Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Maciej Jurgielewicz Literatura
<<<strona 74>>>

 

Ślizgacz

 

 

Ten Rajd zdecydowanie nie zaliczał się do udanych – cały mój oddział uległ rozbiciu podczas potyczki z dwoma Stalowymi Krychami, a ja sam, pozbawiony wsparcia, zostałem zmuszony do odwrotu. Zaszyłem się w piwnicy domu przylegającego do głównego placu Miasta. Pomieszczenie, w którym się ukryłem było lęgowiskiem Koszczurów. Dookoła unosił się ostry i dławiący zapach ich moczu. Podłoga usłana zaś była różnego rodzaju wielkości, obgryzionymi z mięsa, kośćmi. Noktowizor nie wyczuł tu ani śladu ciepła. Chwilowo byłem sam.

Zdjąłem hełm i zapaliłem wbudowaną w niego latarkę. Po chwili potrzebnej na wyrównanie oddechu, zmieniłem magazynek w Blozgerze. Granatnik i karabin okazały się bezużyteczne z powodu braku amunicji.. Odłożyłem je – w bazie wytłumaczę, że zgubiłem w czasie potyczki. Nie miałem zamiaru taszczyć ze sobą bezużytecznego złomu.. Tak...Szkoda – granatnik to dobra rzecz.

Włożyłem hełm i zgasiłem latarkę. Z Blozgerem w dłoni opuściłem piwnicę. Gdy wyszedłem na plac wbudowany w kask głośniczek pisnął ostrzegawczo i przed moimi oczyma pojawiła się skierowana w prawo strzałka. Odwróciłem się. Nasunęła mi się myśl o ewentualnym pościgu którejś ze Stalowych Krych, ale noktowizor nic nie zarejestrował. Ot – pewnie pomyłka skanera ruchu. Może zepsuty, a to źle...Trzeba wyłączyć, bo będzie mnie dezorientował.

Podniosłem przyłbicę i odłączyłem kable łączące skaner z komputerem. Przez chwilę zastanawiałem się czy dobrze zrobiłem. Może nie był zepsuty. Nagle usłyszałem wrzask. Chyba ludzki. Szybko opuściłem przyłbicę i zapaliłem latarkę. W jej świetle dostrzegłem kulącą się pod ścianą pobliskiej Nory postać. Zanim zdążyłem się jej dobrze przyjrzeć, potężne uderzenie zwaliło mnie z nóg. Upadłem na brzuch, więc szybko się przekręciłem...nade mną ujrzałem zwalistą sylwetkę Delirium. Przetoczyłem się kawałek i podnosząc się wywaliłem w niego z Blozgera...ale go już tam nie było. Rozejrzałem się. Mocny snop światła przebijający gęste ciemności sprawiał upiorne wrażenie. Wszędzie pełno cieni...zbyt ostre kontury...ale dostrzegłem go! Przywarł do ziemi kilkanaście metrów ode mnie. Wycelowałem w niego pistolet i zacząłem strzelać. Momentalnie się poderwał, już po pierwszym strzale. Był za szybki i za duży, nawet jak na Delirium. Starając się cały czas oświetlać mojego przeciwnika wystrzeliłem w niego cały magazynek. Komputer potwierdził cztery trafienia i zaproponował użycie granatu. W tym samym momencie na ekranie zamigotał znak informacyjny.

– Informacja – poleciłem. Wysunęły się trzy linijki tekstu:

" Obiekt nieznany

Przypuszczalna grupa – powyżej IV.

Obiekt niewykrywalny termowizyjnie."

Cholera! Rzeczywiście. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że noktowizory nie zarejestrowały ani śladu jego obecności. Nawet gdy pląsał kilka metrów ode mnie. Trzeba będzie z powrotem podłączyć skaner ruchu, a póki co – rozpracować to coś...

Zacząłem przeładowywać broń. Uderzenie, które nastąpiło zaraz po tym, gdy zmieniłem magazynek, wytrąciło mi Blozgera z ręki. Rzuciłem się w bok. Wpadłem na jakąś przeszkodę i runąłem na ziemię. Wirujące zgodnie z moimi ruchami światło latarki dezorientowało mnie. Jednak nie miałem czasu, aby ją wyłączyć. Sięgnąłem do kabury na lewej nodze i wyszarpnąłem granat z uchwytu. Komputer zaczął odliczanie. Panicznie się rozejrzałem i poczułem, że zrobiłem błąd...Nigdzie nie mogłem dostrzec mojego przeciwnika. W momencie, gdy przed oczyma ukazała mi się liczba 1, wyrzuciłem granat jak najdalej przed siebie. Podniosłem się. Wybuch na chwilę oświetlił prawie cały plac...nie walczyłem z jednym przeciwnikiem – było ich tu kilku. Po plecach przeszły mi ciarki. Rzuciłem się do ucieczki. Wbiegłem do jakiejś Nory. Z pierwszego pomieszczenia trafiłem na wąski, zawalony bezużytecznymi gratami, korytarz. Ciężko dysząc, ciągle się potykając i zataczając na ściany, parłem przed siebie. Nie wiedziałem gdzie biegnę – nie znałem tego miejsca. Skaczące w rytm kroków światło latarki zmieniało wszystko dookoła. Mózg nie nadążał z rejestrowaniem krótkich migawek ukazujących kolejne fragmenty otoczenia.

W pewnej chwili straciłem oparcie pod stopami i runąłem w dół. Schody do piwnicy. Stoczyłem się po nich i gdyby nie pancerz, pewnie już bym nie był w stanie do dalszej ucieczki. Z drugiej strony czynił mnie on bardziej topornym i powolnym...coś za coś.

Podniosłem się i ruszyłem dalej, nieco zwalniając tempa. Kolejny ciasny korytarz doprowadził mnie do kompleksu niewielkich pomieszczeń.. Pełno w nich było potłuczonych butelek i słoików, zbutwiałych od wilgoci drewnianych skrzyń i regałów oraz wiele innych, aktualnie już nierozpoznawalnych przedmiotów. Prawdopodobnie kiedyś, jeszcze za czasów funkcjonowania Miast, były tu spiżarnie. Teraz pozostały tylko pleśń i wilgoć...i ich zapach.

Podniosłem przyłbicę i zacząłem z powrotem podłączać skaner. Po kilku próbach odszukania właściwych wtyków uznałem, że po ciemku nie dam rady tego zrobić. Zdjąłem więc hełm i wymontowałem z niego latarkę. Korzystając z jej światła szybko podłączyłem wszystkie kable. W momencie, gdy skończyłem operację, głośniczki zapiszczały oznajmiając, że skaner ruchu coś wyczuł. Poświeciłem przed siebie latarką – pusto. Z tyłu coś zgrzytnęło. Gwałtownie odwróciłem się i....hełm wypadł mi z dłoni. Kilkadziesiąt metrów dalej coś zagradzało korytarz. Coś żywego – nadymało się w takt przyśpieszonego oddechu wypuszczając z siebie kłęby pary. Jęknąłem. Masa zagradzająca korytarz ruszyła w moją stronę. Parła roztrzaskując i gniotąc zagradzające jej drogę graty. Opanowałem paraliżujący mnie strach i rzuciłem się do ucieczki. Tuż za mną pędziła śmierć.

Widząc koniec korytarza rzuciłem się w najbliższe wejście. Znalazłem się w niewielkim pustym pomieszczeniu...ślepy zaułek. Z korytarza dobiegał mnie coraz bliższy rumor wywoływany przez goniące mnie monstrum. Co zrobić? Mój roztrzęsiony umysł odmawiał pracy projektując z zadziwiającą prędkością obrazy wszystkich cholernie ważnych chwil mojego życia. A więc tak to jest przed śmiercią...tak jak mówią – wspomnienia...

Przez chwilę trwającą wieczność nic nie mogłem wymyślić, aż w końcu olśniło mnie – granat! Sięgnąłem do kabury, wyszarpnąłem ładunek i wyrzuciłem go na korytarz. Wszystko ucichło. Zatrzymał się...Zapalnik na pięć sekund – za długo, to coś zdąży tu przyjść. A może za krótko? Potwór usłyszał upadający granat, zatrzymał się i zanim ruszy nastąpi wybuch, daleko od niego.

Pięć sekund minęło wyjątkowo szybko. Granat eksplodował z błyskiem i hukiem. Odczekałem chwilę i poświeciłem latarką w stronę wyjścia, ale nie zobaczyłem nic poza gęstą zasłoną wirującego w powietrzu pyłu.

Siedziałem chwilę bez ruchu, wsłuchując się w ciszę, która nastąpiła po detonacji. Bałem się wyjść na korytarz bez broni. Na szczęście miałem jeszcze, wchodzącą w skład standardowego wyposażenia pancerza, maczetę. Szerokie, lekko wygięte w łuk i gwałtownie zwężające się u końca w ostry czubek, ostrze było zaopatrzone w kanaliki, w których sączyła się silna trucizna. Zbiornik tego groźnego specyfiku znajdował się w wyprofilowanej do kształtu dłoni, pozbawionej osłony rękojeści.

W jednej ręce dzierżąc broń, a w drugiej – latarkę, wyszedłem na korytarz. W płuca wdarł mi się opadający już pył. Odkaszlnąłem i przywarłem plecami do ściany. W skierowanym w stronę, z której przyszedłem, snopie światła ujrzałem zagradzającą korytarz ścianę gruzu. Gówno – to była pierwsza myśl. Dopiero po chwili stwierdziłem, że sytuacja nie jest tak prozaiczna, jak mój niemy komentarz. Miałem odcięte wyjście. Po raz kolejny, podczas tego Rajdu, poczułem na sobie zimny dotyk śmierci. Tym razem przybrała postać powolnej agonii z pragnienia i braku powietrza.

Tuż za mną coś sapnęło. Odwróciłem się omiatając otoczenie światłem latarki. Zobaczyłem postać uskakującą do opuszczonego przeze mnie przed chwilą pomieszczenia. Nie mogłem stwierdzić, co to było.

Ścisnąłem mocniej maczetę i skoczyłem w ślad za mutantem. Wykorzystując impet skoku przetoczyłem się jeszcze kawałek. Wpadłem na mojego przeciwnika, ścinając go z nóg. Szybko uniosłem maczetę chcąc rozpłatać przygniatającą mnie teraz istotę, gdy ta ryknęła:

– Nieee!!! – głos był jak ludzki. Zdezorientowany wydostałem się spod przeciwnika i poświeciłem na niego latarką. Na podłodze leżał łudząco podobny do człowieka Odmieniec. Znałem to – zielonoszara cera, mizerne ciało, ciasno obciągnięte skórą kości i głupkowata twarz, zaopatrzona w wielkie, okrągłe oczy.

– Ślizgacz?! – spytałem, jakbym właśnie spotkał dawno nie widzianego przyjaciela i teraz upewniał się czy to on.

Odmieniec podciągnął górną wargę i zamrugał oczyma. O dziwo – odsłonięte zęby okazały się białe i zdrowe. Zawsze myślałem, że mieszkańcy Miast to gnijące wraki.

Przez chwilę stałem ważąc w dłoni maczetę, po czym spytałem:

– Tyyy...umiesz mówić?

– Dag – odparł jakby z namysłem

– Hmm...nieźle, gadający Odmieniec – ruszyłem w jego stronę z zamiarem spełnienia mojej powinności. Ślizgacz widząc odchylającą się do uderzenia, zbrojną w maczetę rękę, znów wrzasnął. Zawahałem się i w tym momencie moja ofiara chlusnęła potokiem słów.

– Jam znadź wszyzdko. Dunel zawalony...Dy umieraż, bo dunel zawalony. A jam wiem gdzi wyjździe. Wiem, wiem gdzi wyjździe i wyprowadzu dy.

Opuściłem maczetę, gdyż stopniowo docierało do mnie znaczenie tych słów.

– Wiem, wiem gdzi wyjździe – potwierdził Ślizgacz – i wyprowadzke zrobi jam.

Przez chwilę milczał, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym dodał:

– Dy...Jam wyprowadzku a dy jam nie zabijaż?

Wiedziałem, że przed chwilą zaoferowana pomoc, choć pochodziła z tak nieoczekiwanej strony, była mi niezbędna. Rozstrzygała kwestię mego powrotu na powierzchnię lub śmierci w Mieście. Tak – mapy nie miałem, była w pamięci komputera, komputer w hełmie, a hełm...

– A na powierzchnię potrafisz mnie wyprowadzić? – spytałem

Odmieniec podciągnął górną wargę ponownie ukazując rząd białych, równych zębów.

– Bodrafił. Jam znadź wszyzdko. Dzałe wielgie Miazdo.

###

Idąc za, prowadzącym mnie różnymi zaułkami przez Miasto, Odmieńcem, nie mogłem odpędzić od siebie ochoty nawiązania z nim rozmowy. Odkrycie faktu jego umiejętności mówienia, zszokowało mnie, ale też zaintrygowało. Byłem ciekawy od kogo nauczył się mówić, w jaki sposób żyje w Mieście, co tu robi całymi dniami, a raczej – wiecznymi nocami.

To, że był zdolny do władania, co prawda niezbyt poprawnie, ludzkim językiem, stawiało go w nowym świetle. Niewątpliwie był istotą inteligentną...Kto by pomyślał! Zwykły, rozpowszechniony w większości Miast Ślizgacz – stwór o szczególnie komicznym wyglądzie. Niekonfliktowy, niegroźny i tchórzliwy. Nie pamiętałem nawet skąd wzięła się ich nazwa.

Pomyślałem, że może mój przewodnik to odmieniec wśród Odmieńców – taki Arcyodmieniec.

Ślizgacz stanął nagle wyrywając mnie z zamyślenia.

– Zdop. Odpoczyneg. – zakomunikował i wszedł do pobliskiej Nory.

Siedliśmy na prowadzących do góry schodach. Poświeciłem dookoła latarką i na kilku stopniach dostrzegłem spore plamy zakrzepłej krwi. Ostrożnie wszedłem na piętro. Na klatce schodowej leżał trup Likwidatora. Jego zbroja na piersi była rozerwana i cała pokryta skorupą zaschniętej posoki.

– Na wieczną chwałę, towarzyszu – wyrecytowałem i zamknąłem mu oczy.

Sprawdziłem, czy coś z jego ekwipunku mogło by mi się przydać. Baterie w hełmie były niestety wyładowane. Za to karabin, który Likwidator ściskał w dłoniach, był sprawny i w dodatku znalazłem do niego dwa magazynki. Z przeładowaną i odbezpieczoną bronią wróciłem na schody.

Ślizgacz przelotnie spojrzał na karabin, po czym zaczął gwizdać jakąś wesoła melodię. To przeważyło szalę mojej ciekawości.

– Co to za melodia? – spytałem, aby jakoś nawiązać rozmowę.

– Wezoła – odparł z prostotą i przestał gwizdać.

– Jak masz na imię? W ogóle masz imię?

– Twezbekudupimarihodasortop.

– Eee...Twezbek...Będę mówił Ślizgacz.

Odmieniec spojrzał na mnie i wybuchnął piskliwym śmiechem.

– Co?! – warknąłem

– Do żard. Nie mam imie.

Wściekły z powodu jego wesołości, trąciłem go lufą.

– Idziemy dalej.

Zeszliśmy do piwnicy i stamtąd , jakąś szczeliną, dostaliśmy się do ciasnego tunelu o ścianach pokrytych pasmami światłowodów. Ten cwaniak chyba rzeczywiście znał całe Miasto. Zadowolony z bezpiecznej, jak się wydawało, trasy wędrówki, postanowiłem kontynuować rozmowę.

– Mówisz, że nie masz imienia?

Kiwnął głową.

– To jak na ciebie wołają?

– Gdo?

– Nno...kumple, znajomi

– Nie mam.

– A rodzina?

Chwilę milczał, po czym pokręcił głową.

– To co ty tu robisz? Nie nudzisz się?

– Ni. Jam prowadzam wszysdkich do wyźcia.

– Kogo?

– Dakich jag dy.

– Poważnie?!

Zachichotał, lecz zaraz umilkł, odwracając się i trwożnie spoglądając na karabin. Po chwili milczenia znów zagadnąłem.

– Skąd umiesz mówić?

– Dzo?

– Skąd umiesz mówić? – powtórzyłem – No wiesz, rozmawiać...

Myślałem, że nie zrozumiał, ale po chwili odparł.

– Umiem. Dag jag wszydcy -dodał, jakby odgadując kolejne pytanie.

Po około godzinie wędrówki tunelem wyszliśmy na ulicę. Ślizgacz zamarł i szepnął:

– Niebezpiedżnie jezd – po czym wskazał chudym palcem gdzieś przed siebie – Dam ziedzi.

Poświeciłem latarką w tamtą stronę. Na środku ulicy stał wrak samochodu. Za nim coś się ruszało.

– Żybgo idziemy – Ślizgacz pociągnął mnie za ramię – Jezd niebezpiedżnie.

Ruszyliśmy biegiem wzdłuż ulicy. Za nami jęknęła wyginana blacha i coś, głośno sapiąc, rzuciło się w pościg. To sapanie słyszałem już dzisiaj...Serce załomotało jak szalone. Zacząłem na oślep strzelać do tyłu.

– Dy! Dy! – wrzasnął Ślizgacz – Zpogój!

Wepchnął mnie do pobliskiej Nory. Zbiegliśmy do piwnicy i trafiliśmy do niewielkiego pomieszczenia.

– Kurwa! Ślepy zaułek! – wrzasnąłem – Ty idioto! On nas tu dopadnie!

Mój przewodnik, nie zwracając uwagi na wrzaski, schylił się i otworzył jakąś klapę.

– Dy! Wchodź – rozkazał.

Nie zastanawiając się wskoczyłem w niewielki otwór. Upadłem na wilgotny beton. Za chwilę Ślizgacz runął na mnie. Szybko podniósł się i zamknął klapę.

– Zam idiota – stwierdził, podczas gdy ja powoli dochodziłem do siebie.

Nagle klapa z ogromną siłą została wyrwana z betonu. Przez otwór coś się wsunęło.

– Dy! – wrzasnął Ślizgacz – Broni zie!

Uniosłem karabin i wywaliłem serię w cofającą się kolistą bryłę. Zapadła cisza.

Podniosłem latarkę, która mi upadła i oświetliłem ostrzelany przed chwilą cel. Jeszcze niedawno był to łeb, teraz z długiej szyi zwisały tylko krwawe strzępki skóry i mięsa.

– Cholera – odetchnąłem i dodałem, kierując słowa do Ślizgacza – Chyba nie żyje...

– Dżemu miałby nie żydź? – spytał.

– Nie rób ze mnie idioty – syknąłem i wycelowałem w niego karabin.

– Jam nie robi. Brzecie dy odważny i by zabić jam, dyby jam robił z dy idiota – odparł poważnym tonem.

Stłamsiłem chęć naciśnięcia spustu i klnąc pod nosem, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Była to ciasna klitka, aktualnie cała upstrzona strzępami skóry i mózgu zabitego przed chwilą Odmieńca.

Wspólnymi siłami przesunęliśmy trupa i opuściliśmy pomieszczenie. Powstrzymałem rwącego się do dalszej wędrówki Ślizgacza – chciałem obejrzeć zwłoki potwora. Była to potężna, skupiona w sobie, wręcz piękna, masa twardych jak skała mięśni. Bydlak, mimo swej wielkości, nie wydawał się toporny – jego ciało było wzorem doskonałego drapieżnika. Smukłe, ale nie delikatne ręce; szerokie trójpalczaste dłonie zaopatrzone w ponad pięciocentymetrowe pazury; chwytne stopy i odpowiednio długie, umożliwiające pościg, nogi; półmetrowa, potężnie umięśniona szyja...Doskonała maszyna do zabijania, cała pokryta czarną szczeciną. Nie widziałem jak się poruszała, jednak na podstawie jej budowy , wnioskowałem, że mogła to robić równie dobrze na dwóch, jak i na czterech kończynach.

– Nowe – zakomunikował Ślizgacz

– To jest nowe?

– Dag. Nowe.

– Kiedy się pojawiło?

– Nidawno.

Zaniechałem wypytywania się o dokładniejsze dane – pewnie Odmieńcy nie stosowali żadnych miar czasu.

Przez następne kilka godzin wędrówki zakamarkami Miasta w ogóle nie rozmawialiśmy. Musiałem zmienić magazynek w karabinie, gdyż stary zmarnowałem strzelając do hordy Koszczurów, która zaskoczyła nas w jakiejś wąskiej uliczce. Moja reakcja była jednak zbędna, gdyż fala Odmieńców nie zwróciła na nas uwagi – przelała się obok i zniknęła za rogiem. Byłem całkowicie zaskoczony, w końcu Koszczury są cholernie drapieżne. Horda to jak ławica piranii, tyle że żyjących na lądzie – runie na ciebie takich kilkanaście i po chwili zostaje tylko szkielet. Nie powstrzyma ich nawet pancerz. Ślizgacz nie wydawał się zdziwiony ich zachowaniem, ale odetchnął z ulgą, gdy się oddaliły.

Po pewnym czasie mój przewodnik oznajmił, że musi się przespać. Ukryliśmy się w sporym pokoju, na czwartym piętrze jakiejś Nory. Stały tam szczątki dużego, bogato zdobionego łoża i kilka, niegdyś zapewne wytwornych, mebli.

Ślizgacz wyszedł na chwilę do sąsiedniego pokoju. Wrócił niosąc jakieś niewielkie zwierze, które spożył na surowo. Wstrzyknąłem sobie podwójną porcję odżywek i zgasiłem latarkę.

– Ni jeż? – spytał Ślizgacz.

– Już jadłem.

– Giedy?

– Przed chwilą. Wstrzyknąłem sobie odżywki.

– Nie wiem.

– Chodząc na Rajdy – tłumaczyłem – nie nosimy żywności, to by było bez sensu. Zabieramy za to zapasy odżywek. Gdy jesteśmy głodni wstrzykujemy je sobie. I po wszystkim.

– Nie wiem – stwierdził i po chwili spytał – Dzo do je rajd?

To pytanie wolałem zostawić bez odpowiedzi. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wprawiło mnie w zakłopotanie.

– Dzo do? – powtórzył.

– Nnno...- chrząknąłem zastanawiając się, jak mu to wytłumaczyć w delikatny sposób – Rajd to Rajd. Idziemy do Miasta i likwidujemy groźnych Odmieńców...

Na korytarzu coś stuknęło. Przez chwilę siedzieliśmy cicho, po czym Ślizgacz spytał:

– Jam jezd odmieniedz?

– Tak

Zawarczał.

– Jam grożny odmieniedz.

Zaśmiałem się.

– Dowcipniś z ciebie.

– Dag drzeba. Zawże. Inni też.

– Czemu?

– Deraz jam udaju i dy jam nie zabijaż. Kiedyk gdo nie udaju do wy zabijadzie.

– To czemu wy, do cholery, nie próbujecie nawiązać z nami kontaktu?! – wybuchnąłem. Było źle, powoli zaczynałem czuć się winny.

– My nie mówi w ważym języgu – odparł.

– Jak to?! Przecież my jakoś możemy się dogadać!

– Dag. Deraz dag. Ale jag używadzie dłumadża – tu dotknął karabinu – do jagoź ni idzie.

– Nie myśl, że się rozczulę, bydlaku! – wrzasnąłem, tracąc nad sobą panowanie. Jego słowa dziwnie szybko wyprowadziły mnie z równowagi – Jesteś pierdolonym Odmieńcem i musisz zginąć! Taka twoja pieprzona rola! Nikt i nic nie zagrozi rozwojowi ludzkości! Żadne spaczone formy życia! Nikt...- przerwałem, ponieważ dobiegł mnie odgłos kroków. Kilkanaście par bosych stóp dudniło o podłogę.

Chwyciłem latarkę i karabin, po czym poderwałem się na nogi. Oświetliłem wejście i strzeliłem do wbiegającej przez nie postaci. Upadła, a po jej zwłokach do pokoju wbiegła grupa Ścierwojadów. Powitane serią z karabinu rozproszyły się po pokoju. Zrobiłem kilka kroków w bok i wtuliłem się w róg pomieszczenia. Wyławiając z ciemności kolejnych Odmieńców, prułem do nich dopóki karabin nie szczęknął, oznajmiając brak amunicji. Odrzuciłem go i sięgnąłem po maczetę.

W tym czasie wszystkie Ścierwojady skupiły się wokół łoża. Kwicząc i charcząc sięgały pod nie łapami. Mimo swych całkowicie ludzkich kształtów, miały z człowiekiem tyle wspólnego, co hieny. Napawały mnie odrazą i obrzydzeniem.

– Ślizgacz! – krzyknąłem korzystając z chwili spokoju.

– Bod łóżgiem! – usłyszałem w odpowiedzi. Zamarłem uderzony myślą o ewentualnej śmierci prowadzącego mnie na powierzchnię przewodnika. Wiedziałem, że jeśli on zginie to mnie także niebawem to spotka.

Starając się zachować zimną krew, ruszyłem do ataku. Gdy głowy dwóch Odmieńców oddzieliły się od ciała, poczułem że wpadam w szał. Runąłem na pozostałych przeciwników widząc tylko ich zaślinione mordy, będące makabryczną parodią ludzkiej twarzy. Zadawałem straszliwe, choć nie mierzone ciosy, które odrąbywały ręce i nogi, rozpoławiały czaszki i korpusy z taką szybkością, że gdy osiągnąłem apogeum szału, wszystkie Ścierwojady leżały martwe.

Kilka minut później ciężko dysząc siedziałem ze Ślizgaczem pod ścianą. Wejście zasunęliśmy wielką, trójdrzwiową szafą, która powinna choć na chwilę powstrzymać ewentualnych intruzów. Odłożyłem maczetę i latarkę.

– Maż rodzine, dy? – spytał nagle Ślizgacz.

– Tak – odparłem, z niechęcią myśląc o mieszkającej w domu starców matce – Właściwie, to nie.

– A jam mam. Wczeźnie głamałem.

– Masz rodzinę...a dzieci?

– Mam.

– Ile?

– Dwa. Były drzy, ale zlikwidowaliźcie.

– Pewnie się wkurzyłeś, co?

Westchnął.

– Eee dam...do dylgo odmieniedz...- cicho cmoknął ustami i oznajmił, że "Bora zbać".

Zaraz po przebudzeniu ruszyliśmy dalej. Wstrzyknąłem sobie odżywki i wypiłem resztkę wody, jaka pozostała w wbudowanym w pancerz zbiorniku. Gdy już się całkowicie rozbudziłem, poczułem że coś się zmieniło. Przez chwilę zastanawiałem się co. Odpowiedź spadła na mnie jak grom. Powietrze! Zmieniło się powietrze! Gęsta i ciężka atmosfera, panująca w Mieście, przerzedzała się.

– Ślizgacz! – krzyknąłem – Cholera! Ślizgacz!

– No co?

– Jesteśmy już blisko! Czujesz to?!

– Co?

– Powietrze! Jest... – przerwałem, uświadamiając sobie z kim rozmawiam. To nie był kumpel z oddziału – to był Odmieniec. On tu mieszkał i to zatęchłe powietrze było dla niego najlepsze.

– Kretyn – syknąłem sam do siebie. Robiłem z siebie idiotę, po raz kolejny. Wprowadziło mnie to w rozdrażnienie, gotowe przerodzić się w furię. Szedłem czekając i pragnąc tego, aby coś nas zaatakowało, gdy Ślizgacz odezwał się:

– Tak. Jesteśmy blisko.

– Jak blisko?

– Jeszcze z godzina drogi i się pożegnamy.

Uśmiechnąłem się...i stanąłem jak wryty.

– Ślizgacz!

– Co?

Chwyciłem go za ramię i obróciłem do siebie. Świecąc mu latarką w twarz, spytałem:

– Ty mówisz? Normalnie? Bez zniekształcania słów?

– Tak.

– Skąd?!

– A kto ciebie nauczył mówić? – odpowiedział pytaniem.

– No...nauczyciele, rodzi...To nieważne! Interesuje mnie skąd ty umiesz mówić!

– Nauczyłem się mówić od rodziców i w szkole.

Opuściłem latarkę.

– W szkole... – powtórzyłem bezmyślnie – ale przecież, jeszcze niedawno, mówiłeś inaczej, mocno zniekształcając słowa, źle akcentując...i w ogóle!

Ściskane przeze mnie ramię zatrzęsło się. Najpierw lekko, potem coraz mocniej.

– Co jest?! – spytałem i ponownie uniosłem latarkę. On się śmiał.

Obserwując go czułem, że gdzieś we mnie pękła jakaś tama. Też zacząłem się śmiać. Rzuciłem Ślizgacza na ziemię i kilka razy go kopnąłem.

– Nie będziesz ze mnie drwił Odmieńcu!

Ostatkiem zdrowego rozsądku powstrzymałem się przed zmasakrowaniem milczącego już mutanta.

– Wstawaj – rozkazałem.

– Nie mogę. Chyba mi coś połamałeś.

– Wstawaj!

– Nie mogę. Boli mnie...

Chwyciłem go za kark i postawiłem na nogi. Chwilę jęczał z bólu, po czym powiedział:

– Chodźmy dalej

###

Głęboko wdychają świeże powietrze, rozglądałem się po okolicy. Zieleń drzew i trawy, błękit nieba, szybujące po nim ptaki, puszyste chmury, lekki wiaterek – wszystko zachwycało mnie tak, jakbym doświadczał tego po raz pierwszy. Miałem ochotę zrzucić pancerz, śmiać się i skakać, ale byłem zbyt zmęczony. Poza tym w uszach wciąż brzmiał mi agonalny wrzask Ślizgacza.

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 74 >