Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Drzewiński Literatura
<<<strona 24>>>

 

Kandydat do Unii

 

 

Enrico spojrzał chłodno w twarz mężczyzny, zacisnął palce na kolbie i wycelował spluwę między jego oczy. Tamten wciąż się uśmiechał, kiedy nacisnął spust i strumień ciepłego powietrza uderzył o powierzchnię gazety. Suszarka była lekka i szumiała cicho, lecz po trzech godzinach pracy miał jej serdecznie dość.

Wszystkiemu oczywiście byli winni filmowcy, którzy właśnie w ich bibliotece postanowili kręcić horror pod wysoce niebanalnym tytułem "Książkowy morderca". Tego dnia musieli zrobić im miejsce w magazynie, gdzie zazwyczaj trzymano numery mniej chodliwych starych gazet. Kerston, wicedyrektor kazał się spieszyć, gdyż filmowcy mieli napięty harmonogram. Tere fere, wszyscy wiedzieli, że reżyser – do tej pory jeden z wielu tandeciarzy od reklamówek – jest szwagrem Kerstona. Aby dopełnić czary goryczy, któryś z tych idiotów nie zakręcił kranu przed przerwą na lunch i zalał w magazynie podłogę, gdzie stały w kartonach zdjęte z półek pisma. Kiedy wrócili po godzinie, woda sięgała po kostki.

Enrico wyłączył suszarkę i rozprostował obolałe plecy. Lubił swoją pracę w bibliotece. Lubił też Claudię z czytelni, lecz problem był w tym, że ona najwyraźniej nie lubiła jego. W każdym razie już drugi raz odmówiła, kiedy zapraszał ją na kolację i wieczorny spacer po mieście. Zbliżał się okres Bożonarodzeniowy i na wielu, bajecznie rozświetlonych skwerach można było posłuchać muzyki. Występowali wszyscy, uznani artyści i amatorzy, a dźwięki muzyki klasycznej mieszały się z pokrzykiwaniem raperów czy ostrym rockiem. Lubił tę porę roku i tym razem chciał podzielić się swoją radością z kimś jeszcze. Czemu Claudii to nie odpowiadało? Nie wiedział, w każdym razie oficjalnie nie miała nikogo. Spojrzała tylko swoimi czekoladowymi oczami i odparła z lekką pretensją w głosie:

– Czy wy, mężczyźni, naprawdę musicie być zawsze tacy pospolici?

Westchnął i wrócił do suszenia gazet. Kerston, kiedy skończył kląć, wynajął na dwa dni komorę do suszenia, lecz nie wszystko w niej się zmieściło. Kiedy spytał o chętnych do pracy po godzinach, Enrico jako jedyny podniósł rękę. Chciał, aby Claudia wiedziała, że bez niej rezygnuje ze spaceru.

Uniósł głowę. Po raz kolejny miał wrażenie, że w uchylonych drzwiach prowadzących do głównej sali błysnęło światło. Wyłączył suszarkę i w nagle zapadłej ciszy poczuł się bardzo samotny. Niemal fizycznie odczuł ogrom wyludnionego późną porą gmaszyska. Błysnęło! Tym razem nie mógł mieć wątpliwości – w głównej czytelni ktoś był. Filmowcy mieli tam porozstawiany sprzęt przed jutrzejszymi zdjęciami, ale wszystko powinno być wyłączone. Sięgnął do paska i zaklął. Jego telefon komórkowy został w kieszeni kurtki, ta zaś w szatni. Pomyślał o Claudii i zacisnąwszy zęby, ruszył do drzwi. Miał cichą nadzieję, że jego obywatelska postawa zostanie doceniona.

Wielka sala drzemała pogrążona w półmroku. Uliczne światła sączące się przez żaluzje niepewnie rysowały kontury mebli i obrazów na ścianach. Jedynym jaśniejszym punktem była poświata wokół któregoś z monitorów pod schodami wiodącymi na antresolę. Enrico rozejrzał się uważnie, lecz nie dojrzał nikogo. Pochylił się i ostrożnie przestawiając stopy ruszył ku schodom.

Dzisiaj, jak w każdy piątek, wypożyczalnia była czynna do szóstej, a teraz dochodziła siódma. Zawsze istniała możliwość, że strażnicy przeoczą kogoś i teraz nieproszony gość buszuje w najlepsze. Może to jakiś gówniarz, pomyślał, który dobrał się do antycznych roczników "Playboy’a"? Było to o tyle prawdopodobne, że co już widział dokładnie, pracujący komputer został połączony z serwerem archiwum czasopism. Mieli tam zeskanowane i zapisane na dyskach roczniki wszystkich gazet od 1945 roku.

Zamarł, gdy dojrzał na krześle czyjąś sylwetkę. Raczej niewielką. Cholera, czyżby dziecko? Na ekranie wolno przewijały się strony jakiegoś dziennika. Tajemniczy czytelnik wyraźnie przedkładał publicystykę nad zdjęcia roznegliżowanych panienek. Enrico oparł dłoń o kontakt na ścianie, a drugą, wciąż zaciśniętą na suszarce, wyciągnął przed siebie.

– Ręce do góry! – krzyknął, kiedy potoki światła zalały pomieszczenie.

 

Postać na krześle podskoczyła, jak na sprężynie. Enrico, który zrazu odruchowo zmrużył oczy, teraz je rozwarł szeroko i zaraz tego pożałował. Przed nim stał stwór, wypisz wymaluj przypominający E.T. z filmu Spielberga. Zielony, z nieproporcjonalnie dużą głową, o pałąkowatym ciele i niemożebnie pomarszczonej gębie. Jego wielkie jak spodki oczy o kocich źrenicach wpatrywały się w suszarkę ze sporą dozą lęku.

– Co jest grane? – Enrico uruchomił krtań ze sporym wysiłkiem.

Stwór wytrzeszczył talerzowate oczy, poruszył żabimi ustami, a potem odezwał się.

– Ja nie gram – zaskrzeczał w nieprzyjemnie wysokich rejestrach. – Ja z kosmosu.

Enrico czuł się paskudnie. Bał się, że zwariował, bał się stwora, a na dokładkę zielony zajeżdżał czymś nieprzyjemnym. Co za pech, pomyślał, najpierw filmowcy, a teraz takie coś... Filmowcy! Cholerni chałturnicy od reklamówek batonów, gaci na zimę i skrzydlatych podpasek. Myśl, która przyszła mu do głowy, sprawiła, że nieco opuścił suszarkę. Rozejrzał się dyskretnie, sprawdzając czy pracuje któraś z ustawionych kamer. Zielony zagulgotał coś jeszcze, lecz Enrico uniósł uspokajająco ręce.

– Jasne – uśmiechnął się promiennie, jak diabetyk w cukierni.- A ja z planety Ziemia.

Jako gest dobrej woli najpierw odłożył suszarkę. Potem uniósł leżący na stole pisak i narysował na blacie trójkąt. Zielony z zaciekawieniem śledził, jak dorysowuje kwadraty na każdym z jego boków.

– Logika i matematyka – Enrico znacząco puknął się w głowę.- Twierdzenie Pitagorasa.

Sposób, w jaki zielony ujmował pisak, sugerował co najmniej kilka dodatkowych stawów w jego palcach. Enrico był zachwycony. Ktoś wywalił niezłe pieniądze na tego stworka. Kosmita został odrobiony wyśmienicie i wyglądał jak żywy.

– Numery idealne – zaskrzeczał, pokazując kreski wyrysowane na stole.

Jedna, dwie, trzy... aż do dziesięciu, a niektóre podkreślone.

– A... liczby pierwsze – Enrico bawił się świetnie, lecz był świadom, że dramaturgia widowiska wymaga przejścia do istoty sprawy.- Co cię tu sprowadza?

Kątem oka raz jeszcze zerknął na antresolę. Gdzieś stamtąd muszą filmować, pomyślał. Czuł w tym robotę wicedyrektora. Pewnie jego szwagier chciał mieć w filmie scenę z naturszczykiem, a Kerston wystawił mu frajera, który zgodził się suszyć gazety po nocy. Odpowiedź kosmity uświadomiła mu jednak, że może być ciężko.

– Czeka was zagłada – zielony pociesznie wykrzywił pomarszczoną fizis.- Upadek całej cywilizacji.

Enrico teatralnie załamał ręce.

– A to dlaczego?

Mały odwrócił się do komputera, chwilę pomajstrował przy klawiaturze i ujrzeli okładkę "Time’sa" sprzed paru tygodni, z wytłuszczonym tytułem "Pierwsza załogowa wyprawa na Marsa wystartowała". Tło stanowiła potężna rakieta nośna z modułem mieszkalnym na szczycie.

– Opuszczacie strefę wokól Ziemi, a tego wam nie wolno.

– Któż tego zabrania?

– Przepisy Unii Galaktycznej – domniemany kosmita wyraźnie się ożywił.- Paragraf szesnasty, ustęp trzeci: "Kto opuszcza strefę planetarną pojazdem o powłoce nie zawierającej drzazg, może zostać zniszczony bez ostrzeżenia przez patrol galaktyczny".

Boże, jęknął w duchu Enrico, co za idiota pisał ten scenariusz? Jak nic, sam szwagier Kerstona.

– Co to są drzazgi?

– Nanokryształy. Ich skład oraz struktura są zamieszczone w standardowym pakiecie informacyjnym, jaki Unia przedstawia cywilizacjom, które przekroczą trzeci stopień rozwoju.

– Jasne – Enrico pokiwał głową ze zrozumieniem.- Zgaduję, że właśnie przekroczyliśmy ten próg i chcecie nas zaprosić do Unii.

Zielony przymknął oczy i wydał z siebie coś w rodzaju zrezygnowanego westchnienia.

– Próg ten przekroczyliście ponad sto lat temu, mniej więcej kiedy zaczęliście nadawać sygnały radiowe.

Enrico roześmiał się, nie kryjąc sarkazmu.

– Wygląda, że nie spieszyliście się z tym pakietem informacyjnym.

Zielony stał się jakby trochę mniej zielony.

– Myśmy pakiet wysłali, tylko zaszły nieprzewidziane okoliczności.

Enrico delikatnie pociągnął nosem. Tak, mały zajeżdżał amoniakiem i czymś jeszcze. Dziwne, dialogi miał denne, ale odpicowany był na medal. Na przykład teraz, mimo jego nieziemskiej gęby, mimika wyraźnie pokazywał zakłopotanie.

– Waszą cywilizację namierzono dwanaście tysięcy ziemskich lat temu i rutynowo umieszczono automatyczną stację na waszym satelicie – zaskrzypiał, jakby przepraszająco.- Kiedy wasz rozwój przekroczył trzeci stopień, stacja zawiadamiając centralę uruchomiła procedurę kontaktu. Akurat niedaleko od waszego systemu planetarnego przelatywał bezzałogowy transportowiec, więc, jak

to często się zdarza, kazano mu poinformować was o istnieniu Unii Galaktycznej. Niestety po wejściu na orbitę parkingową wokół Ziemi uległ katastrofie, a wszystko to miało miejsce 30 czerwca 1908 roku.

Większość młodych ludzi zainteresowanych astronomią znała tę datę, a Enrico nie należał do wyjątków.

– Meteoryt Tunguski, prawda?

– Tak – zielony skwapliwie przytaknął swoją dyniastą głową.- To był statek Unii. Niestety, nie dość, że uległ katastrofie i nie przekazał posłania, to jeszcze nas mylnie zawiadomił, że tak właśnie uczynił. Dlatego przez dalsze sto lat czekaliśmy nadaremnie, aż odpowiecie.

Teraz należało stanąć w obronie honoru Ziemianina – tak przynajmniej Enrico rozumiał intencje scenarzysty.

– To nie mogliście sprawdzić, co się dzieje?! Czy wy w ogóle sprawdziliście, co się stało z waszym transportowcem?

Zielony znowu poszarzał. Znaczyło to, że kosmitom nie jest obce poczucie wstydu.

– Wiedzieliśmy, że uległ zniszczeniu, ale byliśmy pewni, że nadał komunikat nim opuścił wasz układ. Taki wypadek jeszcze nigdy nie miał miejsca – przymknął błoniaste powieki i wymamrotał wyjątkowo niewyraźnie.- Nasza Unia liczy ponad dziesięć tysięcy członków, a czekających na przystąpienie jest drugie tyle. Nie możesz się dziwić, że trochę, no... zapomnieliśmy o sprawie.

Enrico pomyślał o widzach tego marnego spektaklu, a szczególnie o jednym, któremu na imię Claudia, i postanowił wziąć sprawę we własne ręce.

– A więc przez wasze niedopatrzenie nasza pierwsza wyprawa na Marsa może zostać w każdej chwili zniszczona, gdyż nie przestrzegamy jakiegoś idiotycznego przepisu?!

Zielony spuścił nisko głowę. Przypominał kupkę kosmicznego nieszczęścia.

– Zgadza się – szepnął.- Co gorsza, wasza cywilizacja zostanie cofnięta w rozwoju o kilka tysięcy lat.

– Cha – Enrico niemal go przebił wyciągniętym palcem- chcecie nas zasypać atomówkami!

– Och, nie – zielony najwyraźniej był mocno zbulwersowany.- Po prostu umiemy zamieniać metal w coś podobnego do... makaronu.

Tego już było za wiele. Makaron! Dobrze, że nie g... Koniec z kretyńskimi dialogami.

– Umiesz nas teleportować? – spytał z groźnym błyskiem w oku.

Mały niepewnie pokiwał głową. Tu mam tego kretyna scenarzystę, pomyślał Enrico.

– W takim razie przenieś nas natychmiast do Białego Domu. Musimy porozmawiać z prezydentem.

Był absolutnie pewien, że na to nie będą przygotowani, ale widać nie docenił szwagra Kerstona. Między biurkami zalśniła seledynowa niby-brama.

– Ten teleport zaprowadzi nas wprost do prezydenta – kosmita trzymał w łapach coś wyglądającego jak duża kość- ale czy jesteś pewien, że to dobry pomysł?

– Jasne – mruknął Enrico i wszedł w poświatę.

Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że wisi do góry nogami, ale potem kierunki przestrzeni wróciły do normy. Gorzej, że biblioteka zniknęła, a on stał w dużej, zaparowanej łazience, gdzie w marmurowym basenie taplał się tęgawy sześdziesięciolatek znany mu z telewizyjnego okienka – Jack Adams, urzedujący prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Enrico rozpaczliwie potoczył wzrokiem wokoło. Boże, to nie mógł być filmowy trick!

Adams zamruczał, na szczęście nadal nie otwierając oczu. Enrico, pogrążony w totalnym stuporze oglądał pośladki pani prezydentowej. Z wyraźna wprawą masowała tors mężczyzny.

– Szanowny ... – zaczął kosmita, ale Enrico nad wyraz sprawnie zatkał mu usta, czy co to tam było.

– Wracamy – syknął.

Zielony zamrugał swoimi wielgachnymi oczami. Baraszkująca w wannie para nie zwracała na nich uwagi. Enrico nie sądził, że seks po sześćdziesiątce może być tak zajmujący.

– Jesteś pewien?

– Natychmiast do biblioteki!

Brama, znowu uczucie nietoperzowego zwisu i już stał na dywanie w czytelni. Nie urodził się jeszcze spec od F/X, który potrafiłby wycinać takie numery.

– Ty naprawdę jesteś z kosmosu, z tej Unii! – wydusił porażony wymową faktów Enrico.

Czuł, jak z nadmiaru emocji jego serce wyprawia dziwne harce. Zielony zdecydowanie zastrzygł uszami, co wyglądało na potwierdzenie, przynajmniej w używanym przez jego rasę kodzie migowym.

– Hrrg – przedstawił się, a w każdym razie na to wyglądało- urzędnik szóstej kategorii, wydział członkowski, sekcja poapelacyjna. Poapelacyjna znaczy, że już nie można się odwoływać.

– Kiedy nasz statek może być zniszczony?

– On będzie zniszczony – kosmita pomamrotał coś pod nosem – za sześć godzin i jedenaście minut. Wtedy, gdy przetnie strefę planetarną, za którą czekają jednostki patrolowe.

Enrico dzięki wizycie w prezydenckiej łazience przeszedł przyspieszoną adaptację do sytuacji, polegającą głównie na rezygnacji z czasochłonnych zdziwień, i teraz nawet nie zauważał niezwykłości całej dyskusji. Po prostu kombinował gorączkowo, jak zmienić wyrok wydany na statek i Ziemię.

– A ty?! – mimo nieprzyjemnych doznań potrząsnął zielonego za chude, nieco oślizgłe ramie.- Jesteś przedstawicielem Unii, czemu jeszcze tego nie odwołałeś?!

– Nie mam uprawnień – zaszemrało posępnie.- Jestem jedynie obserwatorem czuwającym nad prawidłowym przebiegiem procedury karnej. Naprawdę chciałbym! – zaskrzeczał wyraźniej, gdy Enrico mocniej ścisnął ramię.- Nie ma siły, która powstrzyma patrole w trybie poapelacyjnym. Chyba, że wasz statek zawróci.

Enrico ciężko klapnął na krzesło. Działo się trochę za dużo i Musiał to przemyśleć.

– Ja nawet nie mam prawa pokazywać się tubylcom – zielony szemrał dalej swoje.- Jedynym wyjątkiem, kiedy wolno mi nawiązywać kontakt, jest zagrożenie życia.

Wymownie spojrzał na suszarkę. Enrico pomyślał, że to nadal przypomina kiepski scenariusz, na dodatek o mętnej fabule.

– Zorientowałem się, że coś jest nie tak, gdy przejrzałem wasze programy radiowe i telewizyjne. Nic nie znalazłem o straszliwym niebezpieczeństwie, jakie wam zagraża, nic o Unii ani jej przekazie.

Enrico gestem nakazał mu milczeć. Drażniło go to katastroficzne mamrotanie.

– Sześć godzin to za mało, aby rozpocząć jakiekolwiek oficjalne działania – zamruczał.- Kierownictwo NASA czy Kongres nie zdążą się zebrać, nawet jeśli pokażę im ciebie. A prezydent...

Przypomniał sobie apetyczne, rubensowskie kształty Pierwszej Damy i zrozumiał, że sześć godzin może nie wystarczyć, aby prezydent był w stanie znowu urzędować. Odwrócił się do zielonego.

– Czy mógłbyś mnie przenieść na statek?

Kosmita zmarszczył swoje dyniaste czoło, o ile to w ogóle było możliwe.

– Tak, to da się zrobić. Tylko że przy tej odległości istnieje kilkumetrowy rozrzut, więc musisz mieć skafander.

– Gdybym przypadkiem wylądował za burtą, w próżni?

– Dokładnie. Gdy będziesz miał skafander, nic ci się nie stanie. Najwyżej ściągnę cię ponownie, naniosę poprawkę i wyślę znowu. Może skoczymy do jakiejś waszej bazy treningowej...

– Tam za dobrze pilnują – uciął krótko Enrico i uniósł się z krzesła.- Poczekaj.

Przemaszerował kilka razy wzdłuż stołów. W końcu stanął i zrobił przepisowy zwrot w tył, niczym żołnierz piechoty morskiej, który znowu dowiedział się, że wysyłają go na wysuniętą placówkę.

– W porządku. Przenosimy się do muzeum astronautyki. Czytałem, że na wystawie ekwipunku próżniowego, większość sprzętu jest nadal sprawna. No, wiesz, ma to zwiększyć autentyzm ekspozycji.

Zielony chwilę pomruczał, jakby coś sobie obliczał, zastrzygł uchem, a potem stwierdził.

– Dobrze, pomogę ci.

 

*

 

W muzeum panowała cisza – gładka, niczym niezmącona, taka zapraszająca do snu. Teleport zielonego okazał się nad wyraz sprytnym urządzeniem, które mogło przenieść pasażera w dowolne miejsce kuli ziemskiej. Czerpało przy tym współrzędne położenia punktu docelowego z kolosalnej bazy danych kompletowanej od tysięcy lat w stacji Unii na Księżycu.

Teraz stali w wyludnionym holu i studiowali strzałki. Gdy Enrico dojrzał właściwą, dał znak zielonemu i po paru chwilach byli na miejscu. Cudownie, pomyślał, widząc skafander z dużym emblematem NASA i flagą USA. Podpis głosił, że był przygotowany z myślą o wyprawie księżycowej i nadal jest sprawny. Podczas gdy Enrico studiował podpisy, zielony przyglądał się architekturze budynku. Istotnie, kompozycja stali, szkła i betonu była godna uwagi dzięki doskonałemu połączeniu zamysłu z wykonaniem. Nowoczesne rozwiązanie wzbogacone o delikatne zapożyczenia z epoki baroku, dawały piorunującą postmodernistyczną mieszankę.

Enrico dał krok ponad sznurkami, aby przyjrzeć się, jak skafander przymocowano. Już ten pierwszy krok pozwolił mu dojrzeć, że, po pierwsze, nie ma dodatkowych zabezpieczeń, a po drugie, że ktoś za uniformem siedzi.

– No! – ryknął męski głos, gdy noga Enrico spoczęła na jego właścicielu.- Gdzie leziesz?!

Enrico zachwiał się, odruchowo oparł o stelaż, a w końcu obalił się wraz z nim na podłogę. Typ wstał, a pewne nieskoordynowanie jego ruchów mogła tłumaczyć butelka, którą dzierżył w dłoni.

– No! Co ty tu robisz?! – wrzasnął gestykulując tak mocno, że z naczynia obficie chlupało na podłogę.

Enrico nawet nie zdążył wstać, a co dopiero się wytłumaczyć, kiedy usłyszał skrzekliwą komendę.

– Ręce do góry i pod ścianę!

Dozorca, bo sądząc z uniformu z nim mieli do czynienia, wytrzeszczył oczy, a potem wybuchnął śmiechem. Enrico wreszcie wypełzł spod księżycowego ekwipunku i spojrzał w tył. No tak, tego mógł się spodziewać. Zielony stał w pozie podpatrzonej z jakiegoś westernu, a w wyciągniętych łapach trzymał suszarkę. Enrico na czworakach przelazł na drugą stronę sznurka.

– Tym go nie wystraszymy – szepnął i przyjrzał się krytycznie swemu sojusznikowi. – A w jakiegoś, no... potwora, nie mógłbyś się zmienić?

Zielony skrzywił się boleśnie.

– Metamorfer przysługuje urzędnikom powyżej siódmej kategorii – wymamrotał, a potem ożywił się. – Ale mam coś lepszego.

Od podestu dobiegł łomot, wraz z potężną wiązką brooklińskich przekleństw, to dozorca potknął się o porzucony odziewek astronauty. Kosmita miał jednak stalowe nerwy, gdyż dalej majstrował przy swoim kościopodobnych sterowniku.

– Mam! – podetknął Enrico mały ekranik z zawiłymi krzywymi.- Holograficzne zdjęcie fauny xovońskiej z pełnym spektrum odorowym.

– To który chce w mordę pierwszy? – spytał cieć, przybierając w końcu pozycję wertykalną.

Stwór, który wyrósł przed nim, był najwyraźniej wściekły i choć zbudowany według niepojętej architektury, bez wątpienia potrafił szybko skakać, gryźć i przełykać. A poza tym ten smród... Dozorca jak nic powinien ze strachu popuścić w spodnie i z wyciem uciec, gdzie pieprz rośnie. Niestety, życie nigdy nie szczędzi przykrych rozczarowań.

– Skunksem?! Mnie chcecie straszyć takim śmierdzielem?! – ryknął bojowo cieć, zamachnąwszy się stojakiem.

Iluzja zadygotała i przybladła. Enrico w nagłym błysku intuicji pojął, że istnieje tylko jedna, dość konwencjonalna metoda. Wciąż pochylony, z rozpędu wyrżnął wojowniczego stróża w brzuch. Typ zasyczał i klapnął na hełmie astronauty, który zatrzeszczał ostrzegawczo. Nie było chwili do stracenia.

– Bierzemy tamten – zakomenderował Enrico i skoczył ku skafandrowi ustawionemu

bliżej okna.

Zielony wyłączył projekcję i wiele nie pytając, chwycił wskazany uniform za nogi. Nie zważając na leżącego obrońcę dóbr muzealnych pobiegli w stronę teleportu. Gdy przeskoczyli na drugą stronę, dojrzeli krępą sylwetkę szarżującą w ich stronę z błyskiem w oku. Ale wyraźne braki kondycyjne sprawiły, że dozorca nie zdążył przed zamknięciem teleportu.

W bibliotece panowała higieniczna cisza. Nieco zdyszany Enrico przysiadł na krześle i z satysfakcją zawiesił wzrok na zdobyczy. Potem zaklął. Na rękawie widniała duża naszywka wypełniona cyrylicą. No tak, w końcu było napisane, że wystawa jest międzynarodowa.

 

*

 

Pół godziny później Enrico już opanował system zatrzasków i dociskaczy, oraz upewnił się, że zbiornik powietrza istotnie jest pełny. Następny zaś kwadrans poświęcił na ożywioną dyskusję z kosmitą – krótko mówiąc kłócili się.

– Nie rozumiem – zielony, jak chciał, mówił całkiem wyraźnie.- Twoja cywilizacja może się rozsypać, a tobie amory w głowie.

Enrico spojrzał na niego z uznaniem. Z każdą chwilą unita mówił coraz lepiej po angielsku. Dyniowaty łeb był naprawdę nie od parady.

– Do minięcia strefy planetarnej statek ma około czterech godzin, prawda?

Zielony niechętnie przytaknął.

– A ja potrzebuję tylko kwadransa. To dla mnie niepowtarzalna okazja. Tylko jej się pokażę i zaraz zmykam. Mówię ci, ona jest tego warta. Umowa stoi?

Wielka głowa kosmity zakolebała się na boki, miał najwyraźniej problemy ze zrozumieniem intencji Enrica.

– Kiedy tu leciałem, czytałem, jak ważny jest popęd płciowy dla waszego gatunku... – machnął patykowatą kończyną.- Niech będzie, ale tylko kwadrans.

Tym razem teleport miał się otworzyć w mieszkaniu Claudii, a ściślej mówiąc na jej balkonie. Zjawienie się Enrica w stroju astronauty miało zrobić na dziewczynie piorunujące wrażenie, szczególnie, że mieszkała na szesnastym piętrze. Co jak co, ale nie będzie mogła już mówić, że jest banalny...

Kiedy ponownie rozbłysła brama teleportu, sprawdził jeszcze hełm przytroczony do pasa i jednym susem wskoczył do środka. Był piątkowy wieczór i widok z balkonu zapierał dech w piersiach. Gęsty kobierzec świateł zapalonych na aksamicie czerni sięgał aż po horyzont, rozpięty na kratownicy ulic, którymi pomykały miniaturki samochodów. Zielony także był pod wrażeniem. Zacisnąwszy swe długie paluchy na balustradzie z uwagą spoglądał w dół. Balkon pełen kwiatów także był niczego sobie. Girlandy kwiecia zwisały prawie do niższego piętra.

Do dzieła, pomyślał Enrico i delikatnie pchnął balkonowe drzwi. Na szczęście zastał je otwarte. W salonie panował półmrok, dodatkowo zaakcentowany mikroskopijną lampką na komodzie. Do tej pory złożył tu wizytę tylko raz, gdy Claudia wyprawiała urodziny dla znajomych z biblioteki. Stąd mniej więcej pamiętał rozkład mieszkania. Na lewo, skąd padała teraz smuga różowego światła, znajdowała się sypialnia. Enrico uśmiechnął się pod nosem. Trochę się bał, że ją przestraszy. Niemniej jednak czuł przez skórę, że tylko w taki zwariowany sposób może zyskać względy dziewczyny.

W pokoju było cieplej niż na zewnątrz, a nozdrza łaskotała subtelna woń kadzideł. Wolno stawiając stopy na grubym dywanie, ruszył ku różowej poświacie. A jeśli zacznie krzyczeć? Wrzeszczeć o pomoc i tak dalej, biorąc Enrico za jakiegoś zboczeńca... Nie, to niemożliwe. Zna go zbyt dobrze i wie, że nawet muchy by nie skrzywdził. A jeśli spyta, jak tu wszedł? Ha, uśmiechnie się wtedy tajemniczo i powie: "Sposobem, kochanie, sposobem". A potem weźmie ją w ramiona.

Znowu ruszył ku światłu. Na końcu, kiedy już sobie pogawędzą, rzeknie tak: "Moja droga, teraz niespodzianka", wyjdzie na balkon i zniknie niczym duch. Ha, to będzie wielki finał! Dziewczyna będzie miała o czym myśleć przez resztę weekendu.

Stanął przy wejściu do sypialni, głęboko odetchnął i zajrzał do środka. Widok istotnie podziałał nań szokująco. Na łóżku, przeglądając jakiś magazyn, leżał wicedyrektor Kerston. Mimo narzuconego na się koca niewątpliwie goły i lekko zniecierpliwiony.

Enrico cofnął głowę, o mało nie waląc potylicą we framugę.

– Poczekaj, żabciu! – usłyszał wołającą z łazienki Claudię.- Już idę.

Kerston mruknął coś niezrozumiale i włączył telewizor. Właśnie leciał któryś z bełkotliwych talk-show. Enrico czując, że szumi mu w uszach, oparł się o ścianę. Jak przez mgłę dostrzegał zielonego, łypiącego ciekawym okiem zza uchylonych drzwi balkonu. A więc to pan wicedyrektor nie jest banalny! Zabolało go to, ale jeszcze bardziej wkurzyło. Poczuł ogromną ochotę, aby wejść tam i ot tak sobie strzelić Kerstona w pysk. Już się do tego zabierał, kiedy zrozumiał, że istnieje lepsze rozwiązanie. Znacznie mniej banalne!

Pani Kerston, sprzątająca jak co wieczór kuchnię swojego małego, ślicznego domku, nawet nie zauważyła otwarcia się za jej plecami teleportu. Kwiknęła tylko ze zgrozy, kiedy ucapiły ją łapy Enrico i wciągnęły do środka. Typowe dla teleportacji zaburzenie równowagi sprawiło, że dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, gdzie wylądowała. Sprawcy porwania przezornie wycofali

się za sofę i stamtąd obserwowali dalszy bieg wydarzeń. A było na co popatrzeć, gdyż pani Kerston wkroczyła do sypialni w momencie, gdy gustowny peniuar Claudii

opadał na podłogę. Najpierw rozległ się krzyk, potem wrzask kogoś ucapionego za włosy, bezradne męskie pohukiwania, trzaski mebli i pękającego szkła. Jednym słowem tragedia małżeńskiego trójkąta w pełnej krasie.

Uznając, że jednak nie powinno się prać brudów domowych na oczach obcych, a właściwie Obcego, Enrico wstał i pociągnął zielonego za sobą w stronę balkonu, mimo że wrzaski bynajmniej nie ustały, a nawet brzmiały coraz bardziej interesująco. Tam westchnął z zadumą i już spokojniejszy przeszedł za małym seledynową bramę. Mimo że zranione serce jeszcze krwawiło, czas był najwyższy zająć się sprawami uniwersalnymi. W końcu cóż znaczy jedna Claudia wobec całej ludzkości.

 

*

 

Tym razem postój w bibliotece trwał dobre pół godziny. Mały ufoludek zaciekle bębniąc po sterowniku starał się z możliwie jak największą precyzją ustalić położenie statku. Gdyby nie pomoc stacji księżycowej oraz macierzystego pojazdu kosmity, parametry teleskoku byłyby nie do ustalenia.

– Zrobione – sapnął w końcu.

Enrico oderwał się od okna, za którym nadaremnie próbował coś wypatrzeć na niebie. Szczerze mówiąc, jego nastrój uległ znacznemu pogorszeniu. Skok na balkon Claudii był zabawą, czymś w rodzaju studenckiej zgrywy, ale teraz... Cholera, przecież to są straszliwe odległości! Drobna łupinka statku, a wokół miliony mil pustki.

– Popatrz – mały zapinał mu coś na przegubie skafandra – gdy wylądujesz na statku i wszystko będzie w porządku, wciśnij przycisk. Gdy będziesz chciał wracać, wciśnij go dwa razy.

Enrico nieufnie przyglądał się urządzeniu, najwyraźniej zmontowanemu z części sprzętu ekipy filmowej. Jak nic rano szwagier Kerstona dostanie białej gorączki. Można mieć jedynie nadzieję, że jego mecenas nadal zajęty będzie lizaniem ran po starciu z połowicą.

– A jak nie będę mógł przycisnąć?

– Wtedy ściągnę cię po minucie, tak czy owak – ufoludek wyraźnie był zadowolony ze swej żelaznej logiki.

Enrico nałożył baniak hełmu i zgodnie z instrukcją uszczelnił skafander. Instrukcję szczęśliwie znaleźli przez sieć w bazie danych przy NASA, gdzie szczegóły budowy rosyjskich urządzeń kosmicznych opisano ze zdumiewającą dokładnością.

Między stołami rozbłysła seledynowa brama teleportu. Tym razem wrażenie spadania głową na dół wydawało się znacznie dłuższe i bardziej nieprzyjemne. Zdążył nawet zamachać parę razy rękoma, zanim wyleciał po drugiej stronie. Tam zaś pierwszą rzeczą godną uwagi był brak podłoża. Wszędzie panowała ciemność i z lękiem pomyślał, że może istotnie wylądował w otwartym kosmosie. Ale uspokoił się, nigdzie nie zauważając gwiazd. Moment później tryknął głową w powałę, która okazała się podłogą. Robiąc odruchowego kozła, wylądował na nogach i dopiero teraz znalazł przycisk reflektora. Odblask od milionów kryształków na moment zmusił go do przymknięcia oczu. Lodu?! Otworzył je gwałtownie. Przebywał w kiszkowatym pomieszczeniu, ciasno zastawionym ceramicznymi pojemnikami, ze ścian zwisały plastykowe worki. Podszedł i odgarnął warstwę szronu. "Filety z makreli" odczytał. Dalej były "Ozorki cielęce", a potem "Kurze udka". No tak... pojął, że znajduje się w magazynie żywnościowym statku. Innymi słowy zielonemu udało go się wstrzelić wprost do lodówki. Uniósł rękę i wdusił przycisk sygnalizatora. Potem, przyświecając sobie reflektorkiem, dotarł do drzwi. Jak w każdej szanującej się chłodni, od środka nie zainstalowano klamki. Zniechęcony przysiadł na jednej ze skrzyń i podkręcił ogrzewanie. Sytuacja nie wyglądała różowo, zwłaszcza, że nie wiedział, w jakim stanie są baterie w zabytkowym w sumie skafandrze.

Raptem pojaśniało. Obrócił głowę i dojrzał, że drzwi stoją otworem. Ha, był w czepku urodzony. Nie musiał forsować drzwi, ani wracać do zielonego. Z radością powstał i ruszył ku mężczyźnie grzebiącemu za jedną ze skrzyń. Ten dojrzał go, kiedy był już o krok. Podskoczył jak oparzony, a z rąk posypały mu się plastykowe woreczki.

– Inwazja! Czerwoni na pokładzie! – wrzasnął i wybiegł na zewnątrz.

 

Enrico opuścił wyciągniętą bratersko dłoń. Cóż, pomyślał, też bym się zdenerwował znajdując kogoś w lodówce. Ruszył ku wyjściu i już przy pierwszym kroku stąpnął na czymś śliskim. Mimo rozpaczliwego wyrzutu ramion stracił równowagę i zwalił się na podłogę. Chrupnęło dość donośnie. Przerażony, miał w pierwszej chwili wrażenie, że coś sobie złamał, ale było jeszcze gorzej. To sygnalizator zielonego poszedł w drobny mak. Ciężko westchnął. Wyglądało na to, że w kwestii powrotu jest teraz zdany wyłącznie na domyślność kosmity. Wstając, mimochodem zerknął na woreczki, na których się poślizgnął. Jeden pękł i mąkopodobna substancja rozsypała się po podłodze. Nie wytrzymał. Zdjął hełm, poślinił palec i zebraną drobinkę położył na języku. Znał ten smak z dawnych czasów, gdy zdarzało mu się pociągnąć.

– Cholera – mruknął i splunął – cholera, tego jeszcze nie było.

Ruszył przed siebie, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do dowódcy statku. Po pierwsze musiał go uprzedzić, że ma narkomana na pokładzie. Taki człowiek może wystawić na szwank powodzenie całej misji. A po drugie, rzecz jasna, pozostawała sprawa, w celu załatwienia której tu przybył. Boże, jak ich namówić, aby zawrócili statek, kiedy przygotowania do wyprawy trwały wiele lat i kosztowały kupę forsy... Wierzył, że najlepszym argumentem będzie on sam – a dokładniej jego niewytłumaczalna obecność na pokładzie.

Grawitacja wywołana rotacją statku była znikoma, więc w wąskim korytarzu bardziej płynął niż szedł. Po dobrych kilku metrach usłyszał głosy zza niedomkniętych drzwi. Przyłożył oko do szczeliny i dojrzał coś w rodzaju nawigatorni. Zamontowany ukośnie ekran ze zbliżeniem tarczy Marsa wieńczył ścianę pełną monitorów. Stojące do nich frontem fotele pilotów okazały się jednak puste. Cała załoga – pięć osób – siedziała w kucki, tworząc pośrodku pomieszczenia indiański krąg. Wyglądało to na jakąś naradę. Nie miał pojęcia, którego z nich nakrył w magazynie. W każdym razie nie tego naprzeciwko, w którym rozpoznawał Glenna – dowódcę statku. Uznał, że pukanie byłoby idiotyczne, więc pchnął drzwi i wszedł do środka.

– Panie dowódco – zaczął służbiście – jestem Enrico Olivietti. Właśnie przybyłem z Ziemi w nadzwyczaj ważnej sprawie.

Oczekiwał okrzyków zdumienia, nieufności, setek pytań... każdej gwałtownej reakcji, lecz nie pięciu dość flegmatycznych, jeśli nie maślanych spojrzeń. Glenn od niechcenia przystawił palec do nieistniejącej czapki.

– Cześć koleś, co cię sprowadza?

Już chciał zacząć wyjaśniającą orację, gdy jego wzrok spoczął na niskim stole spoczywającym między siedzącymi. Na blacie przed każdym leżała kupka białego proszku i cienka rurka. Taka, co to tylko wsunąć do nosa i zdrowo pociągnąć. W środku żarzyło się coś na elektrycznym ruszcie. Widać stąd pochodził ten słodki zapach w pomieszczeniu.

– Co wy robicie? – zapytał.

Glenn uśmiechnął się wyrozumiale , niczym dobrotliwa inkarnacja Buddy.

– Co jest koleś? Seansu psychoterapeutycznego nie widziałeś?

Spoczywający obok rudzielec przechylił się pod nieprawdopodobnym kątem

– Nie masz pojęcia, jak łyso lecieć tak daleko od domu w takiej blaszanej beczce – Uśmiechnął się porozumiewawczo.- Trza pociągnąć,bo inaczej byśmy już dawno hyzia dostali.

Wszyscy zgodnie przytaknęli. Enrico wodził osłupiały od twarzy do twarzy, lecz wszędzie napotykał to samo szkliste spojrzenie. ćpuny, pomyślał, ćpuny w kosmosie.

– Dobra – Glenn wstał i przyjął postawę nienaturalnie wyprostowaną.- A więc jesteś z bojowej stacji hibernacyjnej, tak?!

– Z jakiej stacji?

– Sowieckiej, rzecz jasna – dowódca wycelował w naszywki jego skafandra.- Jesteś sam, czy inni są na zewnątrz? Kiedy was wystrzelili? Pewnie jeszcze w latach osiemdziesiątych...

Reszta załogi uniosła się z minami nie wróżącymi nic dobrego. Enrico poczuł, że jest mu za gorąco – i nie tylko dlatego, że zapomniał wyłączyć ogrzewania skafandra.

– Ten strój to przypadek. Jestem Amerykaninem...

Urwał, gdyż rudzielec przejechał dłonią po jego torsie. Na palcach została warstewka topniejącego szronu.

– Koleś, ty chyba naprawdę przed chwilą z tej hibernacji wyszedłeś – zachichotał, a inni mu zawtórowali.

Zrozumiał, że nie ma dla niego ratunki. Astronauci, widać dojrzeli do identycznego wniosku, gdyż zawyli przeciągle i jednocześnie skoczyli. Przykryty stertą ciał walczył dzielnie, charcząc coś o UFO i misji, dopóki nie dostał czymś twardym po głowie.

Kiedy odzyskał przytomność, był obwiązany sznurkami jak baleron i troskliwie przymocowany do fotela. Jego skafander porżnięty w gustowne strzępy leżał tu i ówdzie. Ktoś gwałtownie zakręcił fotelem, ustawiając go twarzą do Glenna.

– Przyznaj się – zaczął ten podejrzanie słodko,- miałeś uszkodzić statek i nie dopuścić do lądowania na Marsie, prawda?

Enrico desperacko szarpnął więzy, lecz z równym powodzeniem mógłby starać się przegryźć ścianę. Szanse na sukces były zbliżone do zera – absolutnego. Jęknął, a potem z prędkością karabinu maszynowego zaczął im tłumaczyć sytuację. Kiedy doszedł do makaronu, jego skromne liczbowo, acz uważne audytorium ryknęło śmiechem. Taki mały, łysawy, aż czkawki dostał.

– Chłopie – Glenn poklepał Enrica po ramieniu – jesteś najlepszym urojeniem od początku naszej misji. W końcu panienki z "Penthousa" każdemu mogą się przejeść.

– Ja nie jestem urojeniem. Chcę was uratować! – krzyknął, lecz astronauci, mimo jego rozpaczliwych protestów, wytoczyli fotel z nawigatorni i pociągnęli w głąb korytarza.

Śpiewali przy tym aż miło, nie hymn bynajmniej, lecz sprośną piosenkę o bawiącym na przepustce bosmanie. Wariaci, pomyślał Enrico i jęknął, gdyż zrozumiał, że nazwał rzeczy po imieniu. Niestety.

W końcu stanęli przed grubymi drzwiami w żołtoczarne pasy. Rudzielec wystukał kod i śluza stanęła otworem. śluza?! Enrico ryknął i zaczął wierzgać z całych sił, lecz absolutnie na nic to się nie zdało. Przy wtórze podśpiewywań o przygodach chutliwego bosmana wepchnięto go do środka.

– Jutro, kiedy wrócimy do naszej nudnej służby, będzie nam ciebie brakować – zapewnił go Glenn. W jego głosie dało się wyczuć pewną nutkę żalu.

Drzwi śluzy zatrzasnęły się za nim i Enrico przestał wrzeszczeć – nie było do kogo. Pojął, że te świry naprawdę wyrzucą go w przestrzeń, święcie przekonane, że jest jedynie tworem ich własnej wyobraźni, jak te dzierlatki z "Penthousa". Zaklął, kiedy kolejne drzwi drgnęły i złowrogo zaświszczało uciekające powietrze. Potem porwało go, obróciło i potrząsło, a kiedy już całkiem zatracił

poczucie kierunku, dostał sporego kopa i wylądował na czymś gąbczastym. Zdziwiony, że jeszcze żyje, spróbował odetchnąć. O Boże, tu było powietrze! Otworzył oczy i rozejrzał się wokoło. W sinym świetle padającym z sufitu dojrzał pałąkowatą postać zielonego ufoludka.

– Zdaje się, że miałeś kłopoty – usłyszał.

Ten szemrzący głos brzmiał mu jak obwieszczające zmartwychwstanie chóry anielskie.

Zanim odpowiedział, kilka razy głęboko nabrał powietrza. No i co z tego, że śmierdziało amoniakiem? Najważniejsze, że było!

– Miałem – skwitował krótko – ale najgorsze, że mi nie uwierzyli. Wzięli mnie za narkotyczną halucynację. To już koniec – szepnął już bardziej do siebie.

Kosmita wydał serię niepokojących dźwięków, które okazały się śmiechem.

– Nieprawda. Wszystko jest w porządku.

Wybałuszone, pełne niedowierzania oczy Enrico widać należały do uniwersalnych min w Galaktyce, gdyż mały zaraz przeszedł do rzeczy.

– Kiedy ty gadałeś ze swoimi, ja trochę pogrzebałem w naszych archiwach – splótł palce w jakiś nieprawdopodobny sposób. Tych dodatkowych stawów musiało być ze sześć.- Zgadnij, co wiózł statek, który rozwalił się na waszej planecie?

Enricowi wciąż kręciło się w głowie, więc nawet nie próbował odpowiedzieć.

– Przewoził drzazgi. Olbrzymi, co ja mówię, kolosalny ładunek, który miał rozwieść do wszystkich unijnych kolonii. Rozumiesz?! – zielony wyraźnie podniecony, aż uniósł łapska nad głowę. – Po wybuchu na Syberii transport musiał zostać rozpylony po całej waszej planecie.

Kołowanie w głowie Enrica nie ustawało, więc na wszelki wypadek klapnął na gąbczastą podłogę. Rozejrzał się wokół – jakoś nie poznawał tego pomieszczenia.

– Gdzie my jesteśmy?

– W moim statku na orbicie Księżyca – zielony machnął niecierpliwie łapą i wrócił do przerwanego wątku. – Kazałem komputerowi dokonać standardowych analiz spektralnych i właśnie dostałem wyniki. Dlatego trochę trwało, zanim cię ściągnąłem.

– Dobra – Enrico przestał trzeć skronie – jakie to ma dla nas konsekwencje?

– Istoto ludzka przestań się masować po głowie, a zacznij nią myśleć – zielony spojrzał z wyrzutem. – Po pierwsze, drzazgi są wszędzie na Ziemii, secundo, są też w waszym statku, a więc, tercjo, patrolowce nie mają podstaw, aby go zniszczyć, a procedura poapelacyjna ulega natychmiastowej kasacji.

Istota ludzka zwana Enrikiem momentalnie poczuła się lepiej.

– Chcesz powiedzieć, że chociaż nie znaliśmy warunków Unii, przypadkiem udało nam się je spełnić?

– Dokładnie.

Enrico powiódł wzrokiem po krzywiźnie ścian. Głowę dałby, że z zewnątrz statek przypomina latający talerz. Taki złożony z dwóch spodków od filiżanek.

– I co teraz?

Kosmiczny biurokrata rozpromienił się. Postępowanie zgodne z przepisami napawało go widoczną radością, jak każdego ideowego urzędnika.

– Wracasz na Ziemię, a ja do siebie. Myślę, że niedługo czeka was oficjalna wizyta delegacji z Unii – zaśmiał się. – Ciekawe, jak nasi juryści rozwiążą ten precedens?

Enrico pogroził mu palcem.

– Lepiej uważajcie, niech tylko nasi prawnicy dorwą się do waszych przepisów...

 

*

 

Kwadrans później w ramach pangwiezdnego ekumenizmu gestów ścisnęli sobie dłonie i zetknęli się czołami. Potem pojawiła się znajoma brama teleportu, prowadząca wprost do biblioteki. Przygoda Enrico wreszcie się skończyła. Kiedy przekroczył

Seledynową poświatę, znowu kierunki stanęły dęba i poczuł, że spada. Ciemność, potem gwałtowna jasność, powiew powietrza, ale uczucie spadania nie znikało! Instynktownie wystawiając do przodu ręce wyrżnął się boleśnie w łokieć. Krzyknął, ale dłonie złapały coś twardego i zimnego. Szarpnęło nim zdrowo, a potem poczuł, że wisi na rękach. Otworzył oczy i ujrzał pod sobą nocną panoramę miasta. Znał już ten widok. Wyglądało, że wisi na jednym z balkonów wieżowca Claudii.

– Proszę go podsadzić – usłyszał kobiecy głos.

Próbując zorientować się w sytuacji okręcił głowę i dojrzał sinego malca, jak i on wiszącego na poręczy balkonu. Zadarł głowę i zobaczył twarz dziewczyny, kurczowo trzymającej dzieciaka za rękę. Zadarł głowę jeszcze wyżej i

ujrzał balkon Claudii. Nie mógł się mylić – zwisające kwiaty były zbyt charakterystyczne.

– Hej, proszę go popchnąć. Ja już nie mam sił – dobiegła go zduszona prośba.

Ręce zaczynały mu drętwieć, ale zdołał zaczepić nogą o kant balkonu i zwolnioną ręką podsadził malca do góry. Z głośnym jękiem dziewczyna jakoś wywindowała chłopca na balkon i przesadziła przez barierkę. Dzieciak najpierw spojrzał pod nogi, a kiedy się upewnił, że stoi na pewnym gruncie, zawył przeciągle. Dziewczyna jeszcze pomogła mężczyźnie, a potem troskliwie nachyliła się nad dzieckiem.

Enrico, rozmasowując obolałe przedramiona, po raz kolejny przyglądał się rozciągającej się poniżej panoramie ulic. W końcu przeniósł wzrok na dziewczynę. Hm... warto było to uczynić. Nie wiedział, czy zielony skurczybyk ordynarnie pomylił parametry teleportacji, czy też wysłał go tu specjalnie. Nieważne... Zapatrzony w dziewczynę, nagle zorientował się, że ona coś mówi do niego.

– ... mój siostrzeniec wziął ten stołek. Miał tylko podziwiać miasto, a tu jak nie wrzaśnie. Dzięki Bogu, że od razu wyleciałam na balkon – pogłaskała małego po głowie. – Swoją drogą, że też nie bał się pan zeskoczyć z balkonu sąsiadki.

Enrico zerknął na miasto, a potem wrócił do widoku ślicznych migdałowych oczu.

– A może jutro wybrałabyś się ze mną posłuchać na mieście muzyki, a potem gdzieś na kolację...

Uśmiechnęła się aprobująco. Widać jego godne Tarzana wyczyny zrobiły na niej wrażenie.

– Dlaczego nie, z przyjemnością.

Gdy już się pożegnali, ona poszła ukołysać małego do snu, a Enrico stanął przed wieżowcem i uniósł twarz ku gwiazdom. Uśmiechnął się z rozbawieniem, myśląc o lecącym między nimi zielonym kosmokracie.

Co by nie mówić, kandydowanie do Unii miało swoje zdecydowane plusy.

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 24 >