Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Sebastian Chosiński Literatura
<<<strona 14>>>

 

Quasi Una Fantasia

 

 

1.

 

Bezszelestnie zsunęła się z kozetki i skryła za parawanem. Lekarz, mężczyzna (co ostatnimi laty zdarzało się nader rzadko), przyglądał się jej w milczeniu. Była niebywale zgrabna, miała ładną dziewczęcą twarz, jędrne piersi i delikatnie zaokrąglone pośladki. Jako ginekolog z ponad trzydziestoletnią praktyką widział w swoim życiu wiele nagich kobiet, ale jeszcze nigdy żadna z nich nie spodobała mu się aż tak bardzo, do żadnej nie poczuł od samego początku tyle – z racji zawodowej, głęboko skrywanej – sympatii.

Zasiadł za biurkiem, uzbrojony w swoje lekarskie doświadczenie, i czekał, aż dziewczyna się ubierze. Wyłoniła się po chwili zza parawanu w podniszczonej letniej sukience (mimo, że była już jesień), sięgającej kostek; on zaś mógł już sobie tylko wyobrażać, co kryje się pod delikatnym bawełnianym materiałem. Uśmiechnęła się stosownie do okoliczności i przysiadła na krześle, stojącym na wprost jego biurka. Długo ważył w myślach słowa, szukając tego najbardziej odpowiedniego, a kiedy doszedł do wniosku, że jego poszukiwania – obojętnie jak długo potrwają – i tak sczezną na niczym, postanowił, nie owijając w bawełnę, powiedzieć, jak jest.

– Pani jest w ciąży.

Jej twarz nie zmieniła wyrazu, czego można było oczekiwać; nie wyrażała ani smutku, ani radości, nie kryła zdziwienia. Przez moment pomyślał, że dziewczyna "wie", ale prawie natychmiast porzucił tę myśl. Nie mogła wiedzieć. To szósty tydzień – w tej fazie może ją wykryć jedynie doświadczony ginekolog, taki jak on.

"Chyba, że wcześniej poszła do kogoś innego, a mnie odwiedziła tylko po to, aby zyskać całkowitą pewność – pomyślał. – Czy jednak stać by ją było na tak wielkie ryzyko?"

– Wie pani, co się z tym wiąże? – spytał i od razu zawiesił głos. Nienawidził tych formułek, do przestrzegania których zmuszały go – nieludzkie, jego zdaniem – przepisy. Nie zgadzał się z nimi, ale musiał je respektować (przynajmniej oficjalnie); w przeciwnym razie odebranoby mu pozwolenie na wykonywanie zawodu.

Dziewczyna przytaknęła ruchem głowy. "Jeśli nie wie, jeśli usłyszała to po raz pierwszy właśnie teraz, z moich ust – znaczy to, że jest wspaniała. Że nie boi się niczego. Że jest gotowa urodzić to dziecko. Na przekór całemu światu" – myślał, odczuwając jednocześnie ogromny ból i złość, iż nie może swoich myśli wyrazić głośno. Stuknął długopisem dwukrotnie w blat biurka. Chciał milczeć. Jeżeli już musiałby coś powiedzieć, wolałby, aby była to odpowiedź na pytanie, które zada dziewczyna. Ale ona o nic nie pytała.

Ileż razy wypowiedział już w swojej lekarskiej karierze te słowa: "Jest pani w ciąży". Ileż razy kryła się za nimi radość (kiedy ciąża była wcześniej zaplanowana) lub smutek (kiedy młodym przydarzyła się tzw. "wpadka"). Nigdy jednak za tymi słowami nie kryła się groźba – i to groźba utraty życia. Nigdy – aż po dziś dzień.

Nie mógł dłużej znieść jej milczenia. Milczenia, które – czuł to – pośrednio było oskarżeniem tego, co robił, a raczej – co zrobić teraz powinien.

– Proszę coś powiedzieć – przerwał tę nieznośną ciszę, patrząc prosto w jej oczy. Próbował w nich wyczytać, co o nim myśli; próbował odkryć, odgadnąć słowa, które dziewczyna do niego skieruje, jeszcze nim je wypowie.

– Niech pan robi to, co do pana należy – powiedziała z całkowitą obojętnością w głosie.

Nerwowo poderwał się z krzesła i wolnym krokiem przeszedł przez gabinet w stronę okna, które wychodziło na podwórko. Na dole nie bawiły się dzieci, jak to bywało przed laty, panowała złowróżbna, sterylna cisza. Dziewczyna nie odwróciła się, nie powiodła za nim wzrokiem; siedziała na krześle, nie dotykając nawet plecami oparcia.

"Czuje się pewnie jak skazaniec, który oczekuje na odczytanie sentencji wyroku – powiedział do siebie w myśli. – I to ja powinienem ten wyrok wydać!" Wystarczyłoby sięgnąć po telefon, wystukać numer, który od ponad pięciu lat znał na pamięć (nie zapominał go nawet podczas snu), i poinformować o wszystkim przedstawicieli Agencji Kontroli Urodzeń. Oskarżenie brzmiałoby: "nielegalna ciąża". A jak brzmiałby wyrok?

Otworzywszy okno, przysiadł na parapecie.

– Kto jest ojcem dziecka? – spytał. – Człowiek?

Dziewczyna obróciła się na krześle, by widzieć twarz lekarza. Czuł, że się waha, ale czuł również, że mu zaufa i powie. Z drugiej strony: dlaczegóż miałaby nie powiedzieć? Jakie to teraz ma bowiem znaczenie: czy ufa, czy też nie. Jeśli odda ją w ręce Agencji i tak będzie musiała, po dobroci bądź pod presją, "wyspowiadać" się ze wszystkiego.

– Człowiek – było to pierwsze słowo, jakie powiedziała.

Zrobił parę kroków i zatrzymał się przy dziewczynie. Odruchowo, jak ojciec witający córkę, położył dłoń na jej głowie i delikatnie przeczesał palcami włosy.

– Czy to był przypadek?

– Nie.

– A więc wiesz, kim on jest?

Nie musiała odpowiadać. "Co robić? Co robić?!" – myślał gorączkowo. Poinformować władze, to oddać ją w ręce oprawców. Nie poinformować – samemu w nie trafić!

– Jest jedno wyjście – powiedział po chwili namysłu, siadając ponownie za biurkiem. – I choć pozostaje ono w sprzeczności z moimi poglądami moralnymi, w tej chwili muszę przyznać, że wydaje mi się najbardziej odpowiednie...

Nie dała mu dokończyć. Powiedziała prawie szeptem, ledwo słyszalnie, ale nie musiała powtarzać, gdyż to jedno zdanie odbijało się w jego głowie jak dźwięk najpotężniejszego średniowiecznego dzwonu: – Nie usunę tej ciąży!

 

2.

 

Idąc do domu zastanawiał się, czy jest śledzony. Wcześniej, o dziwo, takie myśli wcale nie przychodziły mu do głowy. "Zestarzałem się, zestarzałem się tak nagle" – myślał. Szedł wyjątkowo wolno, donikąd mu się nie spieszyło. Jeśli rzeczywiście był przez kogoś obserwowany, tajniacy mieli z nim teraz spory problem – niełatwo przecież jest śledzić kogoś, kto leniwie przestępuje z nogi na nogę, by samemu nie wydać się podejrzanym.

Skręcił w boczną uliczkę, która poprowadziła go do parku. Kiedyś park ten tętnił życiem, bawiły się w nim dzieci pod czujnym okiem opiekunek lub samych rodziców. W ciągu ostatnich lat drzewa zdziczały, wyrosły nowe, przez nikogo nie pielęgnowane krzewy, rozpanoszyło się zielsko. Plac zabaw rozebrano; pozostawiono jedynie stare, rdzewiejące metalowe ławki, na których zbierali się każdego dnia o świcie tutejsi pijaczkowie. Lekarz przysiadł na jednej z nich. Tu mógł się czuć samotny, odgrodzony od ulicy nieprzystępną kaskadą ginących drzew.

– Dlaczego pozwoliłem jej odejść? – Dopiero powiedziawszy to, rozejrzał się uważnie dokoła, by sprawdzić, czy przypadkiem ktoś nie usłyszał jego nieopatrznie wypowiedzianych słów. Mogły znaczyć tak wiele. Czy jednak ewentualny donosiciel zastanawiałby się nad ich znaczeniem?

Podniósł z ziemi mały kamień i odruchowo cisnął go ze złością pomiędzy krzewy. Potem drugi, trzeci.

– Jestem głupcem – powiedział głośno. – Starym głupcem!

Podniósł się z ławki i krętą ścieżynką, prowadzącą między wyrośniętymi nad miarę chwastami, wyszedł z parku.

Ulica przywitała go znajomym jazgotem, którego nie znosił, a do którego był zmuszony się przyzwyczaić. Od pięciu lat mieszkał w tej dzielnicy, a jeszcze parę lat temu nie dopuściłby do głosu nawet myśli, że kiedykolwiek mogłaby tutaj postać choć przez chwilę jego noga. Postawiono go jednak przed faktem dokonanym: "Albo rezygnuje pan z wykonywania zawodu, albo wynosi się na przedmieścia!" Wybrał powołanie i musiał – dostał na to dwa dni – opuścić ekskluzywną dzielnicę, w której przez dwadzieścia kilka lat praktykował, gdzie cieszył się zaufaniem i szacunkiem pacjentek i ich mężów, nierzadko bardzo mu wdzięcznych za szczęśliwe przyjęcie na świat ich potomstwa. "Ale wtedy inny był świat" – pomyślał.

Z daleka zauważył starą czynszową kamienicę, w której na przedostatnim piętrze wynajmował dwupokojowe mieszkanie. Opłaty – czynsz, posiłki i sprzątanie (raz w tygodniu) – pochłaniały dziewięćdziesiąt procent jego obecnych dochodów. Samochód dawno już sprzedał; pozbył się także telewizora i radia; o takich zaś luksusach jak wideofon, klimatyzacja (niezbędna w dobie całkowitego zaniknięcia warstwy ozonowej) czy domowy komputer, nie mógł nawet pomarzyć. Z trudem utrzymywał gabinet, do utrzymania którego – oczywiście nikt poza nim tego nie wiedział – musiał dopłacać z przechowywanych w skrytce pod podłogą oszczędności, poczynionych w czasach, kiedy wiodło mu się znacznie lepiej.

Stróż, patrząc spod byka, bez słowa otworzył drzwi. Przestał się kłaniać lekarzowi i odpowiadać na jego pozdrowienia od dnia, kiedy po raz pierwszy nie otrzymał napiwku, to jest mniej więcej po tygodniu od daty wymuszonej przeprowadzki ginekologa do nowego mieszkania. Lekarz miał uzasadnione podejrzenia, iż stróż jest donosicielem. Ale komu donosił – policji, służbie bezpieczeństwa czy też jednej z licznych agencji powstałych na przestrzeni ostatnich kilku lat – nie wiedział; zresztą nie bardzo nawet się tym interesował. Wychodził jednak z założenia, że lepszy donosiciel znany niż utajniony; dlatego też nigdy nie wdawał się z nim w rozmowę, co nie przychodziło mu z trudnością, gdyż stróż nie próbował go wcale zagadywać, tym samym nie wyciągał od niego żadnych poufnych informacji.

Kiedy przed pięcioma laty po raz pierwszy szedł po tych schodach na dziewiąte piętro (winda nie działała od lat i podobno nikt z lokatorów nie miał o to pretensji do właściciela kamienicy, który był wysoko postawionym urzędnikiem w magistracie), dziwił się, iż w takich warunkach mogą mieszkać ludzie. Przyglądał się wychudzonym, zabiedzonym, wiecznie bladym i kaszlącym dzieciom, którym klatka schodowa zastępowała cały świat. A potem nagle jednego dnia wszystkie dzieci znikły – oficjalny komunikat brzmiał: "zostały odtransportowane do Centrów Edukacyjnych, które zapewnią im odpowiednie wychowanie i wykształcenie". Nie słyszał choćby o jednym fakcie niepodporządkowania się temu przepisowi.

Trochę było mu żal, kiedy z dnia na dzień w codziennej pieszej wędrówce na Atlas – jak nazywał żartobliwie swoje mieszkanie – przestały mu towarzyszyć watahy brzdąców, często bawiące się z nim w chowanego, wyrządzające przeróżne psikusy, za które nie miał się nawet siły na nie gniewać.

Nie miał własnych dzieci, ale tyle ich przyjął na świat. I kochał je wszystkie, bez wyjątku. Jakoś nie brał pod uwagę, że za paręnaście lat niektóre z nich staną się mordercami, gwałcicielami, szpiclami bądź dyktatorami, trzymającymi w garści całe narody. Pięć lat temu jednak nawet ten problem przestał istnieć – liczbę urodzeń zaczęły starannie kontrolować odpowiednie, specjalnie do tego powołane, władze. Od pięciu lat nie przyjął ani jednego porodu; nie zgłosiła się do niego ani jedna kobieta, która powiedziałaby, albo którą on sam by poinformował: "Jest pani w ciąży!" Aż po dziś dzień...

 

3.

 

Długo w nocy nie mógł zasnąć. Leżał, wpatrzony w sufit, zaprzątnięty myślami. Wszystkie ogniskowały się wokół jednego: czy dobrze zrobił, pozwalając dziewczynie odejść? Odprowadził ją do drzwi, potem wyszedł za nią na korytarz i czekał, aż zejdzie z drugiego piętra po schodach i wyjdzie na ulicę. Był ciekaw, czy ktoś ich podsłuchuje, czy ktoś obserwuje gabinet.

Na korytarzu nie dostrzegł nikogo, ale wcale nie poczuł się z tego powodu spokojniejszy; doskonale wiedział, jakimi środkami dysponują obecnie służby wyspecjalizowane w inwigilowaniu tzw. "podejrzanych jednostek" – a on zdecydowanie znajdował się na indeksie. W końcu nad wszystkim czuwał elektronowy mózg, który nie bez powodu obdarzony został przez swoich konstruktorów imieniem "Zeus". "Zeus" nie miał prawa czegoś nie dopilnować, nie miał prawa coś przeoczyć – w przeciwnym razie nie byłby przecież "Zeusem".

Przewrócił się na bok. Z drugiego końca pokoju doszło go ciche chrobotanie. "Myszy!" Towarzyszyły mu od samego początku, a wcześniej musiały towarzyszyć poprzedniemu lokatorowi tego mieszkania. Właśnie, nigdy się nad tym nie zastanawiał – kto mieszkał tu przed nim i co się z nim stało? Został uwięziony, zamordowany, a może umarł ze starości we własnym łóżku, w tym samym, w którym teraz on bił się z myślami?

Do głowy przychodziły mu przeróżne scenariusze wydarzeń i żaden nie kończył się happy endem. W świetle księżyca, które roztaczało w tym ponurym pokoju, służącym staremu lekarzowi za sypialnię, aurę tajemniczości, dostrzegł myszkę, przechadzającą się z niespotykanym u tych gryzoni wewnętrznym spokojem. To było jej mieszkanie; ona mieszkała tu znacznie dłużej od niego i będzie mieszkać dalej nawet wtedy, gdy jego zabraknie.

"Gdy mnie zabraknie – pomyślał. – Co to oznacza? Że przyjdą po mnie pewnego dnia, oznajmiając, iż wspaniałomyślny Zeus uznał mnie za jednostkę zbędną, pasożytniczą i wydał rozkaz osadzenia w jednym z licznych Ośrodków Resocjalizacyjnych. A może... – nie, o tym nie chciał nawet myśleć – umieścił moje nazwisko na liście osób przeznaczonych do fizycznej likwidacji..."

O listach tych krążyły legendy; chociaż nigdy oficjalnie nie potwierdzono ich istnienia, nikt nie miał wątpliwości, iż "Zeus" raz w miesiącu taką właśnie listę sporządza. Jak powstawała? W propagandzie szeptanej powtarzano, że – mając do dyspozycji dane o wszystkich obywatelach Państwa (w tym: wiek, wykształcenie, informacje o karalności i stanie zdrowia) – "Zeus" co miesiąc typuje około setki osób, które – jego zdaniem (a zdanie to było w tym wypadku wyrocznią) – nie mogły w żadnym wypadku zostać pozytywnie wykorzystane w procesie budowy nowego, w pełni zautomatyzowanego, społeczeństwa. Po sporządzeniu, listy te przekazywane były "w teren" – do rąk kierowników odpowiednich służb; ci zaś wcielali "w życie" decyzje "Zeusa". "Być może poprzedni lokator również znalazł się na takiej liście" – pomyślał stary lekarz.

Nagle zachciało mu się pić. Wstał i poszedł do kuchni, która znajdowała się w pokoju obok, oddzielona od reszty pomieszczenia starą, poplamioną i dziurawą kotarą. Odkręcił kran i nalał do szklanki wodę. Woda cuchnęła i miała lekko brązowawy odcień. Prawdopodobnie zawierała metale ciężkie. Tym się jednak tutaj nikt nie przejmował. Rząd nie dbał o zdrowie obywateli zamieszkujących najbiedniejsze dzielnice miasta, które i tak zostały skazane na zagładę. Ze szklanką w dłoni przysiadł na krześle i podparł głowę ręką, spoczywającą na chwiejącym się drewnianym stoliku, który – podobnie jak wszystkie inne meble – odziedziczył po poprzednim, bezimiennym lokatorze tej nory.

Księżyc zaglądał przez okno.

– Nic tu nie wypatrzysz, przyjacielu – powiedział w ciemność stary lekarz. Dopił do końca wodę i chciał wrócić do łóżka, kiedy jego słuch przykuł niecodzienny dźwięk, dochodzący z korytarza.

"Ktoś o tej porze wraca do domu?" – pomyślał. To było nie do pomyślenia. Patrole cyborgów zgarniały każdego, kto po godzinie dwudziestej drugiej przebywał na ulicy bez odpowiedniej przepustki. A wszyscy doskonale wiedzieli, że najwięcej jednostek jest każdej nocy kierowanych do dzielnic na przedmieściach. Wyściubienie nosa z własnego domu po dziesiątej wieczorem równało się, w najlepszym wypadku, z nocą spędzoną w areszcie i wysokim kolegium; w najgorszym – jeśli okazało się, iż złapany delikwent był wcześniej notowany lub znajdował się na liście "podejrzanych jednostek" – z natychmiast przeprowadzaną fizyczną likwidacją.

Lekarz, przezwyciężając wrodzony i nabyty strach, podszedł do drzwi i uchylił je lekko; w mroku panującym na korytarzu dostrzegł postać grubej kobiety w średnim wieku, w podniszczonym szlafroku i rozdeptanych kapciach, która wygrażała komuś pięściami; mówiła coś także do niewidocznej osoby, starzec nie mógł jednak usłyszeć, co. Kobieta była jego sąsiadką, mieszkała na tym samym piętrze; znali się z widzenia, chociaż przez pięć lat nie zamienili ze sobą ani jednego słowa; mijając się na korytarzu kiwali tylko do siebie głowami i mruczeli coś pod nosem. Może dlatego miał o niej dobre zdanie.

"Kogo ona tak wyzywa?" – zastanawiał się. Już chciał zamknąć drzwi i z powrotem pójść spać, ale jednak zwyciężyła w nim ciekawość. Mocniej wysunął głowę i wtedy drzwi zaskrzypiały. Kobieta zamilkła w przestrachu i spojrzała w jego stronę. Czy go poznała? Po dłuższej chwili na pewno, bowiem na jej twarzy powoli odmalowywało się uczucie ulgi.

Nie było już potrzeby ukrywać się dalej. Wyszedł na korytarz. Kiwnął głową w stronę sąsiadki, a potem wzrokiem zaczął szukać drugiej osoby – tej, która ogniskowała na sobie nocny gniew grubej i nieładnej na twarzy kobiety. Dostrzegł ją w końcu korytarza, przykucniętą obok poręczy schodów; była przerażona, głowę ukrywała głęboko w ramionach, szlochała.

– Kto to? – spytał, chociaż od nikogo nie spodziewał się odpowiedzi. Tym bardziej iż sam ją znał. To była dziewczyna, która odwiedziła go dzisiaj w gabinecie; dziewczyna, która była w szóstym miesiącu ciąży. Sąsiadka przypatrywała się jej teraz już bez złości; przestała nawet krzyczeć, chyba z uwagi na lekarza. Ale dlaczego?

– Zna ją pani? – spytał stary mężczyzna, a w jego głosie świadomie krył się wyrzut i zarzut jednocześnie. Chciał, aby gruba kobieta myślała, iż on ją o coś podejrzewa.

Sąsiadka wzruszyła obojętnie ramionami; teraz jej zaczęło zależeć, aby całą sprawę zbagatelizować.

– Przybłęda jakaś – odparła. – Pewnie nie zdążyła do domu przed godziną policyjną. Albo wcale nie ma domu...

Dziewczyna przetarła dłonią załzawione oczy i nieprzytomnym od płaczu wzrokiem spoglądała na przemian to na kobietę, to na mężczyznę. "Czy mnie poznaje? – zastanawiał się. – Tak, chyba tak".

Poprosił sąsiadkę na bok i, szepcząc jej wprost do ucha, spytał: – Co z nią zrobimy?

– Zrobimy? – obruszyła się sąsiadka. – Rób pan, co chcesz. Ja nie mam zamiaru nawet palcem kiwnąć.

Dokładnie o taką odpowiedź mu chodziło. Oddała inicjatywę w jego ręce.

– Głupio teraz wypędzać ją na dwór – powiedział już trochę głośniej, tak aby dziewczyna mogła go usłyszeć i uspokoić się nieco. – Może niech prześpi się u pani, a rano sobie pójdzie – zaproponował.

Kobieta ostro zaprotestowała: – U mnie?! To wykluczone! Jestem biedną, ale porządną osobą. Nie wpuszczę pod swój dach kogoś, kogo nie znam, wywłokę jakąś!

Lekarz udał, że się przez chwilę zastanawia, po czym powiedział: – Nie daje mi pani zatem wyboru: będę ją musiał przenocować u siebie... – zawiesił głos, czekając na reakcję sąsiadki. Ta nic nie powiedziała, zrobiła tylko w tył zwrot i wróciła do swego mieszkania.

Zostali na korytarzu sami: stary lekarz ginekolog i młoda dziewczyna, która popełniła czyn uznawany za jedną z największych zbrodni na tym świecie – zaszła w ciążę z człowiekiem.

Nie odezwał się do niej, nie dodał jej otuchy, nie podszedł nawet, aby ją przytulić – dał jedynie ręką znak, który ona odczytała natychmiast. Podniosła się z kucek i szybko przebiegła przez korytarz, by skryć się w mrocznym i nieprzyjaznym pokoju, który tej nocy uznać musiała za najpiękniejsze miejsce na Ziemi.

Usiedli przy stole w pokoju-kuchni. Starzec zasunął firany i sięgnął po stojącą na półce zakurzoną lampę naftową. Nie chciał zapalać światła: po pierwsze elektryczność była bardzo droga, po drugie – światło mogło przebić się przez firany, a to musiałoby wzbudzić podejrzenia wśród patrolujących dzielnice slumsów cyborgów.

– Skąd się tu wzięłaś? – spytał, kiedy już usiadł naprzeciw niej.

– Szłam za panem.

"A więc jednak ktoś szedł za mną przez całą drogę z gabinetu do domu i ja go nie zauważyłem. Starzeję się, tracę czujność" – pomyślał, zaś głośno powiedział: – To było bardzo nieostrożne z twojej strony.

– Największą nieostrożność w swoim życiu już popełniłam. Cóż więcej mam do stracenia?!

"Ty tak – pomyślał. – Ale inni? Ja, bądź też nawet ta wstrętna gruba kobieta, mieszkająca tuż obok, która teraz na pewno zastanawia się, kim jesteś i jak tutaj trafiłaś, nie wierząc oczywiście w to, że był to przypadek". Nie miał jednak odwagi wypowiedzieć głośno swoich myśli, a może po prostu był zbyt taktowny. "Czy naprawdę popełniłem błąd? – zapytał sam siebie, przez cały czas przyglądając się dziewczynie. – Gdybym wydał cię Agencji, sprawa byłaby już dawno załatwiona. Ale ja ciebie nie wydałem, poniekąd ocaliłem ci życie i teraz jestem za nie odpowiedzialny!"

– Dlaczego nic pan nie mówi? – spytała.

"A co mam ci powiedzieć?" W gabinecie było mu łatwiej: tam on miał przewagę, był lekarzem, ona – młodą i niedoświadczoną pacjentką; tutaj są równi sobie.

– Czy ojciec twego dziecka wie, że jesteś w ciąży? – spytał, przerywając tę krępującą już oboje ciszę.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– I nigdy się nie dowie – dodała po chwili.

 

4.

 

Wstał godzinę wcześniej niż zwykle, jeszcze przed świtem. Nie rozsuwał firan, godzina policyjna obowiązywała bowiem do siódmej rano. Po cichu, nie chcąc budzić dziewczyny, pozbierał swoje rzeczy i wyszedł do kuchni. Wstawił wodę na herbatę, po czym poszedł się umyć i ubrać. Kiedy skończył poranną toaletę, zagwizdał czajnik. Zalał herbatę wrzątkiem i zaczął się zastanawiać, co zrobić dziewczynie na śniadanie.

Sam jadał mało; starczała mu skibka razowego chleba i kubek wrzątku. "Ale ona? Przecież jest w ciąży, musi dobrze jeść." Zajrzał do starej lodówki, która średnio co tydzień odmawiała posłuszeństwa. To przekonało go do reszty, aby nie czynić żadnych zapasów. Zresztą, dla kogo miałby je robić? Przez moment wahał się nawet, czy nie odwiedzić sąsiadki i ją poprosić o jajka, masło, może nawet o mleko; szybko się jednak rozmyślił – i tak nie miałby czym zapłacić. "Będzie musiała zjeść to samo, co ja – podsumował, siadając zrezygnowany na taborecie przy stole. – Dobrze chociaż, że mogłem jej zrobić herbatę."

Spojrzał na zegarek. Zbliżała się siódma. Zaraz odsłoni okna i do ponurego wnętrza pokoju wedrą się poranne promyki słońca. Wszedł po cichu do pokoju i stanął obok łóżka, które wczorajszej nocy oddał dziewczynie, chociaż ona bardzo się przed takim "poświęceniem" wzbraniała. "Jestem dżentelmenem, młoda panno" – odpowiedział jej na to, ucinając wszelką dyskusję na temat tego, kto gdzie będzie tej nocy spał. Z szafy wyciągnął stary, pocerowany materac, nadmuchał go i rozłożył pod ścianą. Jego łóżko nie należało do najwygodniejszych, ale nocy spędzonej na materacu długo nie zapomni. Uczył się w młodości na lekcjach historii o obozach koncentracyjnych, o ludziach przetrzymywanych w przepełnionych barakach, śpiących po kilku na jednej, pełnej pluskiew, pryczy. Tej właśnie nocy czuł się jak więzień obozu.

Jak na przekór, miał jednak piękny sen. Śniły mu się dawne czasy. Kiedy mieszkał w ekskluzywnej dzielnicy wraz z żoną i dwójką adoptowanych dzieci...

Dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała prosto w jego twarz, jeszcze nim zdążył szturchnąć ją w ramię. Miała czujny sen. Bez słowa podniosła się, odrzucając na bok koc. Nie powiedział "dzień dobry", jakby nie chciał zapeszać; ona także się nie odezwała; za przywitanie miało służyć kiwnięcie głowami obojga.

Stała przed nim teraz naga, jak wczoraj w gabinecie; nie wstydziła się, nie skrywała swojej nagości. Stary lekarz spoglądał na jej piękne ciało, zastanawiając się nie nad jego pięknem, lecz nad nowym życiem, jakie w sobie nosi. Już niebawem, za miesiąc, półtora ciąża stanie się widoczna. Kobieta, która w takim stanie pojawi się na ulicy, zostanie niechybnie zatrzymana przez patrol i wylegitymowana. Jeżeli nie będzie posiadać odpowiednich dokumentów, świadczących o tym, iż ciąża jest skutkiem sztucznego zapłodnienia, bezzwłocznie zostanie zatrzymana i odesłana do miejsca odosobnienia. Co tam się z nią stanie?

"Czy mogę na to pozwolić?" – pytał sam siebie, wodząc wzrokiem za nagą dziewczyną, która przeszła dostojnie przez pokój, weszła do kuchni, a stamtąd do łazienki. Kiedy wróciła ubrana, siedział przy kuchennym stole nad kubkiem wrzątku.

– Sam jem niewiele. Nie robię zapasów – wytłumaczył się ze skromności przygotowanego przez siebie poczęstunku.

Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie i usiadła naprzeciwko starca. Sięgnęła po skibkę czarnego chleba, z lekka posmarowanego margaryną. Jadła od niechcenia; albo nie była głodna, albo chleb wyjątkowo jej nie smakował.

– Co pan ze mną zrobi? – spytała, kiedy już uporała się ze śniadaniem.

Staruszek szukał przez parę chwil właściwej, jak sądził, odpowiedzi, a nie znalazłszy jej, odparł tylko: – Nie wiem. – Po czym dodał: – Naprawdę nie wiem, co byłoby najlepsze. Dla ciebie i dla mnie...

– Myślał pan o tym, by oddać mnie Agencji? – Co go zdziwiło, nie wyczuł w jej głosie ani strachu, ani potencjalnego żalu. Jakby przez całą noc myślała tylko o tym, godząc się już z jego, niekorzystną dla siebie, decyzją.

Nie potrafił kłamać, odpowiedział więc krótko: – Myślałem.

Zapadła między nimi cisza. Dziewczyna nie miała śmiałości pytać dalej; on nie chciał, by każde kolejne jego słowo traktowała jak tłumaczenie się. – Myślałem tej nocy o wielu sprawach. Śniły mi się piękne rzeczy. I wiem, że nie potrafiłbym patrzeć, jak ciebie zabierają. Nie potrafiłbym żyć ze świadomością, że cię wydałem – mówił drżącym głosem, wiedział bowiem doskonale, iż każde z wypowiedzianych słów oznaczać dla niego może karę śmierci.

Spojrzał na zegarek. Wstał i poszedł do pokoju. Wrócił stamtąd z płaszczem w ręku.

– Pan wychodzi?

– Jak co dzień, muszę otworzyć gabinet. Gdybym się nie pojawił, zaczęliby mnie szukać i w końcu dotarliby tutaj.

– Będę na pana czekać – powiedziała, kiedy stał już plecami do niej, kierując się w stronę drzwi prowadzących na korytarz. Odwrócił się jeszcze i powiedział: – Nie mam zapasowych kluczy. Nie wychodź więc nigdzie. Nikogo też nie wpuszczaj do środka. Nie reaguj na pukanie. Staraj się także... – i nagle zamilkł, zdał sobie bowiem sprawę, iż wszystkie te zakazy skierowane pod adresem dziewczyny czynią z niego prześladowcę, kata. Przełknął jednak z trudem ślinę i dokończył: – Staraj się nie podchodzić do okna.

Odwrócił się szybko, by nie widzieć jej twarzy.

Na korytarzu panował mrok. Większość lokatorów jeszcze spała. Schodził wolno po skrzypiących drewnianych schodach. Czuł się jak duch straszący w starym, opuszczonym przez ludzi, zamczysku. Czuł się jak statek widmo dryfujący po pełnym burz oceanie.

Miasto budziło się do życia. Z zakamarków, suteren, piwnic, brudnych bram wyłaniały się wciąż nowe widmowe postacie. Starzec wtopił się w bezbarwny tłum.

 

5.

 

Po raz pierwszy od paru lat odczuł strach, wdrapując się po schodach na drugie piętro, gdzie mieścił się jego gabinet. Czego się bał? Łatwiej byłoby mu odpowiedzieć na pytanie: czego się nie bał? Nie bał się śmierci. Wiedział, że kiedyś po niego przyjdzie, że ta chwila nie jest już wcale tak odległa w czasie, że od pięciu lat każdy kolejny dzień jest dniem mu darowanym. Starał się nie przyzwyczajać do miejsc czy ludzi; choć starość sprzyjała nadmiernemu sentymentalizmowi, stanowczo walczył z najmniejszym jego przejawem. Jego życie stało się ubogie i sterylne. Miał świadomość, że kiedy przyjdzie mu się z nim pożegnać, nie pozostawi po sobie nic, poza wspomnieniami. Jeśli jeszcze w ogóle żyją ludzie, którzy mogliby go wspominać...

Zaniepokoiła go pustka na korytarzu. Nie był najpopularniejszym lekarzem w dzielnicy, lecz jednak co dzień przychodzili do niego pacjenci, nie tylko kobiety, ale również mężczyźni i dzieci; kiedy była taka potrzeba, robił za okulistę, internistę bądź pediatrę. Zawsze znalazł się ktoś, kto potrzebował jego pomocy. Tym razem nie było nikogo.

"Może po prostu za wcześnie przyszedłem" – pomyślał i spojrzał na zegarek, który jednak uparcie wskazywał za kwadrans ósmą. Od pięciu lat o tej godzinie przychodził tutaj do pracy i nie było dnia, aby ktoś na korytarzu nie powitał go serdecznym, choć podszytym bólem ciała bądź duszy, "dzień dobry". Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyjął klucz; chciał nim otworzyć drzwi do gabinetu, ale te otworzyły się same, pod naporem jego ręki. To, co zobaczył, doprowadziło go do płaczu. Oparł się o ścianę i płakał; starcze łzy strumykiem spływały po pooranej zmarszczkami twarzy.

Poprzewracane sprzęty, rozsypane na środku gabinetu lekarskie przyrządy, rozbite szyby. "A więc wiedzą! I przyjdą tu jeszcze raz, po mnie – pomyślał. – Chyba, że poszli mnie szukać do domu!" Otarł łzy i zataczając się wyszedł z gabinetu. "Znajdą ją i zabiorą. A ona do ostatniej chwili życia będzie przekonana, że to ja ją wydałem" – myślał, schodząc na dół. Potknął się nawet o wystający stopień i ześlizgnął o kilka schodków. Kiedy podniósł się z podłogi, bolała go w kolanie prawa noga; idąc dalej, kulał.

Zasępione niebo nie zachęcało do opuszczania domów; ulice były puste. Przez myśl przeszło mu, aby zatrzymać taksówkę, lecz szybko zdał sobie sprawę z tego, że nie miałby czym zapłacić za kurs. Na ile pozwalał mu ból w nodze, przyspieszył. Nieliczni przechodnie przyglądali mu się z zaciekawieniem i niepokojem. On jednak wcale ich nie zauważał. Spieszył się ku swemu przeznaczeniu. "Boże – modlił się w myślach – pozwól, bym zdążył przed nimi. – I zaraz dodawał: – Spraw, aby to nie o nią chodziło."

Ciężko dysząc, dotarł do rogu ulicy, skąd zobaczyć już mógł swoją kamienicę. Niby nic się w ciągu ostatniej godziny nie zmieniło. Nikt obcy nie czekał przed bramą; na parkingu po przeciwnej stronie nie pojawił się żaden nowy samochód. "Mogą być w środku – przemyślał sytuację. – Na zewnątrz nie ma nikogo, aby mnie nie spłoszyć. Lecz gdy tylko znajdę się w bramie..." I nagle przyszła mu do głowy – po raz pierwszy – ta myśl, której się po sobie wcześniej nie spodziewał; myśl prosta i zachłanna, bowiem szybko zawłaszczająca dla siebie cały umysł; myśl dająca się wyrazić w jednym tylko słowie: "Uciec!"

"Jeśli rzeczywiście tam są, już nie będziesz w stanie jej pomóc – powtarzał sobie w myśli po raz piąty czy szósty w ciągu ostatniej minuty. – Teraz musisz ratować siebie!" Odwrócił się plecami do kamienicy, ale nie odchodził.

– Ratować siebie! – powiedział głośno, ale tak, by nikt nie mógł go usłyszeć. – Tylko po co? Czy dadzą mi żyć? Pozwolą leczyć ludzi?

Spadły pierwsze krople deszczu. Nie miał parasola. Stał na chodniku z twarzą uniesioną ku niebu. "Nie płaczę, to tylko deszcz. Tylko deszcz" – mruczał pod nosem.

Jeśli ktoś spoglądał na niego z boku, mógł pomyśleć, że oszalał. Nikogo to jednak nie powinno dziwić. Ulice roiły się od szaleńców – od ludzi, którzy rozmawiali sami z sobą, wymachiwali rękoma, modlili się do Boga, którego wymazano ze szkolnych podręczników. Wariatów jeszcze nie zamykano w obozach, nie likwidowano, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że i na nich przyjdzie kolej.

Minęło dziesięć, może piętnaście minut, a starzec wciąż stał w tym samym miejscu, nie mogąc zdobyć się na odwagę, by pójść do swego mieszkania, ani nie znajdując w sobie tyle nieludzkiej śmiałości, by odejść w nieznane.

W podjęciu decyzji pomógł mu przypadek. Od strony parku, w którym lubił godzinami przesiadywać w wiosenne wieczory, nadchodził patrol cyborgów. Nie miał wyjścia – w ciągu minuty znaleźliby się przy nim, wylegitymowali, zaczęli dopytywać: co tutaj robi? dlaczego nie jest w pracy? Pochylił się, udając że zawiązuje buty, a potem wyprostował i powoli ruszył w kierunku kamienicy. "Boże, wybrałeś za mnie. Teraz już tylko ty możesz mnie ocalić!" Czuł, że idą za nim. Niebawem minęli go i poszli dalej, bezmyślne, człekokształtne, pozbawione uczuć maszyny. Odprowadził patrol wzrokiem i z drżącym sercem wszedł do bramy. Bez słowa, nawet bez gestu powitania, minął obojętnego stróża.

 

6.

 

Z daleka zauważył, iż drzwi mieszkania stoją otworem. Przyspieszając kroku, nieświadomie przeżegnał się. Gotów na najgorsze, przeszedł, kuśtykając, kilka ostatnich metrów i stanął w progu. Wewnątrz nie było nikogo. Zamknięte okno, zasunięte na powrót firany, zaduch taki sam jak rano, kiedy wychodził. Wszystko było bez zmian z tym jednym wyjątkiem – nie było dziewczyny.

– Zabrali ją – powiedział półgłosem do siebie, zrezygnowany. – Zabrali! – powtórzył głośniej.

W tej samej chwili za plecami usłyszał znajomy, nielubiany głos sąsiadki: – Sama poszła.

Kobieta stała metr za nim; wszedłszy, ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.

– Kazała to panu powiedzieć, jak pan wróci.

– Poszła? Sama? – Nie dowierzał słowom kobiety; szukał fałszu w jej głosie, a z drugiej strony pragnął, by prawdą było to, co powiedziała. – Kiedy?

– Może godzinę temu – odparła obojętnie, po czym nieproszona przysiadła na taborecie przy stole. Stary lekarz, stojąc przez cały czas przy zasłoniętym oknie, czekał na wyjaśnienia. – Ktoś zapukał do mnie, akurat jak jadłam śniadanie. Nie chciałam otwierać, ale pukanie powtórzyło się drugi i trzeci raz; potem ten ktoś nacisnął nawet na klamkę, ale było zamknięte. Podeszłam więc do drzwi i spytałam: "Kto tam?", wtedy odpowiedziała: "Jestem tą dziewczyną, która została na noc u doktora". "Czego pani chce?", spytałam, a ona, że odchodzi i żebym panu powiedziała, jak pan wróci, żeby pan się nie denerwował, że jej się nic nie stanie, bo wraca do domu, do rodziców, na wieś. Że teraz podobno na wsi jest najbezpieczniej...

Sąsiadka mówiła coś jeszcze, ale staruszek już jej nie słuchał. Przeżuwał w myśli to, co usłyszał przed chwilą. "Odeszła. Wróciła na wieś." Nie wspominała nic o rodzinie na wsi. Jeżeli odeszła, to z uwagi na niego – nie chciała narażać go więcej.

Poczuł, że brakuje mu tchu. Pociągnął za firanę, rwąc żabki, potem zdecydowanym ruchem otworzył okno; świeże powietrze wypełniło pokój.

– Kim ona właściwie była dla pana? – usłyszał pytanie grubej kobiety.

– Kim była? – powtórzył bezwiednie. – Kimś bardzo bliskim – odparł. – Człowiekiem z innego świata. Moją matką, żoną, córką...

Kobieta spojrzała na niego jak na szaleńca, podczas gdy on dawno już nie czuł się tak zdrowy na umyśle. "Bliski byłem szaleństwa, ty zaś – w myślach zwrócił się do kobiety, przyglądającej mu się teraz z niepokojem – przywróciłaś mnie normalnemu światu."

– Pójdę już – powiedziała, podniósłszy się z taboretu. Lekarz kiwnął w jej stronę głową i machnął na pożegnanie ręką. Nie mógł doczekać się chwili, kiedy zostanie sam.

Nie patrzył na nią, kącikiem świadomości złowił jedynie dźwięk zamykanych drzwi. Był już daleko, bardzo daleko...

Obudził się w środku nocy. Leżał w łóżku, przykryty starym kocem. Pomimo tego było mu chłodno. "Okno – przypomniał sobie – zostawiłem otwarte okno w kuchni." Podniósł się z trudem (wciąż dokuczała mu prawa noga) i poczłapał do pomieszczenia obok. W mroku zauważył jednak, że okno jest zamknięte, a firana zasunięta. Nagle wyczuł czyjąś obecność. Odruchowo odszukał na ścianie kontakt; w ostatniej chwili zreflektował się jednak, że może już być po godzinie policyjnej; zapalenie światła mogłoby się zatem okazać dużą nieostrożnością.

– Jest tu kto? – spytał w ciemność. Odpowiedziała mu cisza.

Wrócił do pokoju i z powrotem położył się na łóżku, przykrywszy uprzednio kocem. Leżał na boku, jednakże przemożne uczucie czyjejś obecności nie pozwalało mu spokojnie zasnąć. "Może to śmierć przyszła po mnie – pomyślał. – Przykucnęła w kącie pokoju i czeka, aż zasnę, by zabrać mnie do Hadesu."

Roześmiał się w duchu. "Miałbym umrzeć we własnym łóżku? Po tym wszystkim, co przeszedłem w życiu..."

Kiedy oczy starca przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegł jakiś przedmiot spoczywający na podłodze pod ścianą, naprzeciw łóżka. Przedmiot tymczasem poruszył się i wstał. Starzec zerwał się na równe nogi i przybrał pozycję obronną.

– Niech pan się nie boi – wyszeptała.

Poznał ją od razu, po głosie. Przez chwilę nie wiedział, co zrobić. Potem podszedł do niej i mocno przytulił.

– Dlaczego odeszłaś? – spytał. – To było bardzo nieostrożne.

– Chciałam – odparła, nadal szeptem. – Chciałam, ale nie potrafiłam. Nie miałam dokąd.

Przysiedli oboje na łóżku – on stary, jedną nogą w Krainie Śmierci; ona młoda, dopiero wkraczająca w dorosłe życie, przyszła matka. Nie słyszał, jak płacze, ale czuł łzy spływające jej po policzku, łzy, które zraszały jego dłonie.

– Nie chciałam pana narażać.

– To nie ma znaczenia.

– Wyjadę jutro, pojutrze, więcej mnie pan już nie zobaczy. Zniknę z pana życia tak nagle, jak się w nim pojawiłam.

– Nie mów nic. – Położył palec na jej ustach. – Wyjedziemy razem. Do innego miasta, może nawet do innego kraju. Będę twoim ojcem, a za parę miesięcy dziadkiem twego dziecka.

– Pan nie musi wyjeżdżać. Nie musi pan tego robić dla mnie.

– Zrobię to dla siebie, drogie dziecko. – Przygarnął ją jeszcze mocniej do siebie, szepcząc dziewczynie wprost do ucha: – A ja już myślałem, że to śmierć przyszła po mnie.

 

 

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 14 >