Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Grzegorz Gortat Literatura
<<<strona 48>>>

 

Przywrócona część Mwangi

 

 

Mwanga zgiął kolana i ustawiony tyłem do platformy ładowniczej ostrożnie zrzucił z pleców drewnianą skrzynię. Deski platformy ugięły się pod blisko stukilogramowym ciężarem. Mwanga wydobył spod skrzyni grube parciane pasy, nieodzowny atrybut portowego tragarza, zwinął je starannie i schował do szmacianej torby przewieszonej przez ramię. Na dzisiaj koniec pracy. Wyprostował zesztywniałe plecy, poprawił chustkę na głowie chroniącą przed ostrym południowym słońcem, rozwiązał płaszcz z wielbłądziej skóry zabezpieczający przed wrzynaniem się parcianych pasów w ciało. Krocząc na szeroko rozstawionych nogach, zaczął masować obolałe mięśnie karku.

Okizomo powitał go kpiącym spojrzeniem. Odkąd został nadzorcą portowych tragarzy, patrzył na wszystkich z góry.

– Dziewiętnaście – zagrzmiał swoim basem. Wydął grube wargi, poślinił wskazujący palec i zabrał się do odliczania pieniędzy.

– Jak to: dziewiętnaście? Dwadzieścia. Załadowałem dwadzieścia skrzyń! – Mwanga spochmurniał, przestąpił z nogi na nogę.

Okizomo schował banknoty do metalowej szkatułki, zatrzasnął wieczko. Podniósł się ociężale ze stołka i nie patrząc na rozmówcę stuknął kciukiem w czarną tablicę pokrytą rzędami narysowanych kredą słupków.

– Umiesz liczyć? – Przeciągnął niedbałym ruchem wzdłuż szeregu białych kresek postawionych przy imieniu Mwangi.

Mwanga policzył szybko kreski. Nerwowym ruchem przetarł oczy, zbliżył się dwa kroki i porachował jeszcze raz. Potrząsnął z uporem głową.

– Mówię ci, Okizomo, że przeniosłem dwadzieścia skrzyń. Dobrze liczyłem. Musiałeś jedną przeoczyć.

Nadzorca odwrócił się w jego stronę. Grube mięsiste uszy drgały mu nerwowo, hipopotamie oczka zwęziły się niebezpiecznie.

– Chcesz powiedzieć, że się pomyliłem? – wycedził. – Rozumiem, Okizomo popełnił błąd. Skoro nie potrafi liczyć, to nie nadaje się na nadzorcę, co? To chciałeś powiedzieć?

Kołysząc się z boku na bok, stanął tuż przed Mwangą. Potężnym brzuchem napierał na tragarza i zaciskał pięści. Mwanga cofnął się pospiesznie, przełknął głośno ślinę. Rozejrzał się niespokojnie. Pozostali tragarze skończyli tymczasem pracę i słysząc podniesiony głos nadzorcy, podchodzili zaciekawieni.

Odetchnął z ulgą, gdy Okizomo obrócił się na pięcie i począł się oddalać, posapując jak słoń kroczący do wodopoju.

– Miałeś rację, Mwanga. – Nadzorca stał już przy tablicy i pocierał czoło z zaaferowaną miną. – Rzeczywiście pomyliłem się w wyliczeniach. Skrzyń było nie dziewiętnaście, tylko osiemnaście. – Poślinił palec wskazujący i wydymając wargi starł jedną białą kreskę przy imieniu Mwangi. Wzruszając ramionami z udanym zażenowaniem, opadł na stołek i odliczył trzy banknoty.

Mwanga chwycił pieniądze, zrobił w tył zwrot i kipiąc z wściekłości, pognał przed siebie. Złość przyćmiewała mu wzrok. Szedł niemal na oślep po zawalonym śmieciami portowym doku, spluwając pod nogi i mełłąc przez zęby przekleństwa. Zmęczenie i ból dopiero teraz zaczęły dawać mu się na dobre we znaki. Miał wrażenie, że ktoś wbija mu w każdy mięsień dziesiątki drobnych palących szpilek, które pieką niemiłosiernie i rozrywają ciało. Pieczenie w żołądku uprzytomniło mu, że od sześciu godzin nie jadł. Kopnął leżący na ziemi kamień. Obrzydły tłusty koczkodan! Oby wpadł do rzeki pełnej głodnych krokodyli!

Uderzenie było tak silne, że omal się przewrócił. Odzyskał z trudem równowagę i mrugając powiekami spojrzał przed siebie. Na wprost niego stał mężczyzna w średnim wieku, ubrany w kwiecistą koszulę, wypuszczoną na jasnokremowe spodnie. Na głowie miał okrągłą czapkę z lamparciej skóry, obszytą łukowato ułożonymi kłami drapieżnika.

– Mógłbyś uważać, jak chodzisz – syknął "Lamparcia czapa". Pocierał obolały lewy bark i przyglądał się Mwandze z kwaśną miną. Nie był człowiekiem okazałej postury, ale miał w sobie coś, co wzbudzało respekt.

Mwanga poruszył się niespokojnie. Bąknął pod nosem słowa przeprosin i miał już ruszać dalej, kiedy z tyłu dobiegł go znajomy śmiech. Obejrzał się: Okizomo, otoczony grupką pomocników, pokazywał z daleka Mwangę i rozprawiał z ożywieniem, przerywając co chwila opowieść głośnym rechotem. Mwanga poczuł, jak krew napływa mu do głowy. Prychnął gniewnie, odwrócił się twarzą do nieznajomego i wsparłszy się pod boki, wykrzyknął zadziornie:

– Chodzę, jak mi się podoba. Spróbuj jeszcze raz wejść mi w drogę, a nie starczy ci palców, żeby porachować siniaki!

I wtedy poczuł na sobie wzrok mężczyzny. "Lamparcia czapa" przyglądał mu się, jakby chciał przewiercić go na wylot spojrzeniem. Nieruchome białka oczu w czarnej jak sadza twarzy wbiły się w Mwangę niczym groty strzał, zagłębiły się na dobre, drążąc korytarze sączyły powoli jad trucizny. Czuł, jak piekąca gorycz rozlewa mu się po żołądku, rozchodzi się po całych trzewiach. Zebrało mu się na wymioty.

Naraz w pasie ścisnęła go niewidzialna żelazna obręcz; obejmując go wciąż nowymi pierścieniami, schodziła coraz niżej, aż wreszcie wpiła się w podbrzusze i zacisnęła jeszcze mocniej. Jęknął z bólu.

Kiedy oprzytomniał, był już zupełnie sam. Ból minął, ale uczucie niepokoju pozostało. Odetchnął głęboko, stawiając niepewnie nogi ruszył w stronę portowej tawerny. Usiadł przy jednym z ustawionych na zewnątrz stolików, jeszcze pustych o tak wczesnej porze. Rozłożysty parasol z palmowych liści dawał przyjemny cień. Mwanga rozsiadł się wygodnie na trzcinowym krześle i z lubością wciągnął w nozdrza napływający z wnętrza tawerny zapach pieczonej wieprzowiny. Powoli wracał mu spokój. Wszystko ma swój kres, Mwanga, po każdej nocy przychodzi jasny poranek. Pewnego dnia zrzuci stukilową pakę na otłuszczony tyłek Okizomy i będzie się tarzał z radości słysząc jego małpi skowyt. Uśmiechnął się do swoich myśli.

Rozpromienił się jeszcze bardziej, gdy w drzwiach tawerny pojawiła się Okomo z dzbankiem miętowej herbaty. Kołysząc biodrami zbliżyła się do jego stolika, postawiła tacę z dzbankiem i kubkiem, nachylając się przy tym tak, że mógł dojrzeć jej pełne piersi wyłaniające się spod dekoltu okrywającej ją luźno kwiecistej sukni.

– Pewnie chce ci się pić – odezwała się niskim głosem.

– Jakbyś zgadła. Suszy mnie tak, że język prawie przyrósł mi do gardła. Co mi dasz, żebym mógł ugasić pragnienie?

Napełniła kubek herbatą. Pochylona nad stolikiem pozwoliła, by Mwanga nacieszył się widokiem jej jędrnych piersi. Wyprostowała się raptownie i wybuchnęła śmiechem.

– Chcesz się napić? Lepiej uważaj. Mam owoce tak pełne soku, że mógłbyś się zakrztusić.

Słowa Okomy wywołały salwę śmiechu. Mwanga rozejrzał się, wytrącony z równowagi. Miejsca przy stolikach powoli zapełniały się. Przychodzili robotnicy z portu, którzy po skończonej pracy chcieli odpocząć i schronić się przed żarem południowego słońca. Wyraźnie rozbawieni, przysłuchiwali się rozmowie Mwangi z Okomą i wymieniali głośno dowcipy, wodząc pożądliwym wzrokiem za dziewczyną.

Okomo czuła na sobie spojrzenia mężczyzn. Przeciągnęła się z cichym westchnieniem, przesunęła dłońmi po krągłych biodrach. Miała młode ciało o gładkiej, ciemnej jak heban skórze, smukłych udach i wydatnych piersiach. Lubiła wiedzieć, że podoba się i wzbudza pożądanie. Podeszła do Mwangi, przysiadła na stoliku i nachyliła się prowokacyjnie. Poczuł suchość w ustach. Wyciągnął lewą rękę, położył na obnażonym kolanie dziewczyny, drugą ręką zaczął gładzić jej piersi. Zaśmiała się, zeskoczyła ze stolika i nim zdążył się spostrzec, usiadła mu na kolanach. Wierciła się chwilę, przyciskając się z całej siły. Raptem spoważniała. Spojrzała Mwandze badawczo w oczy, zerwała się na równe nogi.

– Chciałbyś popróbować moich soków? – Prychnęła. – To najpierw spraw sobie korzeń, bo tym to możesz podźgać muchę. – Odeszła obrażona, kołysząc biodrami i fukając gniewnie.

Mwanga spochmurniał. Ze wszystkich stron dobiegał go kpiący chichot kolegów. Zdjęty złym przeczuciem opuścił rękę i pomacał się nerwowo po podbrzuszu. Jęknął ze zgrozy. Jakby nie dowierzając własnym zmysłom, wcisnął obie dłonie między uda i szukał z rozpaczliwym uporem. Na próżno. Poczuł znajomą obręcz zimna, które ścisnęło mu podbrzusze i zaczęło się rozchodzić paraliżującym chłodem po całym przyrodzeniu. Zerwał się przewracając stolik. Oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę, chichot przybrał na sile.

– Powiedz, Mwanga, kiedy skrzynia spadła ci na przyrodzenie? Lepiej się przyznaj! – Dowcip wywołał nowy atak śmiechu.

Mwanga rozejrzał się rozpaczliwie.

– To obcy! Obcy zabrał mi męskość! – krzyknął piskliwie i opadł z powrotem na krzesło.

Chichoty momentalnie ucichły. Popatrując trwożnie na boki, otoczyli go zwartym kołem. Ciszę pierwszy przerwał Nutomo, dobiegający już sześćdziesiątki robotnik portowy, który w swej rodzinnej wiosce uchodził za czarownika. Zaciskając palce na woreczku, w którym przechowywał wysuszone jądra upolowanego w młodości lwa, odchrząknął i przybierając stanowczy ton, polecił:

– Opowiadaj!

Zanim Mwanga skończył opowieść o "Lamparciej czapie", który mocą podstępnych czarów pozbawił go męskiego przyrodzenia, kilkunastoosobowy tłumik urósł do stu osób. Mężczyźni rozglądali się niepewnie na wszystkie strony, kobiety spluwały na ziemię i gołymi stopami wcierały plwocinę w piasek, żeby odgonić złe moce. Cisza była tak przeraźliwa, że głos Nutomo rozległ się niczym walenie tam-tamu.

– To poważne oskarżenie, Mwanga, i wiesz, czym się może skończyć. – Nutomo zamyślił się. Drapiąc się po siwej czuprynie, potoczył wzrokiem po twarzach obecnych i dokończył dobitnie: – Musisz udowodnić, że jest tak, jak mówisz.

Mwanga skinął nerwowo głową, rozejrzał się z gorączką w oczach. Wyłuskał wzrokiem z tłumu szarą jak popiół twarz urodziwej Okawangi, z którą spędził wczorajszą noc.

– Nutomo – zaczął uroczyście – skoro w swoich stronach uchodzisz za wielkiego czarownika, zobacz i rozstrzygnij, czy mówię prawdę. Biorę Okawangę na świadka. Ona najlepiej potwierdzi, że jeszcze wczoraj niczego mi nie brakowało.

Nutomo potrząsając skórzanym woreczkiem obszedł Mwangę trzykrotnie. Stanął twarzą przed nim i przywołał po imieniu swoich czterech towarzyszy. Na jego rozkaz otoczyli Mwangę i Nutomo, zakryli ich połami swych szat przed resztą zgromadzonych. Rozstąpili się nieco, by wpuścić Okawangę do środka, następnie utworzyli na powrót zwarty pierścień. Mwanga rozchylił płaszcz z wielbłądziej wełny, rozwinął spowijający go luźno szeroki pas materiału i stanął obnażony. Nutomo obejrzał go uważnie i mamrocząc coś pod nosem wycofał się szybko, ustępując miejsca Okawandze. Dziewczyna zbliżyła się niepewnie i pochyliwszy się, przyjrzała się Mwandze. Krzyknęła przestraszona, zaniosła się łkaniem.

– Kobieto, powiedz wszystkim, co widzisz! – Stanowczy głos Nutomo przywołał ją do porządku. Przestała szlochać, uspokoiła się. Nie spoglądając już na Mwangę, powiedziała na tyle głośno, że słyszeli ją nawet najdalej stojący.

– To czary! Jeszcze wczoraj był wielki jak korzeń drzewa, a teraz został z niego tylko kikut.

– Chciałabyś takiego męża?

Dziewczyna żachnęła się.

– Po co kobiecie mąż, który przestał być mężczyzną?

Mwanga zajęczał, niewprawnymi ruchami owinął materiał wokół bioder i okrył się szczelnie płaszczem. Usiadł na ziemi, skrył głowę w ramionach i kołysząc się rytmicznie, postękiwał i powtarzał coś niezrozumiale.

Nutomo podniósł obie ręce i szmer wzburzonych głosów ucichł. Wszyscy czekali, co powie.

– Oto co myślę – zagrzmiał Nutomo. – Mwanga padł ofiarą złych mocy. Podstępny czarownik zakradł się pośród nas, by rozsiewać jad swej trucizny. Dziś jego spojrzenie padło na Mwangę, jutro może dosięgnąć każdego z nas. Kto wie, co nas jeszcze czeka. Krowy przestaną dawać mleko, piersi karmiących kobiet wyschną jak studnie na pustyni, szarańcza zniszczy plony, na polach zostanę tylko badyle. Czy tego chcemy?

Odpowiedział mu gniewny pomruk.

– Kiedy wiatr przywiewa chwast na uprawną ziemię, trzeba go wyrwać, nim rozpleni się na dobre. Chcecie dopuścić, by wyrósł bujniej niż zboże i zawładnął naszym życiem?

Nutomo musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć rozzłoszczony tłum. Pomógł Mwandze wstać i ruszył z nim przodem, pociągając za sobą resztę.

Po kilkudziesięciu metrach nieforemny z początku pochód uformował się. Przelewał się niczym wartki potok, zagarniając po drodze kolejnych ciekawskich. Szli nadbrzeżnym bulwarem, zbierając leżące na ziemi kije i kamienie, kiedy rozległ się elektryzujący krzyk Mwangi. Spojrzeli w kierunku, który pokazywał: z jednej z przyportowych uliczek wyłonił się mężczyzna w czapce z cętkowanego futra. Na ich widok zawahał się, zawrócił i zniknął na powrót za załomem. Mwanga puścił się biegiem. Gniew dodawał mu sił. Wysforował się do przodu, pierwszy wbiegł w wąską uliczkę. "Lamparcia czapa" szedł szybkim krokiem, nawet nie oglądając się za siebie; rzucił się do ucieczki dopiero wtedy, kiedy od czoła pogoni dzieliło go trzydzieści metrów.

Mwanga przystanął, zamachnął się i cisnął z całej siły kamieniem. Mierzył w głowę, ale trafił w plecy. Mężczyzna stracił równowagę, runął twarzą na ziemię gubiąc lamparcią czapkę. Poderwał się i próbował uciekać, ale celnie rzucona gruba pałka podcięła mu nogi. Zwalił się jak długi, chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami gramolił się nieporadnie, wzbijając tuman kurzu. Zanim zdążył się pozbierać, spadł na niego grad kijów i kamieni. W chwilę potem rozsierdzona ciżba obsiadła go niczym armia wygłodniałych mrówek, depcąc, kopiąc, wymierzając ciosy rękami i kijami.

W pięć minut później było już po wszystkim. Cisnęli bezwładne ciało na drewniany wózek, powieźli na skraj wysokiej skarpy i razem z wózkiem zrzucili do morza. Jasnoniebieska woda zrobiła się czerwona od krwi. Wkrótce nadpłynęły zwabione zapachem rekiny.

Kiedy morze uspokoiło się, ludzie zaczęli się powoli rozchodzić. Mwanga przyjął zaproszenie Nukomy i wraz z grupą jego towarzyszy udał się do portowej tawerny, by uczcić zwycięstwo. Zajęli dwa stoliki, zamówili sześć pieczonych kurczaków, tuzin butelek czerwonego wina i cztery butelki likieru kokosowego. Mwandze na widok jedzenia ślinka napłynęła do ust. Ociekające tłuszczem mięso wabiło go zapachem, uświadamiając mu przy tym, że od trzech dni oszukiwał głód duszoną fasolą i bananami. Nie oglądając się na innych, zaczął pochłaniać kurze udka i piersi, popijając obficie winem. Każdy kęs napełniał mu żołądek miłym ciężarem, każdy łyk wina rozlewał mu się po wnętrznościach falą ciepła. Czuł, jak wracają mu siły.

Okomo krzątała się między stolikami, rozlewając wino i przynosząc nowe porcje kuczaka. Zapadł zmrok, rozwieszone w górze lampy roziskrzyły się jasnoczerwonym blaskiem. Ich światło wydobywało z ciemności krągłe biodra Okomo i błyskające w  uśmiechu zęby. Mwanga wytarł otłuszczone usta rękawem płaszcza, dopił wina, stuknął pustym kubkiem o blat stołu. Podeszła do niego rytmicznym krokiem, nachyliła się, napełniła kubek do pełna. Nie odrywając od niej oczu, chwycił kubek i opróżnił go kilkoma haustami. Alkohol uderzył mu do głowy. Chwycił Okomo za rękę, silnym szarpnięciem przyciągnął ją do siebie. Opadła mu na kolana całym ciężarem ciała, z chichotem przywarła do niego. Po chwili syknęła i przymknęła oczy, cicho pomrukując zaczęła się wiercić jak ptak moszczący sobie gniazdo. Wreszcie zerwała się, lawirując między stolikami zniknęła we wnętrzu tawerny.

Mwanga odczekał trzy minuty, wstał i obszedłszy knajpę znalazł się na tyłach budynku. Okomo już na niego czekała. Puścili się pędem w stronę morza, potykając się w ciemności zbiegli po piaszczystym stoku i znaleźli się na plaży. Zrzucił płaszcz, rozpostarł go starannie na piasku, położył się na boku. Okomo przykucnęła, nie spiesząc się usiadła obok Mwangi. Przyciągnął dziewczynę do siebie i położył na płaszczu, nakrywając ją własnym ciałem.

Morze szumiało sennie, lekki wietrzyk wygładzał zmarszczki połyskujące srebrzyście na wodzie. Księżyc, odwieczny strażnik pilnujący porządku świata, wędrował dostojnie po skrzącym się gwiazdami niebie. Życie wracało do równowagi.

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 48 >