Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 20>|>

Off road

 

 

Szara i nierówna droga doprowadzała mnie do szału. Po obydwu biegnących w stronę Warszawy pasach parły ociężale, plujące spalinami TIR-y. Kurwa! Sunie taki palant setką, a zza niego wyrywa się inny wał, który jadąc sto jeden na godzinę przez dobre dziesięć minut, blokuje lewy pas. Tkwiłem w potrzasku gigantycznych ciężarówek, które nie dość, że smrodziły niemiłosiernie, to jeszcze kompletnie przesłaniały świat. Do wnętrza samochodu zaczął się sączyć odór spalin, więc wrzuciłem obieg zamknięty i przy okazji pogłośniłem radio. Jakiś baran właśnie opowiadał o kolejnym sukcesie naszego kochanego rządu. Cieszył się jak dziecko, że udało się wybudować dwadzieścia kilometrów autostrady. Informację o tym, że to oszałamiająco długie pasmo betonowego szczęścia wybudował prywatny inwestor i zdziera z kierowców gigantyczny haracz za przejazd, typ z radia taktownie przemilczał. Jechałem tamtędy w zeszłym tygodniu, więc wiem, jak jest. Teraz dla odmiany wlokłem się trasą katowicką i czułem, że za chwilę eksploduję ja albo mój przepełniony pęcherz. Przez cholerne TIR-y nie widziałem żadnych tablic informacyjnych, więc totalnie nie miałem pojęcia, kiedy na horyzoncie pojawi się jakakolwiek stacja benzynowa.

– Biorąc pod uwagę przejściowe trudności, można powiedzieć, że w zaistniałych okolicznościach wybudowanie nowego odcinka trasy szybkiego ruchu to wielki sukces naszego rządu i ja ze swojego miejsca jestem dumny, że tak szybko udaje się nam realizować obietnice złożone naszym wyborcom... – plótł w eter obłąkany głos.

Wkurzony na maksa, wyłączyłem radio i skupiłem się na ciężarówkach, które właśnie kończyły mozolny manewr mijania. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, gdy TIR zwolnił lewy pas, był zad kolejnej zwalistej maszyny. Nie zdążyłem wpuścić nawet odrobiny świeżego powietrza, znów hamowałem w chmurze spalin. Obieg zamknięty robił swoje. Czułem, że ociężała senność wgniata mnie w fotel kierowcy z miażdżącą siłą. Powstrzymując siłą woli opadające powieki, włączyłem ponownie radio. Ekspert od dróg szczęśliwie zniknął już z anteny, ale jego miejsce zajęła jakaś wyjąca wniebogłosy cizia w towarzystwie komputerowych szarpidrutów. Darła ryja, udowadniając udręczonym słuchaczom, że angielskie słowo „parasolka” można rozciągnąć w łkaniach i jękach tak dalece, że stanie się ono sensem trwającego przeszło minutę refrenu. Trzeba panience policzyć na plus, że wybudziła mnie z letargu. Jej irytujący wokal doprowadzał mnie do szału w stopniu nie mniejszym niż wywody speca od autostrad. Po prawej stronie pojawiła się luka między ciężarówkami. Niewielka, ale wystarczająca, bym zauważył tablicę, na której uprzejmie informowano, że za osiemset metrów będzie zjazd na stację benzynową. Co mózg odrzucił jako ewidentną głupotę, pęcherz zatwierdził, więc zredukowałem bieg i wdusiłem pedał gazu. Przemknąłem pomiędzy tonami prącego na północ żelastwa. Usłyszałem pisk opon TIR-a i basowe trąbienie. W niekończącej się sekundzie niepewności muzyka ucichła, łomot serca wypchnął z uszu błony bębenkowe i tylko przypadkowi zawdzięczam, że zapanowałem nad nieodpartą potrzebą sikania. Wypadłem na pobocze i gwałtownie zahamowałem. Nieopodal widniał zjazd na stację. TIR-y z jakiegoś powodu stanęły w karnym rzędzie. Pogratulowałem sobie udanej akcji i ciesząc się jak dziecko na rychłe spotkanie z zafajdaną muszlą klozetową, odczułem coś na kształt satysfakcji, że kretyni będą tak stać w szeregu, w czasie gdy ja się kulturalnie odsikam i usiądę w barze nad ciepłą kawą. Kto wie, może nawet przestawię nawigację na najkrótszą trasę i ominę cały korek, jadąc bocznymi drogami? Wszystko było lepsze niż cholerna katowicka.

Wjechałem powoli na stację i minąłem dystrybutory. Nie chcąc psuć chwili szczęścia, nie sprawdziłem nawet cen paliwa. Nie to zresztą było w tej chwili sprawą priorytetową. Zaparkowałem przed wejściem do sklepu i ruszyłem kłusem na poszukiwanie toalety. Zamajaczyła w końcu korytarza. Wpadłem do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Niecierpliwie rozpiąłem rozporek. I nic. Nieopanowana potrzeba, która mnie tu przywiodła, zniknęła bezpowrotnie. Kompletnie ogłupiały analizowałem sygnały własnego ciała. Lekki jak młody bóg wyszedłem z kabiny i umyłem ręce w strumieniu lodowatej wody. Tłumaczyłem sobie, że pewnie stres tak zadziałał.

Wszedłem do baru. Kilka plastikowych stolików stało w całkowitym chaosie, a zwieńczeniem nieładu były brutalnie czerwone krzesła. Za niebieskim kontuarem snuła się znudzona życiem kasjerka. Wystrój lokalu najwyraźniej powierzono autystycznemu projektantowi, który dysponował kredkami we wszelkich kolorach. Podszedłem do wodzącej różowymi paznokciami po żółtym blacie panienki i uśmiechnąłem się blado. Zamówiłem kawę i hot-doga. W takich miejscach kawa smakowała zwykle jak zaparzone trociny. Usiadłem przy stoliku tuż koło okna. Miałem stąd doskonały widok na trasę. TIR-y ciągle stały na prawym pasie. Tego, co działo się na lewym, siłą rzeczy nie widziałem. Młoda, całkiem fajna kelnerka z upiętymi w kok jasnymi włosami podeszła do mnie i zamaszystym ruchem postawiła przede mną talerzyk z bułą. Dziewczyna miała ładne, regularne rysy, ale gdy dzienne światło zalało jej twarz, dało się zauważyć zalążki beznadziei, która już wkrótce wyrysuje na skórze głębokie rozpadliny zmarszczek.

– Jakiś wypadek był – poinformowała ścianę ponad moim lewym ramieniem.

– Tutaj? – zapytałem, patrząc głęboko w jej piwne oczy.

– Nie słyszy pan? Karetki wyją – wyjaśniła ze wzruszeniem ramion i oddaliła się z godnością.

Syreny rzeczywiście wyły, co dla mnie stanowiło sygnał, że najwyższy czas znaleźć w nawigacji jakiś objazd. Olałem kubek z kawą i bladą bułę. Straciłem ochotę na specjalność schizofrenicznego baru. Wyszedłem i brodząc w rozmoczonej brei, która całkiem niedawno była śniegiem, podszedłem do samochodu. Ponownie zerknąłem na trasę. Plandeki pobliskich ciężarówek rozświetlały fioletowe refleksy. Znaczy, karetki już dotarły na miejsce.

Otworzyłem drzwi auta i wsiadłem do środka. Włączyłem nawigację. Na ekranie wyświetlił się komunikat: Błąd systemu. Wkurzony do reszty, zakląłem szpetnie i zacząłem manipulować przy radiu w nadziei, że może powiedzą coś na temat wypadku i podadzą alternatywne możliwości dojazdu do Warszawy. W eterze panowała głucha cisza. Nie znalazłem nawet charakterystycznych dla zadupia trzasków. Oparłem głowę o zagłówek i z westchnieniem rezygnacji zamknąłem oczy. Po chwili metaliczny odgłos otwieranych drzwi przywołał mnie do rzeczywistości.

Na siedzeniu pasażera, ciężko sapiąc, mościła się jakaś starucha.

– Co pani... – zdołałem wyjąkać.

– Zamknij się i jedź – zaszeleściła suchym i bezbarwnym głosem, ucinając moje protesty.

Zdumiony patrzyłem na ubraną w fioletowy dres babę. Świdrowała mnie wyblakłymi niebieskimi oczami. Niecierpliwym ruchem sękatej dłoni odgoniła słowa protestu, które cisnęły mi się na usta. Pokręciła przecząco głową, wyprzedając o sekundę moje myśli.

– Nie waż się uciekać – szepnęła i obnażyła nadgniłe słupki zębów, wyraźnie mnie ostrzegając.

Odwróciła głowę w prawą stronę i zerknęła w lusterko od strony pasażera. Przez moment nie widziałem jej twarzy, a jedynie niechlujnie rozrzucone na plecach siwe włosy. Gdy ponownie przyszpiliła mnie spojrzeniem, w jej oczach pojawiły się czarne błyski. Odsunąłem się najdalej, jak tylko pozwalała na to ciasnota samochodu. Miałem już pewność, że starucha jest wariatką i marzyłem tylko o tym, by spieprzać w siną dal.

– Ostrzegam cię po raz ostatni – wysyczała, co odebrało mi chęć do wykonania jakiegokolwiek gwałtownego ruchu. Bałem się, że wyciągnie z kieszeni kosę i pośle mnie jednym, szaleńczym pchnięciem do krainy wiecznych łowów. Położyłem drżące dłonie na kierownicy.

– Z prawej pusto. Jedź za budynek stacji i kieruj się na Grabówek.

Za cholerę nie wiedziałem, gdzie to jest, ale posłusznie ruszyłem. Tocząc się powoli, mijałem z lewej strony zabudowania stacji. Kątem oka zauważyłem czerwone Audi, które jechało w naszą stronę, najwyraźniej wchodząc na kurs kolizyjny. W mgnieniu oka podjąłem decyzję. Przyspieszyłem nieznacznie, mając nadzieję, że uda mi się sprowokować stłuczkę i w zamieszaniu umknę z samochodu. Kierowca audioli gadał przez telefon i zdawał się mnie nie widzieć. Przycisnąłem mocniej gaz i wtedy wydarzyły się dwie rzeczy. Moje auto samo z siebie zahamowało z piskiem opon, o centymetry unikając zderzenia. Starucha spojrzała karcąco. W tej samej chwili dał się słyszeć charakterystyczny odgłos blokowanych drzwi.

– No to się doigrałeś.

Obłąkane babsko postukało końcem wykrzywionego, długiego paznokcia w zapięcie pasa. Ten wyśliznął się posłusznie z plastikowego więzienia i prężąc swoje czarne, połyskliwe cielsko owinął się wokół mojej szyi. Nie zdążyłem nawet unieść rąk w próbie oderwania gada, gdy z terkotem zwalnianej blokady reszta pasa unieruchomiła mnie na dobre. Stara zachichotała i pstryknęła paluchami. Samochód stanął dęba, po czym ruszył z kopyta w gęstniejący mrok. Skręciliśmy w pooraną dziurami drogę lokalną. Trzęsło jak cholera. Siwy łeb niechcianej pasażerki podskakiwał w rytmie wybojów, a kłapiąca szczęka zniekształcała jej szatański rechot. Krzywa dobrego samopoczucia staruchy pięła się w górę wprost proporcjonalnie do mojego spiętrzającego się przerażenia. Za oknami migały światła kolejnych wiosek, których nazw nie byłem w stanie zarejestrować.

Po dobrej godzinie karkołomnej jazdy samochód nieco zwolnił i skręcił w las. Toczyliśmy się po piaszczystej drodze, a gałęzie niepokojonych świerków smagały przednią szybę.

– Już niedaleko – zaanonsowała złowieszczo stara.

W jej słowach było coś ostatecznego. Strach wyklarował zmętniałe myśli i po raz pierwszy od długich minut poczułem, że mam władzę w nogach. Samochód toczył się leniwie w stronę oszronionej polanki. Wiatr trącał drzewa i od niechcenia pędził białe chmury po granatowym niebie. Las w świetle reflektorów wyglądał cicho i niewinnie. Jakby odgadując moje myśli, starucha pstryknęła i światła samochodu zgasły. Teraz całym oświetleniem scenerii przed maską był pojawiający się cyklicznie księżyc. Upiorna baba pochyliła się do przodu i wyraźnie czegoś wypatrywała. Moje oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. W lodowatym świetle księżyca zza drzew zaczęły się wyłaniać podłużne, czarne kształty. Płynąc nad ziemią, zacieśniały krąg wokół samochodu.

– Nowi kumple na ciebie czekają – objaśniła wariatka, odwracając się do mnie. Tym razem jej oczy zamigotały szkarłatem.

Zacząłem wić się w krępujących mnie pasach, by odwrócić uwagę od moich nóg. Starucha przygładziła poły ortalionowej bluzy i otworzyła drzwi. Wysiadła i zatrzasnęła je za sobą z impetem, po czym podniosła dłoń w geście pozdrowienia. Chmara cieni zgięła się w pełnym szacunku pokłonie i rozstąpiła na boki. Babsko stanęło tuż przed maską i rozpostarło ramiona. Zapomniany silnik pomrukiwał, dodając otuchy. Namacałem pedał gazu i ruszyłem do przodu. Wyraz wściekłości w szkarłatnych oczach zdeterminował mnie do działania. Przyspieszając, modliłem się w duchu, by starej nie zwiało na bok. Cienie z szelestem pryskały sprzed maski i pospiesznie umykały za linię drzew. Wciąż widziałem przed sobą wykrzywioną w grymasie furii szarą gębę. W chwili gdy rozmaśliłem cielsko upiornej baby na świerku, opadły czarne, krępujące mnie pasy. Kątem oka zauważyłem jeszcze wybałuszone, teraz wodniście niebieskie oczy i chwyciłem oswobodzonymi dłońmi kierownicę. Wyjechałem na wstecznym na skraj polanki i manewrując gorączkowo, wyskoczyłem na leśną drogę, zerkając z niepokojem w lusterka. Cienie najwyraźniej nie miały zamiaru mnie gonić.

Wypadłem na drogę lokalną i kierując się ciepłem światła latarni, przemknąłem przez wioski w stronę stacji benzynowej, którą opuściłem zaledwie kilka godzin temu. Zadawało mi się, że minęła wieczność od chwili, w której blondynka podała mi lurowatą kawę. Budynek wyłonił się z mroku. Reflektory omiotły ciche i ciemne zabudowania. Wokół panowała pustka.

Zaparkowałem pod wejściem do sklepu. Wysiadłem. Przez chwilę szarpałem się z archaicznymi drzwiami, ale były zamknięte na głucho. Skierowałem kroki w stronę baru. Najwyraźniej w ciągu kilku ostatnich godzin bar wyburzono, bo za rogiem napotkałem kompletną pustkę. Zniechęcony poszedłem w stronę dystrybutorów. Nawet one zmieniły wygląd. Wyglądały jak przeżytki PRL-u. Na każdym z nich widniał napis CPN. Coś nie grało ewidentnie. Przez chwilę pomyślałem, że zboczyłem z drogi, ale rzut oka na katowicką upewnił mnie, że jestem we właściwym miejscu. Wprawdzie TIR-ów nie było widać, ale w sumie o tej porze nie było w tym nic dziwnego. Zerknąłem z niepokojem na pobliskie zarośla. W mdłym świetle księżyca ponownie ujrzałem cienie. Równie dobrze mogło to być złudzenie optyczne, smugi przygiętych drzew, ale wolałem nie ryzykować. Wskoczyłem do samochodu i pospiesznie wyjechałem na trasę. Ta rozlewała się czernią nieskalanego asfaltu aż po horyzont. Odruchowo włączyłem radio. Z trzasków wyłonił się po chwili dźwięk „Dmuchawców” Urszuli. Wdzięczny, że tym razem oszczędzili mi Dody, Gagi i innych fantasmagorycznych tworów, rozluźniłem się i wygodniej umościłem w fotelu. Droga przede mną była ziszczeniem pobożnych życzeń polskiego kierowcy. Muzyka ucichła.

– Obywatele i obywatelki! – wyskandował w eter wyjątkowo rześki głos. – Biorąc pod uwagę przejściowe trudności, można powiedzieć, że w zaistniałych okolicznościach wybudowanie nowego odcinka trasy szybkiego ruchu to wielki sukces naszego rządu i ja ze swojego miejsca jestem dumny, że tak szybko udaje się nam realizować obietnice złożone naszym rodakom!

Mając wrażenie déja vu, omiotłem z niedowierzaniem mijaną okolicę. Nie zmieniła się.

– Przedstawiliśmy fragment przemówienia pierwszego sekretarza partii, Edwarda Gierka, który niedawno uroczyście otworzył nową trasę z Katowic do Warszawy – zaszemrał łagodnie głos radiowca.

– Co jest, kurwa? – zadałem retoryczne pytanie.

– Historia lubi się powtarzać, co? – zaszydził spiker.

– Słyszysz mnie?

– Pewnie!

– To niemożliwe! – zaprotestowałem.

– Dla naszych władz wszystko jest możliwe! – zaoponował typek.

Ta posrana słowna przepychanka sprawiła, że bezwiednie docisnąłem gaz.

– Zwolnij – zasugerował łagodnie mój rozmówca.

– A po co?

– Walisz na Warszawę, a musisz się cofnąć pod Częstochowę.

– Pojebało cię? – zarechotałem. – Jadę do domu i żadna siła mnie nie cofnie.

– Ostrzegałem – odparł lakonicznie radiowiec.

Coś zmusiło moje nogi do wyhamowania, a bezwolne ręce wykręciły kierownicę w lewą stronę. Przejechałem przez pas trawy na drugą stronę trasy i kompletnie nie wiedząc, co się dzieje, ruszyłem ostro na południe. W opuszczonym przez dziwacznego typa eterze właśnie rozległa się zapomniana piosenka Zdzisławy Sośnickiej. Właśnie dojeżdżałem do Częstochowy i miałem nadzieję, że ta cała obłąkana historia ma podtekst metafizyczny, który zawiedzie mnie na Jasną Górę.

– Zerknij w lewą stronę – zaszemrał usłużnie radiowiec.

Posłusznie odwróciłem wzrok. W mroku materializowały się zwaliste zarysy TIR-ów. Stały nieruchomo, a wokół uwijali się strażacy. Zwolniłem.

Pomiędzy dwoma ciężarówkami tkwił zgnieciony w harmonijkę samochód. Strażacy właśnie wyłamywali pozostałości drzwi. Zahamowałem i jak urzeczony obserwowałem ich poczynania. Radio charczało piosenką Limahla. Typ piskliwie proklamował „Never ending story”. Wysiadłem. Ratownicy wyciągnęli z wraku ciało denata. Groteskowo rozrzucone kończyny mogły należeć do kogokolwiek. Zbryzgana krwią, blada i nienaturalnie wykrzywiona twarz już nie. Wyglądałem strasznie. Odwróciłem się i pospiesznie wsiadłem do samochodu. Ruszyłem z piskiem opon. Limahl ciągle zawodził.

– Już rozumiesz? – zaszemrało radio.

– Tak, rozumiem, usnąłem i śni mi się jakaś pierdolona szopka – warknąłem w odpowiedzi.

Trasa uciekała mi spod kół, gdy bezwiednie przyspieszałem.

– Nie uciekniesz. – zapewnił mnie głos. – Możesz przeć w górę strumienia czasu, ale i tak nie uciekniesz.

Radio wygenerowało z siebie kilka trzasków i ucichło. Samochód gładko sunął po szosie. Odetchnąłem z ulgą i zerknąłem w lusterko. Wokół głowy wyrosły mi siwe strąki włosów. Zogniskowałem spojrzenie w swoich źrenicach, które momentalnie wyblakły. Dłonie, wczepione w kierownicę, wydłużyły się nieznacznie. Oderwałem je z wrzaskiem. Paznokcie pożółkły i zmieniły się w szpony. Z szelestem dresu zawróciłem łagodnie w stronę Warszawy.

– Jakaś rodzina rozbiła się przed Tomaszowem. Trzeba ich przeprowadzić. Tak jak by to zrobiła Stara, ale jej już nie ma, więc martw się sam – zameldowało radio.

– Jak długo mam jechać? – zapytałem i bynajmniej nie miałem na myśli liczby kilometrów dzielących mnie od śmiertelnego wypadku pod Tomaszowem.

– Biorąc pod uwagę przejściowe trudności, można powiedzieć, że w zaistniałych okolicznościach wybudowanie nowego odcinka trasy szybkiego ruchu to wielki sukces naszego rządu i ja ze swojego miejsca jestem dumny, że tak szybko udaje się nam realizować obietnice złożone naszym trupom.

Głos zachichotał złośliwie i po chwili ucichł. Jechałem w stronę przeznaczenia. Nie było alternatywnej trasy. Nawigacja zamilkła na wieki wieków amen.

 


< 20 >