunetą astronomiczną do bezpośrednich obserwacji, to da się tym robić zdjęcia, tylko trzeba umieć to coś obsłużyć.

Współcześnie lamenty dotyczą bardzo często problemów z wyostrzeniem. Zazwyczaj historia wygląda tak, że rozentuzjazmowanemu fotografowi trafia się albo „manual” z odległej dla niego przeszłości, albo np. trafi na produkt w stylu popularnych ostatnio Samyangów. No i okazuje się, że nie sposób uzyskać zachwycających fot. Dość popularna opinia głosi, że winne są tu kiepskie wizjery aparatów cyfrowych. To prawda, ale tylko częściowa. Kłopot pierwszy polega na tym, że matryce dokonują wycięcia części obrazu i następuje faktyczne jego powiększenie 1.6 raza w stosunku do tego, co np. planował projektant starych obiektywów do lustrzanek małoobrazkowych. Tolerancja na nieostrości oczywiście się tu zawęża i to drastycznie.

Jest to, moim zdaniem, jeden z najważniejszych problemów z obiektywami. Właściwie można by sprawę zakończyć: trzeba się nauczyć lub jakimś sposobem załatwić problem wyostrzania. No i okaże się, że to wszystko w tej sprawie.

Pomimo jednak tego wstępu, wydaje się, że rzecz trzeba rozebrać na bardziej elementarne części. Przyda się to do wyjaśnienia kilku zagadnień związanych z jakością zdjęć i tego, jak problemy z nią związane rozwiązywać.

Chyba wszystko zaczyna się od tego, że współcześnie przyjął się standard „zdjęcia absolutnego”. Z jakichś powodów uważa się, że fotografia powinna koniecznie spełniać pewne ściśle określone techniczne standardy. Na przykład: zero przepałów.

Myślę, że na forach fotograficznych bez trudu można znaleźć takie dowody zupełnej ślepoty, bo chyba trudno to inaczej określić. Pamiętam druzgocącą krytykę jakiegoś ewidentnie sylwetkowego zdjęcia, które ktoś nieobeznany z lokalnymi bywalcami odważył się zamieścić: a mianowicie, że czernie są „bezszczegółowe”.

Nie bez powodu zacząłem od malarskich korzeni fotografii. Pamiętajmy: iluzja, emocje. Nie ma ŻADNEGO sposobu i powodu, by powiązać jakość techniczną zdjęcia z jego jakością w sensie przekazu informacji, a co dopiero estetyczną. Owszem, fotograf, który ma kłopoty z obsługą aparatu, po prostu powinien się czym prędzej nauczyć techniki, ale jeszcze raz: kompletnie spieprzone z technicznego punktu widzenia zdjęcie może się podobać i wówczas jest to DOBRE zdjęcie. Owszem, można, nawet trzeba, zwrócić uwagę fotografiście, że nie umie ustawiać ekspozycji czy ostrości, aliści nie ma to żadnego wpływu na ocenę jego zdjęć. Niestety, bywa (bardzo?) często, że kompletnym lejkom nieznającym techniki fotografii zdarzają się znakomite zdjęcia. Które na dodatek są całkiem sknocone z technicznego punktu widzenia. Jeśli ktoś wystawia takie zdjęcie, to oznacza, że ma to, co najważniejsze: „oko”, talent plastyczny, jest „Bożym pomazańcem”. Zaś fajans, który tego nie dostrzega i odzywa się, że „czernie są bezszczegółowe”, ma problem, bo jest ślepy jak kret i upiera się fotografować. Na dodatek nie ma dość rozumu, by to nieszczęście ukrywać przed światem, a wręcz przeciwnie, uważa za koniecznie, by wszyscy się o tym dowiedzieli. Jak na samym początku sobie powiedzieliśmy, przeniesienie obrazu na nośnik za pomocą maszynki zwanej aparatem fotograficznym jest tylko próbą naśladowania rysownika. Warto pamiętać, że dziecięcy rysunek wilka za krzakiem o wiele skuteczniej informuje nas o sytuacji niż idealne zdjęcie, na którym zobaczymy sam krzak. I cóż z tego, że odwzorowany z dokładnością co do listeczka?

Jest zasadniczy powód, dlaczego fotografowie faktycznie robiący zdjęcia nabijają się z takich, co bez przerwy testują parametry, dyskutują o nich i w gruncie rzeczy tylko nimi się zajmują - z „onanistów sprzętowych”.

Lecz jest jeszcze jeden poziom, który nas oddala od sensowności składania ofiar na ołtarzyku technicznej perfekcji: to, że fotograf zazwyczaj ma dość możliwości, by kiepskim sprzętem zrobić zdjęcie technicznie przynajmniej akceptowalne.

Co psują złe obiektywy? Praktycznie rozdzielczość. Nie mówimy tu o przypadku uszkodzenia obiektywu, mówimy o obiektywach, które mają fabrycznie złe parametry. Pod nasze rozważania mogą jeszcze podpaść takie, które się „zużyły” - na przykład mają zniszczone powłoki antyrefleksyjne, drobne zarysowania, czy „wyrobiły się” i straciły współosiowość. To ostatnie zdarza się zoomom, zwłaszcza plastykowym.

W dzisiejszych czasach najbardziej dokuczliwy jest brak rozdzielczości. Inne wady dają się, mniej czy bardziej udatnie, skorygować za pomocą komputerowej obróbki. Mamy np. wtyczki programowe, którymi daje się np. poprawić aberrację chromatyczną. Takie wady, jak np. kiepski kontrast usuwamy praktycznie „z biegu”.

Generalnie, jak już wspomnieliśmy, prawie wszystkie wady obiektywów skutkują zmniejszeniem się rozdzielczości. Stąd zagadnienie możemy sprowadzić do pytania: jak fotografować, gdy uzyskany obraz ma kiepską rozdzielczość?

Bodaj pierwszym i najbardziej skutecznym sposobem zniwelowania (ukrycia) technicznych wad zdjęcia, które wynikają z kiepskiej optyki, jest po prostu format zdjęcia. Wszelkie rozmazy wychodzą na powiększeniach. Większość adeptów fotografii wie o tym i uznaje to za coś „niedozwolonego”. Tymczasem faktycznie nie istnieje fotografia (zdjęcie) „tak w ogóle”. „Zawsze”, czyli dawniejszymi czasy, za fotografię uznawano konkretną odbitkę, tak, jak mamy obraz w postaci jednej sztuki namalowanej w jeden sposób. Dlatego trzeba przyjąć, że jeśli ktoś uzna, że konkretne zdjęcie da się opublikować w rozdzielczości np. 600x400 pikseli, to rozmawiamy o tym zdjęciu, a nie „oryginale”, czyli pliku źródłowym Raw, w którym dopatrzymy się różnych błędów.

To jest duża sztuka umieć obejrzeć zdjęcie i stwierdzić, w jakim formacie będzie wyglądać dobrze, a do jakiego nie można już go powiększyć. Warto sobie uzmysłowić, że w głowach fotografów funkcjonuje coś takiego jak zdjęcie ostre, w domyśle „bezwzględnie ostre”, i nieostre. Nieszczęście w tym, że ma to swoje uzasadnienie. Warto się chwilę zatrzymać nad faktem, że jest tak i wręcz przeciwnie. Kiedyś fotograf musiał pod powiększalnikiem, na podstawie wyświetlanego obrazu negatywu, ocenić co dalej. Dziś jest poniekąd lepiej, poniekąd gorzej, bo przy skalowaniu na komputerze pojawia się szereg innych problemów, na przykład - nazwę tu sobie zjawisko na potrzeby tekstu dla ustalenia uwagi - szum skalowania, który wyostrzanie czasami pięknie usuwa, a bywa, że nie.

Część fotografów, zwłaszcza takich, którzy... niekoniecznie robią zdjęcia, podchodzi do sprawy ostrości czysto technicznie: w chwili obecnej ustawia się normę, że obiektyw powinien ostrzyć „do piksela” i co jest gorzej, to już „mydło”. Takie podejście ma owszem sens, gdy fotografista, o ile w ogóle obchodzą go zdjęcia, ostro psuje kadry, bo „nie ma oka”, i trzeba je drastycznie przycinać.

Jest inne podejście do sprawy: w pewnym momencie jest już „dość ostro”. Dalsze zwiększanie rozdzielczości obrazu „nie bardzo go poprawia”. Jak się zdaje, świadomość, że tak może być, posiada jakiś niewielki procent posiadaczy aparatów. Pewnie jeszcze mniejszy ma przekonanie, że zawartość szczegółów na zdjęciu powyżej pewnej granicy przestaje być zauważalna. Choć może się to wydać dziwne i niesamowite, ma swoje bardzo solidne uzasadnienie. Mówię o tej sprawie, że jest „nieszczęściem”, bo choć zjawisko jest obiektywne, to wywodzi się z niego takie na przykład sądy, że jakiś tam sprzęt daje „bezwzględnie nieostre” obrazy i należy go wyrzucić na śmietnik. Warto więc chwilę zatrzymać się nad tą sprawą, bo prawie zawsze wnioski powinny być odwrotne. A mianowicie, że wymagania, jakie stawiamy rozdzielczości zdjęcia są, „czule mówiąc”, nieuzasadnione. Rzecz w tym chyba, że zdrowa świadomość, że pewna nieostrość jest dopuszczalna, łączy się z wyjętą z kapelusza wielkością tej nieostrości. Bierze się to prawdopodobnie ze sposobu oglądania zdjęć, jaki dziś dominuje. W sytuacji, gdy monitor wyświetla tylko fragment zdjęcia, wyłącza się świadomość, jak bardzo zostało ono powiększone. Jest to genialna metoda na przekonanie kumpla, fotoamatora, aby kupił „tamten obiektyw”.

Musimy pamiętać, że rozpatrywanie rozdzielczości „samej w sobie”, bez formatu zdjęcia, jest bezwartościowe. Sam używam ciągle jeszcze średnioformatowego aparatu „Kijev”, który obiektywnie ma taką sobie optykę. Jednak ilość szczegółów, jaką może zarejestrować klisza 6x6 (w rzeczywistości ciut mniejszy rozmiar, bo są brzegi), jest drastycznie większa niż przeniesie to mały obrazek, a o matrycach niepełnoklatkowych nie ma co nawet wspominać. Szacunkowa pojemność klatki z Kijeva, to jakieś 40 Mpikseli. Klatka z aparatu Mamiya, to w moich warunkach jakieś 58 Mpikseli. Prawdopodobnie da się wydusić 70. Przy czym, rozdzielczość (liniowa) optyki Kijeva jest gorsza niż chyba większości obiektywów małoobrazkowych. Z samego porównania powierzchni kadru, to radzieckie 6x6 jest ok. 4,28 razy większe niż 35x24. Gdy z klatki małoobrazkowej wydusimy jakieś 21-22 Mpikseli, niektórzy nawet 30, to tu jest ok. 40 Mpikseli po skanowaniu. Gdyby komunistyczna optyka miała taką samą rozdzielczość dla każdego formatu, to mielibyśmy ok. 85 Mpikseli. Ale, tak czy owak, jest ich pioruńsko dużo. Uczciwie mówiąc, widać to rzadko i nie zawsze wychodzi to zdjęciu na dobre. Trzeba więc pamiętać: dopiero połączenie rozdzielczości i rozmiaru obszaru rejestrującego obraz daje nam informację o tym, co zostanie zarejestrowane i co się da pokazać oglądającemu zdjęcie. Zdrowa intuicja powinna podpowiedzieć, że nie da się pokazać dowolnie wiele.

 W sieci możemy spotkać porady typu: „zrób odbitkę 18x24 i obejrzyj”. To wskazówka, ile oko zdoła zarejestrować.

Muszę tu zastrzec, że przedstawione poniżej obliczenia nie są jakąś oficjalną wiedzą. To nasze prywatne dywagacje, które mają nam pomóc zrozumieć, a potem podjąć odpowiednie decyzje. Trzeba pamiętać, że da się przeprowadzić zupełnie inne wyliczenia, które doprowadzą do innych wniosków. Roztropności czytelnika zostawiam decyzję, które są przydatne.

Znowu wracamy do naszej „wzorcowej” odbitki. Chodzi tu o kąt, pod jakim widać rozmazane kontury. Przy odbitkach, których rozmiar powoduje, że ustawiamy je w odległości dobrego widzenia (odpowiedniej do wieku) i na których kątowy rozmiar rozmazu wynosi mniej niż tak naprawdę dwie, trzy minuty kątowe, mamy ową „ostrość bezwzględną”. Gdyby ktoś chciał sprawdzić: trzy minuty widziane z 30 cm, to odcinek ok. 0,26 mm.

Owe dwie, trzy minuty, to realistyczne podejście do zdolności rozdzielczej oka. Możemy spotkać twierdzenia, że jest ona lepsza niż minuta... Są (w opowieściach) i tacy ludzie. Tak czy owak, gdy wielkość rozmazania jest mniejsza, oko widzi ostrą linię. Jak już wspomniałem, gdy zrobimy zdjęcia formatu A0 widz cofnie się, by je obejrzeć. Tak więc pojęcie zdjęcia „po prostu ostrego” ma sens. Warto jednak się zastanowić, co się dzieje, gdy robimy fotki mniejsze niż, powiedzmy, 18x24? Popatrzmy, jak inni oglądają albumy rodzinne, czy ilustrowane magazyny. Nie zbliżają zdjęć do twarzy, bo przestaną je dobrze widzieć. Trochę inaczej zachowa się człowiek trzymający pojedynczą odbitkę w dłoni. Zbliży ją, gdy jest mała, do oczu, ale też bez przesady. W pewnym wieku konieczne staną się okulary, by cokolwiek widzieć, bez nich musimy się odsuwać.

To nauka, że wrażenie ostrości zdjęcia zależy od, o zgrozo!, sposobu jego prezentacji. Jeśli umieścimy je w kolumnie tekstu, wymusimy pewną odległość, z jakiej będzie ono oglądane. Podobnie na stronie albumu czy na ekranie komputera. Dlatego nieostre zdjęcia w pewnym formacie zobaczymy jako dobre.

Z tego powodu trzeba mieć wyrobione oko i doświadczenie, by spojrzeć i stwierdzić: „to się jeszcze wyciągnie”, a to już do niczego. Także ocena, w jakim formacie (wielkości) trzeba zdjęcie zaprezentować w zależności od tego „gdzie” lub „do czego”, należy do sztuki fotografii. Sztuki, niestety, bo nie można tego ocenić mechanicznie po wielkości rozmycia konturów, gdyż w dużej mierze zależy to od tematu i głównych motywów umieszczonych na zdjęciu. Nie ma prostej reguły, trzeba mieć „oko”. Co warto podkreślić, oglądanie zdjęcia „piksel po pikselu”, a tym bardziej oglądanie histogramów, świadczy o kompletnym braku zrozumienia, czym jest fotografia.

Jak w czasach komputerów stwierdzić, że fotografia jest dobra? 18x24 to jest mniej więcej, przy współczesnym monitorze, obrazek 1024x768. Mój monitor ma ciut ponad 98 pikseli na cal, więc po przeskalowaniu obrazka wprost z aparatu mamy 1024x683 i jest to 26,5x17,6 cm z tolerancją kilku mm. Przypomnijmy, właśnie owe 18x24 proponują starzy fotografowie pracujący jeszcze na odbitkach do przetestowania zdjęcia. Oczywiście, co innego papier fotograficzny, co innego monitor, inna rozdzielczość, co innego widać. Dobre rady cioci Klementyny będą się obracały gdzieś pomiędzy przeskalowaniem zdjęcia do podanego rozmiaru, a wykonaniem pliku w rozdzielczości, w której zdjęcie będzie drukowane (naświetlane), i wyświetleniem go w skali, w której na ekranie monitora będzie miało rozmiar wydruku. Zapewne trzeba zrobić i jedno, i drugie, bo oko nie widzi pikseli drukowanych w rozdzielczości 300 dpi, jakoś sobie obraz przeskalowuje. Można jeszcze podumać, czy 18x24, czy trochę więcej. Być może trzeba oglądać obrazek 1280 pikseli po dłuższym boku. To niestety będzie zależeć także od tego, co na nim jest.

Powiedzieliśmy sobie, że jakość zdjęcia nie bardzo zależy od jakości techniki. Wartym przemyślenia jest fakt (trochę podejrzany), że przy rozdzielczości 1024x768 (około), co daje jakieś 0,8 Mpiksela, zaczyna być widać, co zdjęcie jest warte. Niestety, to nie jest rozdzielczość, w jakiej można obraz rejestrować, ale powiedzmy sobie szczerze: tyle jest niezbędne, a trochę niewiele wyżej zaczyna się dość pusta pogoń za nic nie wnoszącą do sprawy jakością. Moje podejrzenia (jak to zmierzyć, to nie jest prosta sprawa), że „rzeczywista” rozdzielczość zdjęcia: 3,2 Mpiskela, to może być już dość. To po prostu kalkulacja, że przy przeskalowaniu do niskiej rozdzielczości, program produkuje obiekty o szerokości 1 piksela. Jeśli powiększymy rozdzielczość źródłowego obrazu dwa razy, czyli zwiększymy liczbę zarejestrowanych pikseli x4, to już jest możliwe. Za chwilę wywiedziemy inną wartość.

Osobną historią jest działanie oprogramowania poprawiającego ostrość i umiejętność posługiwania się nim. Rozpatrywanie zdjęcia w oderwaniu od warsztatu, za pomocą którego jest obrabiane, nie bardzo ma sens. Dlatego to, czy zdjęcie okaże się „technicznie udane”, czy „akceptowalne” zależy od, niestety, zarówno programów graficznych, jak i umiejętności grafika komputerowego. Warto tu wspomnieć o wtyczce do GIMP-a, „Interative refocus”, która potrafi wyciągnąć „do linii” rozmyte obrazy, a przez zawiłą jej obsługę nigdy nie można powiedzieć, czy zdjęcie jest „niewyciągalne”, czy nie potrafimy go poprawić. Może się okazać, że za sprawą cudownych algorytmów zdjęcie, które ma rzeczywistą rozdzielczość mniejszą niż 1024x768 (około, raz jeszcze, bo rozmiar komputerowy) pikseli, „wyciągnęliśmy” do poziomu uznawanego za „bezwzględny”.

Niejako przy okazji można omówić wpływ matryc na jakość obrazu. Na różnych forach internetowych dokonuje się testów rozdzielczości matryc. O ile w przypadku filmów było to bardzo sensowne, to w przypadku elektronicznego urządzenia rejestrującego możemy się spodziewać, że raczej nie da się przeskoczyć gęstości upakowania pikseli, zaś sytuacja, w której matryca rozmazuje świadczy, że została sknocona. Sprawa jest raczej bardzo prosta: decyduje ilość megapikseli, z których z pomocą fizycznych rozmiarów matrycy, wyliczymy gęstość ich upakowania. Zaś z rozmiarów matrycy w pikselach, dzieląc je zwyczajnie przez dwa, otrzymamy, z dobrą dokładnością, wspomnianą wcześniej maksymalną liczbę linii, jakie w danym kierunku można zarejestrować. Myślę, że dość pouczające będzie wyszacowanie, ile jest technicznie sensowne. Słówko się rzekło, że gdy widzimy nieostrości pod kątem mniejszym niż ok. dwie, trzy minuty kątowe, to nie widzimy (ich). Jest ostro. Ponieważ (mniej więcej) patrząc z odległości dobrego widzenia patrzymy na odbitkę pod kątem 45 stopni, to zakładając granicę ostrości dwie minuty kątowe, tak szacunkowo, zakładając, że 45 stopni dotyczy szerszego boku, jesteśmy w stanie dostrzec 1350 linii prostopadłych do dłuższej krawędzi odbitki. Przy proporcjach filmu małoobrazkowego prostopadle do krawędzi krótszej dostrzeżemy 926 linii. Do odtworzenia takiego obrazu potrzebujemy odpowiednio 2700 i 1852 piksele. Co daje matryce 5 000 400 pikseli.

Ależ oczywiście, gdy oglądaliśmy na monitorze zdjęcia o rozmiarach 1024 pikseli czy nawet 1280, to nie zmieści się nam te wyliczone 1350 linii. Co oznacza, że oszacowanie jest naprawdę z dużym zapasem.

Muszę się chyba jeszcze wytłumaczyć z problemu „szumu kwantowania”. Odwzorowując obraz za pomocą siatki pikseli ułożonych w regularny wzór, czy też nawet porozrzucanych w sposób przypadkowy, dokonujemy popsucia obrazu. Następuje utrata informacji, bo „placek” piksela uśrednia wartość i kolor światła, jaki na niego pada. W uproszczeniu mówiąc, gdy obraz konturu pada na obszar piksela, następuje przesunięcie granicy konturu albo jej rozmycie. Efektem jest spadek rozdzielczości obrazu. „Pouczające” może być rozważanie czegoś takiego: rzucamy obraz tablicy kontrolnej zawierającej równoległe czarne i białe paski na matrycę, przy czym odstęp pomiędzy liniami wynosi dwa piksele. Co się stanie, gdy obraz linii trafi idealnie między piksele? Dlaczego akurat tak? Jest to rozważenie najgorszego przypadku. Wówczas będziemy mieli sytuację, że jeden rządek pikseli w linii da odpowiedź „całkiem czarne”, następny rządek „całkiem szare” i kolejny „całkiem białe”. Następny rządek da znów odpowiedź „całkiem szare”. Przypisując wartość 1 białemu i 0 czarnemu oraz konsekwentnie 1/2 dla szarego, możemy wyliczyć, jaki obraz otrzymamy po przetworzeniu. Możemy na palcach to policzyć tak: biały pasek to teraz dwie połówki piksela szarego o wartości 1/2 i jeden cały o wartości 1. Wartość średnia sygnału dla białego to 1,5/2=0,75. Dla czarnego będzie „symetrycznie” jeden piksel 0 i dwie połówki 1/2, czyli 0,5/2=0,25. A wystartowaliśmy od sygnału, gdzie mieliśmy dwa piksele o wartości 0 i dwa o wartości 1. Jak widać, średnia wartość amplitudy sygnału zmalała i to o połowę. Akurat analiza sygnałów jest wdzięcznym polem do popisów matematycznych i jeśli weźmiemy pod uwagę, że prawdopodobne ustawienie obrazu pasków względem matrycy zawiera się gdzieś pomiędzy przypadkiem najgorszym a najlepszym, stanie się zrozumiałe, dlaczego z efektownych wywodów z użyciem widm i transformat wyjdzie średni prawdopodobny spadek amplitudy o ok. 0,7.

Trzeba tu powiedzieć, że akurat w fotografii metody matematyczne, wzięte dość „na żywca” z analizy działania cyfrowych przetworników napięcia, które przetwarzają sygnały zmienne w czasie, „niekoniecznie dobrze pracują”. Nie za bardzo np. działa twierdzenie Kotielnikowa-Shannona, chętnie przytaczane jako częstotliwość Nyquista (gdzie dziedziną jest tu teraz odległość, a nie czas). Bo skalując i wyostrzając nagminnie, tworzymy w obrazie obiekty jednopikselowe. Także matryca jest w stanie odtworzyć np. gałązkę w postaci obiektów jednopikselowej szerokości. Jakkolwiek obraz tablicy kontrolnej o odstępie pasków mniej niż dwa piksele zostanie zamazany. Dokładniej dla purystów wyjaśnię, że cokolwiek widać do szerokości paska mniej więcej 0,7 szerokości dwu pikseli. No więc... „to nie jest takie proste, panie kolego”.

Pamiętając o tych zastrzeżeniach, wymyśliłem taki organoleptyczny sposób na wyszacowanie efektywnej rozdzielczości układu obiektyw-matryca. Wychodzę z uproszczenia, że szumy dodadzą się jak suma kwadratów. Nie mam szumów, mam rozdzielczości. Normujemy je (rozdzielczości) do 1, to znaczy dzielimy obie rozdzielczości przez większą . Teraz „z Pitagorasa” obliczmy wartość przekątnej prostokąta, którego dłuższe boki mają długość jeden, a krótsze równe mniejszej rozdzielczości po unormowaniu. Odwrotność długości przekątnej daje współczynnik pogorszenia rozdzielczości.

Wygląda to jak przepis alchemika, ale mam nadzieję, daje dostateczną dokładność. Lepiej potraktować procedurę nieufnie – o ile ktoś wyjaśni, że to niemądre, będę wdzięczny.

Możemy zauważyć, że najwięcej stracimy, gdy rozdzielczość matrycy i obiektywu są sobie równe. Wówczas z naszych kombinacji mamy wartość „jeden przez pierwiastek z 2”, czyli inżyniersko: 0,707. Wymagana rozdzielczość dla naszego obrazu „ostrego bezwzględnie” wynosi dla matrycy o dłuższym boku mającym 22,3 mm ok. 60 linii na milimetr. Oznacza to, że założenie porządnego obiektywu „analogowego” o rozdzielczości 80 linii na milimetr, pogorszy pierwotną rozdzielczość o 0,8 raza. Zwiększając gęstość pikseli o odwrotność tej wielkości, czyli 1,25, z matrycy 5 megapikseli musimy zrobić 6,25 megapiksela. Kalkulacje nasze przypominają, jak powiedziałem, planowanie budowniczych katedr, ale zauważmy, że pierwsze „profesjonalne” aparaty cyfrowe miały matryce 6,5 megapiksela.

Nasze rozważania są ciut „mądrzejsze” niż np. wyliczenie liczby pikseli wynikające np. z przemnożenia rozmiarów kartki A4 przez rozdzielczość 300 dpi. A niektórzy wywodzili z nich konieczność posiadania aparatów co najmniej 8,5 megapiksela, gdy akurat to była „górna półka”.

Warto też zauważyć, że częstym komercyjnym formatem w internetowych sklepach handlujących zdjęciami jest 2450 pikseli po dłuższym boku. Więcej zapycha łącza, dyski i spowalnia działanie programów, a nie daje widocznej poprawy jakości.

Można pokazać także na przykładzie ulicy, że rozważania o „fotografii ostrej bezwzględnie” są niegłupie. Pooglądajmy zdjęcia na reklamach. Warto popatrzeć na te wielkoformatowe. Wprawne oko znajdzie zarówno zdjęcia zrobione „średnim”, jak i „wielkim” formatem. Ale królują fotki z cyfry, niemiłosiernie „wyciągane”. Podchodząc bliżej widzimy np. że całkowicie zamazało splot materiału w ubraniu modela, często nawet widać „pikselozę” na liniach włosów. Wystarczy jednak cofnąć się parę kroków i zdjęcie okazuje się „całkiem wporzo”. Tak więc zauważmy, że pomimo pogoni za pikselami, straszenia konkurencji niezwykłym sprzętem, wywodzenia wyższości Nikona nad Canonem i na odwrót, nie wspominając o niedoścignionej Leice, działa coś, co, powiedzmy sobie szczerze, czujemy intuicyjnie. Być musi, że istnieje pewna maksymalna pojemność informacyjna zdjęcia, po przekroczeniu której następuje zatkanie oka i dalsze forsowanie jakości, w tym rozdzielczości, zamienia się w sztukę dla sztuki.

Ta opowieść jest o tym, że jeśli aparat ma 6,5 megapikseli, a dokładnie daje zdjęcia o takiej optycznej rozdzielczości, z założeniem dwóch pikseli na linię, i „coś jest nie tak z ostrością”, to coś jest nie tak z fotografem.

Sprawa wreszcie trzecia: jeśli na zdjęciu widać nieostrość, to oznacza, że znajdujemy się ZNACZNIE poniżej opisanych parametrów. Powyższy przykład pokazuje też, dlaczego tak naprawdę trudno znaleźć optykę, która nie pozwala zrobić przyzwoitych zdjęć. Wymagania, jakie jej stawiamy są niewielkie. 1350 linii na 35 mm to rozdzielczość rzędu 39 linii na milimetr, przy czym nie myślimy o spadku kontrastu do 50%, tylko do 2%, do momentu, gdy linie są rozróżnialne. Odpowiednio dla matryc o mnożniku 1,6 razy, nasz wymóg to ok. 60-61 linii na milimetr.

Myślę, że mając te dane warto pobuszować po sieci i sprawdzić, jak wyglądają rozdzielczości obiektywów dla spadku kontrastu do 2%. Na przykład kiepsko wygląda radziecki MC MTO-11 CA, jeśli zastosujemy go do cyfrowego aparatu z matrycą typu APS-C, bo jego rozdzielczość w środku kadru wynosi zaledwie 35 l/pmm. Ale już wersja tego obiektywu, MC Rubinar 10/1000, daje w centrum 50 linii/mm. Oznacza to, że to „coś”, określane często jako nieużywalne lustro, zbliża się niebezpiecznie do standardu zdjęcia „ostrego absolutnie”, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, że wzięliśmy z naddatkiem rozdzielczość oka 2 minuty. (Dane za http://postepy.camk.edu.pl/po7.html).

Warto chyba wyjaśnić o czym mówimy: o lustrzanych obiektywach o ogniskowej fizycznej 1000 mm i jasnościach około 10. Monstrualne konstrukcje, które dość często są przedstawiane jako przykład nieszczęść, jakie niósł ze sobą komunizm. Po założeniu do aparatu cyfrowego dają zastępczą ogniskową 1600 mm, właściwą raczej dla aparatury astronomicznej niż fotograficznej. Myślę, że są one dobrą ilustracją tezy: trzeba mieć ekstremalne zachcianki, znaleźć ekstremalny sprzęt, by na poważnie zetknąć się z problemem kiepskiej (liniowej) rozdzielczości obiektywu.

Ciemne lustrzane obiektywy są chyba idealne dla zilustrowania nieszczęść współczesnego fotografa z trudną optyką. A więc po pierwsze (obiecywałem, że do tego wrócimy), zapewne nie da się zwyczajnie ustawić ostrości. Wini się za to matówki, które są mniejsze niż w aparatach analogowych. W rzeczywistości sprawa jest ciut bardziej zawiła. W dominujących aparatach, w których matryca ma rozmiar mniejszy od klatki filmu, faktycznie następuje (mnożnik 1,5-1,6) powiększenie fragmentu obrazu. Tolerancja na rozmycia zmniejsza się co najmniej proporcjonalnie do tego mnożnika, ale w rzeczywistości powierzchnia obrazu w stosunku do filmu ulega zmniejszeniu odpowiednio 2,25 do 2,56 razy. A więc jest duże. To jakbyśmy przecięli odbitkę na pół, a potem ją jeszcze obcięli po brzegach.

Tak więc do kiepskiej widoczności dodaje się jeszcze znaczne powiększenie fragmentu obrazu. Możemy raczej zapomnieć o wynalazkach typu matówka z klinem, którą czasami wstawia się w miejsce fabrycznej. Niestety, w ciemnych obiektywach klin zrobi się czarny i nie ustawimy ostrości.

W aparatach, w których mamy możliwość podglądu obrazu z podniesionym lustrem (tzw. live view) możemy się w ten sposób uratować. Operacja nie będzie łatwa. Przy tej ogniskowej nawet aparat zamontowany na solidnym statywie będzie się trząsł i obraz na wizjerze niemiłosiernie będzie „latał”. Tym niemniej jest to metoda.

Najlepiej nauczyć się ustawiać ostrość za pomocą wizjera. Zgodnie z moimi doświadczeniami, rezultaty nie są gorsze niż w przypadku zastosowania live view. A jest to (dużo?) mniej kłopotliwe: obraz w wizjerze nie „biega”.

Musimy pamiętać, że potrzebujemy warunków do wyostrzenia. Potrzebujemy dużo światła. Gdy nie ma słońca, gdy choćby część obiektu, na który ostrzymy, nie jest bezpośrednio oświetlona, raczej można sobie fotografowanie podarować. Po drugie, trzeba mieć na czym wyostrzyć. Najlepiej, gdybyśmy obserwowali tablicę taką, jaką stosuje się do badania rozdzielczości obiektywów. Obserwując pojawianie się i znikanie pasków i wzorów, dość pewnie da się wybrać najlepsze ustawienie.

To poniekąd jest nauka, dlaczego testy trzeba traktować z rezerwą. I cóż, że potencjalnie sprzęt jest znakomity, skoro tam, gdzie skierowaliśmy obiektyw, nie ma tablicy i nie uda się równie precyzyjnie, co podczas testów ustawić ostrości?

Trzeba się nauczyć wybierać w kadrze szczegóły, które możemy obserwować i które wykorzystamy do wyostrzenia. Dobrym punktem odniesienia bywa, na przykład, słynny ceglany mur, prawie anegdotyczny motyw fotografowany przez sprzętowych onanistów. Ważne jest też, by zdać sobie sprawę z tego, że najczęściej nie widzimy wyostrzania. Objawem tego jest, że obraz nie reaguje na kręcenie albo że wydaje się nam, że w coraz to innych miejscach jest dobrze. Jeśli stwierdzimy, że tak jest, wspomnijmy na radę ciotki Klementyny: nie ma warunków do zrobienia zdjęcia. Niestety, widać z tego, że operacja ta nie jest łatwa i że raczej udzielam porad: „jak grać na skrzypcach”. To trzeba wyćwiczyć.

Można podać kilka „organoleptycznych” rad, że np. lepiej mieć słońce za plecami, zaś ostrzenia „na sylwetkę”, pod światło, unikać. Pomaga czarna szmata na głowie, zarówno podczas stosowania podglądu (bo ekran nie świeci dość intensywnie), jak i ostrzenia na wizjerze, bo oślepianie drugiego oka przez słońce mocno przeszkadza. Bardzo pomaga wygodna postawa albo krzesełko ustawione obok statywu, albo rozłożenie go tak, by można było przy aparacie stać w pozycji wyprostowanej.

Ostrzenie przy trzymaniu bardzo długiego obiektywu w ręce jest sportem ekstremalnym. W przypadku obiektywów 1000 mm podłączonych do „cyfry” z matrycą APS-C, niewykonalne. Przy obiektywach 500 mm można próbować, przy czym pamiętamy o fotograficznej postawie. Prawą ręką trzymamy korpus, lewą kręcimy. Ramiona mamy oparte o klatkę piersiową. Nie oddychamy... (No nie. Taki obyczaj). Jak to mówią, powodzenia! Znacznie lepiej jest, gdy oprzemy obiektyw o coś stałego. Dobre miejsce, by przestrzec przed fotografowaniem z mostów, w pobliżu dróg. Wielkie pojazdy wywołują trzęsienia ziemi, które przy obiektywach ponad 200 mm potrafią zrujnować zdjęcie. W wypadku, gdy musimy zrobić zdjęcie z takiego obiektu, niestety lepiej zrezygnować ze statywu i wszelkich podpórek mających sztywny kontakt z konstrukcją. Fotografujemy trzymając aparat w ręce.

Generalnie nie można oczekiwać, że będzie łatwo i za każdym razem się uda.

Niestety, po pierwsze, aby po sprawiedliwości móc zacząć lamenty, że obiektyw nie ostrzy, trzeba najpierw umieć ustawić go na tę najlepszą ostrość. Praktycznie, poza wymienionymi modelami radzieckich monstrualnych „luster”, mamy problem właśnie z tym, nie z rozdzielczością obiektywu. Nie dla reklamy powiem, że na przykład opisane jako „lunetki” lustrzane (soczewkowych nie testowałem) obiektywy firmy Samyang, ogniskowe 500-800 mm, okazały się po prostu (relatywnie do konkurencji i ceny) znakomite. Ich rozdzielczości linowe są oczywiście gorsze niż obiektywów o znacznie mniejszych ogniskowych, ale rozdzielczość na poziomie ponad 60 linii/mm, jaką udało mi się namierzyć, zapewnia, tak na oko, zarejestrowanie ponad 1100 linii po dłuższym boku kadru. Prawdopodobnie da się spełnić (przesadzone) założenie 1350 linii, nie chce mi się mierzyć. Po prostu widzę, że da się tym robić zdjęcia, których w teście podwójnej ślepej próby nikt nie odróżni od robionych „firmowymi” szkłami. Gdzieś na granicy pomiędzy „całkiem wystarczy” a „mamy kłopoty” są radzieckie 500/8, gdy założymy je do „cyfrówek” z matrycą APS-C. Po założeniu do aparatu pełnoklatkowego, prawdopodobnie jedynym modelem obiektywu, jaki znam, który będzie można posądzać o kłopoty z rozdzielczością, będzie MTO 1000.

Pomimo tego, trzeba przyjąć do wiadomości, że z różnych powodów (dlatego, że nie da się ustawić ostrości, dlatego, że nierozsądnie wybierając kadr załatwimy każdą optykę) musimy się nastawić na to, że otrzymamy kiepską rozdzielczość albo – mimo, że obiektyw jest niezły – zdjęcie będzie sprawiało takie wrażenie. Co robić, aby temu przeciwdziałać?

Staramy się wypełnić kadr głównym motywem. Trzeba założyć, że nie będziemy już zdjęcia obcinać (matryca i tak już je mocno opitoliła), więc musimy praktycznie w aparacie skomponować ujęcie. Nie można „skosić” kadru, prostowanie prowadzi zarówno do obcięcia zdjęcia, jak i lekkiego jego rozmazania. Nie wolno spowodować dalszego psucia i tak kiepskiego kadru.

Po drugie, to chyba dość częsty błąd: nie fotografujemy drobnych obiektów. Dość łatwo się nabrać: przecież wypełniamy cały kadr krajobrazem. Inna podobna wpadka, ptaszek na dużej gałęzi. Małe obiekty znakomicie nadają się do testowania błędów obiektywów. Oko dostrzeże na nich rozmazy, na domkach dalekiego krajobrazu zobaczymy plamki zamiast okien. Nieostrość zostanie wybita. Statyczny, „niezagałęziony” ptaszek okaże się mieć nieco zaokrąglone kontury.

Zwłaszcza te ptaszki bywają powodem rozczarowań, bo są nagminnie fotografowane pod światło i nagminnie zajmują niewielki kawałek kadru, prawie zawsze są za daleko. Można się przekonać, że jednym z winnych jest tu potężny kontrast, jaki dostajemy z tego powodu, że prawie zawsze mamy w obiektywie kawałek nieba i bliskie przedmioty. Taka sytuacja „załatwi” niemal każdą optykę, zwłaszcza, gdy dochodzi do przepału.

Ta uwaga to wersja rozważań, że opłaca się podejść i że złe kadrowanie zdjęcia spowoduje, że oko widza będzie dokonywało „cropa”. Można wrócić do przytoczonych obliczeń, można sprawdzić, że – gdy ptaszek zajmuje 1/20 długości kadru – oglądający instynktownie przysunie się do zdjęcia. Zmierzam tu do dość karkołomnego wniosku: widać że nieostre, bo do kitu jest KOMPOZYCJA kadru.

Nie technika – kompozycja. Można się przekonać, że w przypadku „standardów”, przy tych proporcjach głównego motywu do całego kadru, jakie często zdarzają się przy fotografowaniu teleobiektywem, zdjęcie będzie wyglądało równie kiepsko. Niestety, już wspominałem, teleobiektyw zazwyczaj jest używany, „bo jest za daleko”. Mamy założony krótki obiektyw, bo można podejść lub się cofnąć, tele, gdy nie można, a zwykle nie chce się podejść. Złe zdjęcie wynika nie z kiepskiej optyki, ale tak naprawdę z powodu zaplanowania, że będzie kiepskie.

Wybieramy „całe” obiekty, które nam wypełnią kadr i nie będą testem rozdzielczości. Na przykład, nieźle się prezentują kamienne rzeźby. Kiepsko ptaki, w sytuacji, gdy spodziewamy się zobaczyć już fakturę piór. A spodziewamy się, gdy stoją nieruchomo, nie spodziewamy się, gdy jest jakaś akcja. Zdjęcie nieostre, bo nieciekawe. Bo nie w tym momencie naciskano migawkę. Zamiast zaskoczyć czymś widza, wykonano test rozdzielczości optyki.

Generalnie, musimy pamiętać, że praktycznie dla każdego obiektywu możemy wybrać taki obiekt do sfotografowania, na którym on w jakiś sposób „padnie”. Trzeba znać wady swoich obiektywów i wiedzieć, w jakich okolicznościach potrafią się one ujawnić. Np. ryzykowną stroną obiektywów lustrzanych jest bokech, który dość fatalnie wygląda, gdy w tle znajdują się gałęzie drzew, zaś wręcz odwrotnie, rozbłyski na wodzie produkują piękne „cekiny”.

No cóż, zaczęliśmy od tego, że fotografia jest iluzją. Tak właśnie tworzy się iluzję doskonałości. Na przykład, soczewkowe obiektywy bardzo często barwią jasne, rozmyte tło, zaś w lustrzanych paskudnie pada kontrast, gdy na obiektyw pada boczne światło. Wybierając kadr, unikamy kompromitujących nasz sprzęt sytuacji.

Ekspozycja musi być „idealna”, to znaczy, naświetlamy „świadomie”. W aparacie cyfrowym warto zdjęcie po wykonaniu zwyczajnie starannie obejrzeć i zdecydować, czy zwiększyć, czy zmniejszyć czas naświetlania. Co ma ekspozycja do rozdzielczości? Można to nieco pokrętnie wytłumaczyć, przypominając jak się ją mierzy. Z jednej strony mamy operację czysto geometryczną, odnajdujemy paski czarne i białe, z drugiej mierzymy kontrast pomiędzy nimi. Ekspozycja wpływa na wynik tej drugiej operacji. Tak więc rzecz z pozoru nie mająca ze sobą związku: chcemy poprawić „wyostrzenie”, musimy idealnie wstrzelić się z ekspozycją.

Może śmieszną poradą wyda się to, by wyostrzać na to, co trzeba. W rzeczywistości chyba to mocno techniczna sprawa. Choć wydaje się ściśle artystyczna, tak nie jest. Dowcip w tym, że widz spodziewa się w portrecie, że do piksela są wyostrzone oczy. Jeśli rozdzielczość jest kiepska, a to, na co wyostrzaliśmy, jest trochę obok, widać rozmycie domyślnego głównego motywu i mamy wrażenie, że w zdjęciu nie ma punktu ostrości i cała fotografia jest nieostra. Zwłaszcza w bardzo długich teleobiektywach trzeba sprawę przemyśleć, bo tam głębia ostrości jest krytycznie mała. Nie ma co polegać na automatycznym ostrzeniu w sytuacji, gdy w kadrze znajduje się kilka odległych obiektów prawie w jednej linii, które jednocześnie nie mogą zostać wyostrzone. Może się okazać, że np. nieostry obraz bliskiej gałązki wlezie nam na ostry odległy zameczek (czego nie zawsze dopatrzymy się w wizjerze) i całość będzie „średnio rozmazana”. Po niewczasie stwierdzimy, że mieliśmy pomysł na zdjęcie „ze stłumieniem głównego motywu” właśnie przez rozmazanie go i trzeba było „kręcić na gałązkę”. Powtórzmy to: o ile mając „ostry” obiektyw źle trafiamy z punktem ostrości, otrzymamy zdjęcie, które będzie technicznie wyglądać nieźle, tyle że pokazano na nim coś innego niż należało, a co sprzętowi onaniści potrafią wybaczyć, o tyle w przypadku kiepskiego szkła wyjdzie nam po prostu nieostra fota.

Oczywiście, zmorą długich tele są poruszenia. Zwłaszcza przy ogniskowych ponad 500 mm robi się duży problem, bo wspomniane drgania gruntu załatwiają nas na amen, nie wystarcza mocowanie na statywie. W przypadku, gdy obraz jest już kiepski, „akceptowalne” poruszenia dodają się do ogólnej bryndzy i mamy zdjęcie całkiem popsute. Dlatego musimy stosować wszystkie środki „przeciwwstrząsowe”: statywy (lepiej worki z grochem), opieranie końca obiektywu o parapet czy o drugi statyw. Przy czasach rzędu 1/ogniskowa x 10, czyli dla 1000 mm gdzieś od 1/100, zaczynają się kłopoty z drganiami wywołanymi przez mechanizmy aparatu. Minimum ostrożności, to wyzwalanie migawki przez wężyk spustowy lub za pomocą samowyzwalacza, czasami konieczne może się okazać używanie mechanizmu podnoszenia lustra przed otwarciem migawki. Najważniejsza jest chyba świadomość, że wady zdjęcia się sumują i że niekoniecznie od razu to widać. Często kilka czynników, które psują zdjęcie występuje jednocześnie.

Unikamy czegoś, co nazwałbym „fotografią reklamową”. Rozplenił się typ zdjęć wyjęty wprost ze stron internetowych i katalogów producentów sprzętu fotograficznego. Kiepskie zdjęcia, które mają pokazać, co „to szkło” może. Pomijam tu sensowność dorównywania fotografom z firmy. Z pewnością sprzęt, którym zrobili zdjęcia, był „losowo wybrany”. Zaś ujęcia także „przypadkowe”, jeśli chodzi o techniczne trudności.

Jedną z cech takiej fotografii jest to, że w gruncie rzeczy nie przedstawia ona niczego. To trochę takie: „krajobrazy w ogóle”, „jakiś portret jakiejś dziewczyny”. Trudno powiedzieć, na ile świadomie są one wybierane pod katem tego, by treść czy jakiś temat zdjęcia nie odciągał widza od podziwiania technicznej doskonałości.

Po mojemu, taki typ fotografii wręcz króluje w niektórych kręgach i z pewnością należy się tej maniery pozbyć, nie tylko dlatego, że nie powtórzymy seryjnym szkłem tego, co mógł zrobić fotograf fabryczny. Te zdjęcia są po prostu kiepskie.

Róbmy zdjęcia, ekhem, „czegoś”. Może to perwersyjne czy prowokacyjne, ale gdy nasz obiektyw nie powali widza doskonałością obrazu, to róbmy zdjęcia, powiedzmy to raz jeszcze, INTERESUJĄCE. Bo na nieinteresujących nie ma nic innego do oglądania, prócz techniki wykonania. Chyba dobrym testem, czy fota jest interesująca, jest jej pomniejszenie. Ciekawe zdjęcia zazwyczaj (zazwyczaj, niestety...) nie są czułe na format.

Odwrotnie: jedną z cech „fotografii reklamowej” jest wielki format zdjęcia. Warto zwrócić uwagę, czy pełni on jakąś rolę w przedstawieniu tematu (zdjęcia). Na przykład, ukazuje monstrualność budynku, maszyny w porównaniu do wielkości człowieka. Może jest w tym coś więcej, zwrócenie uwagi na kruchość ludzkiej istoty, przeciwstawienie delikatności i mocarności. Taki zamiar fotografa może być uzasadnieniem wielkiego formatu. Jeśli nie potrafimy się doszukać czegoś w tym rodzaju, mamy do czynienia z pustym, technicznym popisem.

Gdzieś w okolicach „zrobiłem fotkę fasady kościoła i możecie sobie teraz podziwiać wszystkie detale”, zaczyna się rzemieślnicze wyrobnictwo i fotografia reklamowa.

Sam przyznaję się do uprawiania kategorii „fotografia sportowa”. To trochę bardziej zabawne niż produkowanie zdjęć reklamowych. Zaliczam do niej zdjęcia ptaszków. Trzeba myśliwskiego szczęścia i pewnej ręki, by „ustrzelić” na przykład kwiczoła czy perkoza, by był ostry, „niezagałęziony”. Ale także na podobnej zasadzie pstryka się zjawiska meteorologiczne, astronomiczne, czy wreszcie uprawia się makrofotografię. Także w tej konkurencji wygrywają zdjęcia, które da się powiększyć i im bardziej, tym lepiej.

Mając kiepski obiektyw, nie mamy szans w takich konkurencjach. No i szczerze mówiąc, nie warto upierać się przy startowaniu w nich, bo, jak już napisałem, nie chodzi tu o dobre zdjęcia. Natomiast trzeba sobie uświadomić jedno – tak właśnie wygląda zabawa. Reguły są takie, że albo wygrywa ten z większą kasą, albo (w najlepszym razie) kto jest bardziej uparty i jednocześnie ma kasę. Jak pomyśleć, to też po prostu jest zabawne, by bardziej cenne było większe zdjęcie.

Można to sformułować i tak: trzeba zrezygnować z fotografii reklamowej i tej sportowej, gdy mamy dziadowski obiektyw. Musimy się wysilić i po prostu robić coś lepszego.

Kiepskim obiektywem staramy się zrobić zdjęcia przynajmniej zabawne, intrygujące czy zaskakujące. Oczywiście dobrze, by były „artystyczne”, ale tu już nie mam pojęcia jakich rad udzielać.

Mogę natomiast przypomnieć jarmarczny rodowód fotografii: jeszcze raz, starajmy się fotografować „coś”. Nie ptaka do atlasu ornitologicznego, bo wówczas musi faktycznie być to zdjęcie idealne technicznie, ale jakaś sytuacja, poza, ptasia awantura. Nie detal architektoniczny, ale jakieś zaskakujące spojrzenie.

Trochę szaloną może wydać się porada: „opowiedz o zdjęciu”. Działa to mniej więcej tak: jeśli możemy powiedzieć: „o, krowa”, „druga krowa”, „droga na Ostrołękę”, no to chyba w tym obrazie nie ma nic interesującego, ale też nie znamy żadnej interesującej o nim opowieści. Być może takowa będzie, gdy powiemy: „a to zapewne jest nurogęś”. Bo być może w tym roku we Wrocławiu pojawiły się nurgęsie (si?). Może mikrusia, ale jakaś tajemnica. Ktoś, kto jest kierowcą, może zareaguje na hasło „droga na Ostrołękę”, a znawca ptaszków spojrzy na zdjęcie celem sprawdzenia, czy aby faktycznie ten dziwny zwierz.

W pewnym stopniu z błędem „fotografii reklamowej” łączy się coś, co nazwałbym „przekraczaniem prędkości światła”. To próby wykonania czegoś, czego fizycznie się nie da. Na przykład (to) kombinowanie, by za pomocą złego obiektywu uzyskać tak „zachwycający” obraz, jak na jakiejś firmowej fotce. Dopóki nie rozumiemy, że potrzebujemy obiektywu o znacznie większej rozdzielczości niż ten, który posiadamy, bywa, fotografista z uporem wali głową w mur po wielekroć kombinując, że przecież musi się udać.

Sprawa kolejna, „dlaczego nie mogę wyostrzyć?”. Bo to jest piekielnie trudne. Fotografia wrony ilustruje, jak płytka jest głębia ostrości dla obiektywu w tym wypadku 500 mm o świetle 6.3. Karkołomne jest fotografowanie z ogniskową 1600 mm, bo zaczyna już przeszkadzać falowanie atmosfery. Mamy typowe astronomiczne problemy, np. pomysł, by ustawić sobie we wnętrzu mieszkania statyw i poprzez otwarte drzwi balkonu czy uchylone okno (że fotografować przez szyby oczywiście się nie da, to chyba wszyscy wiedzą?) nie jest mądry. Powietrze będzie zamazywać obraz tak, że nie uda się go nam wyostrzyć. Aby nie rozmazał się nam obraz, a na zdjęciu były piękny falujący krajobraz, „strefa falowania” musi znajdować się daleko. Jeśli cała atmosfera jest niespokojna, otrzymamy po prostu rozmazaną fotografię. Dlatego, dobra rada cioci Klementyny, nie wściekamy się, że po zamontowaniu telekonwertera zwiększającego ogniskową x2, już nic nie widać. Oczywiście, że powiększyliśmy problemy z wyostrzeniem, ale na dokładkę już sama natura kładzie szlaban na takie eksperymenty.

W tej samej kategorii leżą marzenia o sprzęcie, którego nie bardzo da się używać. A to, na przykład, obiektyw 200 mm o jasności, powiedzmy, 2.0. Spójrzmy jeszcze raz na zdjęcie wrony. Ostre oczy, koniec dzioba już nie i łapy też. Kłopoty z głębią ostrości są już przy portretówkach 80-100 mm. No niestety, musimy się pogodzić, że przesłona 4.0 dla obiektywów 200-300 mm, to bardzo rozsądny wybór.

Jakieś podsumowanie? Myślę, że wywiedliśmy, że potrzebujemy średniej jakości sprzętu. Jego poziom przebiega gdzieś na poziomie współczesnego kompaktu... To właśnie wynika z naszych wyliczeń. Oczywiście, że warto mieć sprzęt najlepszy, na jaki nas stać, ale jak bardzo warto? Aby na to pytanie odpowiedzieć, musiałbym przeprowadzić kilka wyliczeń, np. ile tracimy na rozdzielczości obrazu „kantując” kadr, który potem trzeba prostować. I oczywiście obcinać. Musiałbym jeszcze pokazać, że drobny błąd w nastawianiu ostrości całkowicie rujnuje zysk z niezwykłej jakości naszego sprzętu. Także każde poruszenie załatwi ją na cacy. Dodajmy, takie tzw. „akceptowalne”. Takie, jakie się zdarza przy fotografowaniu „z ręki”, z zachowaniem bezpiecznego dla danej ogniskowej obiektywu czasu naświetlania. Generalnie trzeba „wyskakiwać z piór”, aby zdjęcia miały parametry adekwatne do klasy sprzętu, o ile są to np. obiektywy serii „L” Canona. Z drugiej strony, jeśli coś wygląda na naszych fotach źle, znaczy, że zjechaliśmy z jakością ZNACZNIE poniżej owego taniego kompaktu. Błąd leży nie w sprzęcie, tylko w fotografiście. To tak, jak z grą na skrzypcach: jeśli w odpowiednim miejscy złapiesz za gryf, odpowiednio pociągniesz smykiem...

 


< 14 >