Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Kolasa Literatura
<<<strona 84>>>

 

Wilcze gniazdo

 

 

Niebo nad lasem zasnuło się burymi, postrzępionymi chmurami. Porywisty wiatr, który zerwał się wcześniej, z furią szarpał i przyginał prawie do ziemi wierzchołki drzew. Krople deszczu zaczęły z szumem spadać w trawę, liście i igliwie. Chłostane nimi drzewa trzeszczały i chyliły korony do ziemi z ponurym jękiem. Deszcz, z początku rzadki i powolny, przerodził się w gwałtowną ulewę.

Czarnowłosy mężczyzna, siedzący na karym koniu, zadarł głowę do góry i obserwował przez chwilę granatowosine niebo. Mimo deszczu, nie miał na głowie kaptura. Po jego twarzy, pokrytej czarną, krótko przystrzyżoną brodą, spływały strużki wody, zalewając ciemny płaszcz, brązowy, skórzany kaftan i szarą koszulę. Mężczyzna podniósł dłoń w rękawicy i potarł prawy policzek, przecięty długą i szeroką szramą, sięgającą od podbródka aż po skroń. Jego wargi rozchyliły się w niespodziewanym uśmiechu, który nadał jego rysom wyraz pierwotnej dzikości. Nagłym ruchem przetarł dłonią twarz i strząsnął na ziemię wodę, która zebrała się na rękawicy. Drugą ręką ujął cugle i uderzył konia ostrogami, wydając równocześnie dziki, gardłowy okrzyk. Koń przysiadł na zadzie, wyrzucił przed siebie kopyta i po krótkim wahaniu poderwał się do gwałtownego galopu. Echo bijących o ziemie kopyt i niepohamowanego śmiechu zakołatało między drzewami i znikło, zagłuszone głośnym szumem ulewy.

 

*

 

Osada pojawiła się równie niespodziewanie jak dolina, na dnie której leżała. Trakt wiodący przez las wiódł prosto do wrót, znajdujących się w szarej palisadzie. Jeździec przez chwilę przyglądał się rozmokniętym słupom, z których zbudowana była palisada, po czym lekko cmoknął, poganiając konia.

Brama była otwarta. Wjazdu do osady strzegli dwaj brodaci mężczyźni, uzbrojeni w szerokie topory na długich trzonkach. Kiedy czarnowłosy jeździec zbliżył się do nich na odległość kilku metrów, jeden z nich wzniósł rękę, nakazując mu, by się zatrzymał.

– Skąd to bogowie wiodą? – zapytał, przyglądając się uważnie jeźdźcowi i jego uzbrojeniu. Jego towarzysz zacisnął obie ręce na trzonku topora i spoglądał spode łba na nieznajomego.

– Z daleka. – odparł przybysz, uśmiechając się szeroko – Zobaczyłem z lasu dymy waszej wioski i pomyślałem sobie, że znajdę tu kufel piwa, miskę strawy i nocleg. Ale widzę, że chyba niechętnie przyjmujecie tu gości?

Rudowłosy strażnik, do którego skierowane było pytanie, przyjrzał się jeszcze raz nieznajomemu, splunął na ziemię i odparł:

– Parszywe teraz czasy panie, to i o gościnę niełatwo. A to, co nazywacie wsią, to żadna wieś, ino miasto, co się nazywa Wilcze Gniazdo. Jest tu i karczma i pręgierz i studnia, co sięga serca ziemi, jak powiadają starzy. Możecie tu wjechać, panie, jak zostawicie nam przy bramie swoją broń.

– Broń?- zdziwił się przybysz- A czyj to pomysł?

– Naszego burmistrza. Zwie się Niedźwiedź i od kiedy nam burmistrzuje, nikogo tu nie zadźgano. Chłopy jeno czasem porozwalają sobie łby w karczmie, ale tych zaraz Niedźwiedź łapie za łeb i przykuwa do pręgierza. – Widać było, że dźwięk tego ostatniego słowa nie wiadomo dlaczego sprawia strażnikowi sporą przyjemność. – Możecie zatem wjechać do miasta ale bez broni. Taki jest rozkaz i koniec. Będziecie ją mogli odebrać przy wyjeździe.

– Skoro taki rozkaz... – Nieznajomy zaczął oddawać strażnikom swoją broń. Najpierw rzucił na ziemię ciężki topór, później wyciągnął z pochwy miecz, na końcu wylądował na ziemi sztylet, wyjęty z cholewy buta.

– Czy burmistrz jest teraz w mieście? – zagadnął strażników – Chętnie bym sobie z nim porozmawiał.

– Możecie go poszukać w chacie przy rynku – odparł rudy strażnik – Ale lepiej go nie niepokoić, bo bywa gniewliwy. Karczma jest tam – wskazał nieco wyższy od innych budynek. W tym czasie jego milczący towarzysz wrzucił do nędznej szopy za bramą jego broń.

 

*

 

Miasto nie wyglądało okazale. Kilkanaście nędznych chat krytych słomą, kilka ciasnych uliczek, wysypany piaskiem plac ze studnią pośrodku, który strażnik nazwał rynkiem – to było wszystko. Najokazalej wyglądała oczywiście karczma – malowidła na ścianach i rzeźbione framugi okien świadczyły o minionej świetności Wilczego Gniazda. Może kiedyś przebiegał tędy szlak handlowy, a może był to jeden z punktów obronnych księcia Krzywonogiego z czasów Wielkiej Wojny, na co wskazywałaby nazwa – w każdym razie nie było tego teraz widać.

Przybysz przerzucił cugle konia przez poprzeczną żerdź, umocowaną przy poidle dla koni i wszedł do środka. Gdy przekroczył próg, rozmowy przycichły nagle. Przez kilka chwil brodate twarze nad kuflami piwa wlepiały w niego swoje mętne oczy, po czym wszystko wróciło do normy. Rozległy się głośne okrzyki, ktoś zarechotał, a dwaj mężczyźni w skórzanych kaftanach o wyglądzie kowali wrócili do siłowania się na ręce.

Nieznajomy podszedł do stołu, za którym siedział półnagi brodacz o muskularnym torsie, pokrytym przypominającymi sierść włosami.

– To wy jesteście karczmarzem? – zagadnął go.

Brodacz podniósł się z zydla. Był o głowę wyższy od przybysza i dużo szerszy w barach. Z hukiem odstawił trzymany w rękach olbrzymi kufel i spojrzał na pytającego.

– Karczmarz Tur! Do usług! – wionął na niego zapachem czosnku, piwa i zepsutych zębów – W czym mogę służyć?

– Najpierw piwa, – rzucił czarnowłosy – później coś ciepłego do jedzenia, a potem pomyślę, co dalej.

– Pieczeń barania może być?

– Jak najbardziej.

– Jak na was wołać, panie? – zapytał Tur nalewając, piwo do kufla.

– Kruk – odparł, rzucając na stół srebrną monetę – I nie zapomnijcie zaopiekować się moim koniem.

 

*

 

Z nastaniem zmierzchu w karczmie przybyło biesiadników. Łysy osiłek w skórzanym kaftanie pokonał już trzeciego przeciwnika i właśnie wlewał w siebie kolejny kufel piwa, przygotowując się w ten sposób do położenia czwartego. Inni grali w kości lub wydzierali się, próbując wydobyć z chropowatych gardeł melodyjne tony.

Kruk odwrócił się w stronę karczmarza i stuknął swoim kuflem w jego kufel.

– Powiedzcie karczmarzu, – zagadnął – czy to prawda, co mówił wartownik przy bramie, że od kiedy macie nowego burmistrza nikogo tu nie zadźgano?

Tur wychylił zawartość kufla jednym haustem i spojrzał uważnie na pytającego.

– Lis? Eee... to głupek i moczymorda. Chodzi tylko i powtarza: miasto, miasto! Gówno nie miasto! Może i było kiedyś, ale teraz? Zadupie i tyle! Pewnie, że się zdarza, że jeden drugiego dźgnie albo huknie go obuchem w łeb, ale rzadziej niż dawniej. Burmistrz Niedźwiedź każe takich brać pod pręgierz, albo... – przejechał palcem po gardle.

– Od dawna on tu jest? – indagował Kruk, popijając piwo.

– A będzie z dziesięć wiosen. Przyjechał któregoś dnia jak i wy, Kruku, na czarnym koniu i już tu został. Potem wziął sobie babę, urodził mu się chłopak, a rok później wybraliśmy go burmistrzem.

– Ile lat ma chłopak?

– Niedługo minie mu siedem wiosen. Wielki i silny jak na pędraka – musi będzie jak ojciec. A jest ci Niedźwiedź silny! Ostatnio chłopem, co bił babę tak grzmotnął o karczmę, że tamten ducha wyzionął. Nawet i mnie chyba dałby radę, choć ułomek nie jestem.

– Surowy to pan!

– A surowy! Ale i dobrego siła zrobił. Bab ani otroków nie pozwala bić, zbójów w Głębokim Jarze wydusił, a jak kto kradnie, to mu łapy obcina. Co prawda mówią, – Tur zniżył głos i przysunął usta do ucha Kruka – że i on był kiedyś zbój i że kupę ludzi wyrżnął. Ale kto tam wie, jak było naprawdę? Teraz on pan dobry, choć surowy. Oby żył długo! – wrzasnął i podniósł kufel.

– I niech bogowie o nim nie pamiętają – dokończył formułkę Kruk i uderzył swoim kuflem w kufel Tura. Wypił resztę piwa i obtarł usta dłonią.

– Karczmarzu, – zagadnął – a czy dziewek u was też nie ma?

Tur zarechotał i z rozmachem uderzył pięścią w stół.

– Tego ci u nas nikt nie zabrania! – wrzasnął – Jedną czy dwie?

– Jedną – uśmiechnął się Kruk – byleby nie była za chuda.

– Robi się. Sarna! – huknął – Chodź i porozmawiaj z wielmożnym panem!

Czarnowłosa dziewczyna, przywołana przez Tura, podeszła do Kruka, uśmiechając się zalotnie.

 

*

 

Tego dnia Tur spał trochę dłużej. Wychylił wieczorem kilka kufli więcej, niż zwykle, a i pogoda tego ranka nie zachęcała do przebudzenia – pochmurno, ciemno i mżawka. Zbudziło go dopiero rżenie koni w stajni – widać Pokrzywka zapomniał je nakarmić i napoić. Ten chłopak nie nadawał się do pracy w karczmie – łaził tylko bezczynnie i oglądał się za dziewkami. Stękając i klnąc Tur podniósł się z legowiska i ruszył do głównej izby. Musiał przygotować śniadanie dla Kruka i jego dziewki – choć uważał ją za darmozjada, nie chciał, żeby gość uznał go za prostaka i gbura, dlatego postanowił zrobić śniadanie i dla niej.

Trzymając w jednej ręce kufle, a miski z mięsiwem w drugiej, zapukał do drzwi gościnnej izby. Nasłuchiwał przez chwilę, a nie doczekawszy się odpowiedzi, zapukał jeszcze raz. Tym razem także bez skutku. Tur pomyślał przez chwilę, po czym machnął ręka mamrocząc coś pod nosem. Delikatnie pchnął drzwi i wsadził głowę do środka. Gdy tylko oczy przyzwyczaiły mu się do mroku izby i spojrzał na łóżko, poczuł jak mięso, które jadł na śniadanie, podjeżdża mu do gardła. Kufle i miski uderzyły o podłogę, ich zawartość rozbryznęła się po glinianym klepisku.

– Psiakrew! – wydyszał.

 

*

 

Niedźwiedź szedł za gestykulującym i gadającym Turem i próbował rozbudzić się do końca. Właśnie zamierzał odwrócić się na drugi bok i spać dalej, kiedy Tur zaczął walić swoimi wielkimi pięściami w ścianę jego chaty. Bolały go kości i ciążyła mu głowa. Czuł się stary. Niedługo miał skończyć czterdzieści siedem wiosen. Mimo, że nadal trzymał się prosto, miał sprężyste i pewne ruchy – czuł się zmęczony. Nie ustępował siłą, wzrostem ani postawą Turowi, ale w jego rozczochranej czuprynie i brodzie było dużo więcej siwych włosów, niż u krewkiego karczmarza. W Wilczym Gnieździe nikt nie dorównywał mu siłą, ani nie mógł dotrzymać mu pola w walce wręcz, ale czuł, że jego czas już się kończy. Usilnie próbował teraz wyłowić z paplaniny Tura jakąś logiczną całość.

– Mówię wam, burmistrzu, kiedy tam wszedłem, tom o mało co nie wyrzygał tego, co zjadłem i wypiłem przez ostatni tydzień, a niejedno już człowiek widział w życiu. Cały pokój zabryzgany juchą, flaki walają się po podłodze – on ją po prostu wypatroszył jak prosię! Czegoś takiego nie widziałem od czasów, kiedy włóczyłem się po Górach Sowich z bandą Słowika.

– Kto dzisiaj stoi przy bramie? – przerwał mu Niedźwiedź.

– Szerszeń i Wilczek. Posłałem już po nich Pokrzywkę.

Szybkim krokiem doszli do karczmy. Kiedy wchodzili do głównej izby, z kątów spoglądały na nich z przestrachem pomocnice i żony Tura. Niedźwiedź zatrzymał się i spojrzał w ich kierunku, ale po chwili ruszył bez słowa w kierunku gościnnej izby.

Tur nie przesadził. Jego opis był w dużej mierze zgodny z tym, na co patrzył teraz Niedźwiedź. Nie powiedział mu tylko o oczach i języku dziewczyny. Może nawet tego nie zauważył.

Drgnął, kiedy usłyszał tupot nóg. Kiedy się odwrócił, zobaczył Szerszenia i Wilczka, stojących na progu karczmy. Za nimi zobaczył wczorajszych wartowników – Lisa i Mruka. Na placu przed karczmą zaczynał zbierać się tłum. Wieści rozchodziły się w Wilczym Gnieździe błyskawicznie.

– Kiedy wyjechał? – spytał krótko burmistrz.

– Skoro świt, panie – odparł Szerszeń.

– Oddaliście mu broń?

– Tak jest, panie. Przecie o niczym nie wiedzieliśmy.

– W którą stronę pojechał?

– Na północ.

Niedźwiedź spojrzał teraz na Lisa. Szerszeń i Wilczek odruchowo odstąpili na boki, żeby uniknąć wzroku burmistrza. Rudowłosy Lis skulił się i wbił wzrok w ziemię. Mruk nerwowo przestępował z nogi na nogę.

– Odebraliście mu broń? – rzucił Niedźwiedź.

– Tak jest – niepewnie odparł Lis.

– Wszystko, co miał przy sobie?

– To, co rzucił na ziemię.

– A może miał coś ukryte?

– Nie sprawdzilim...

Potężny cios powalił Lisa na klepisko karczmy. Drugi cios wyrzucił ciało Mruka w błoto, na zewnątrz. Niedźwiedź wyszedł za nim i gdy tamten próbował się podnieść, zwalił go z nóg mocnym kopniakiem. Stojący na placu mężczyźni patrzyli na niego z napięciem. Burmistrz patrzył przez chwilę na zachmurzone niebo, po czym odwrócił się w stronę karczmy.

– Tur – rzucił do stojącego w drzwiach karczmarza – kiedy Lis i Mruk wstaną, wyślij ich do wrót. Niech dwóch chłopów pójdzie z nimi. Ty zostaniesz w mieście z dziesięcioma wojami, a reszta na koń i za mną. Znajdziemy tego Psa, czy Kruka i powiesimy na jego własnych flakach, na pierwszym lepszym drzewie. Pilnować mi tylko baby i pędraka.

Nad lasem przetoczył się daleki grzmot. Gdzieś daleko przeraźliwie zaskowytał pies.

 

*

 

To był chyba najdłuższy dzień w życiu Tura. Spędził go głównie na chodzeniu od wrót do karczmy i od karczmy do chaty Niedźwiedzia. Nie było mowy o prowadzeniu interesu. W osadzie zostało tylko dziesięciu chłopów, on i baby z dzieciakami. Nawet stary Sęk wsiadł na konia mimo, że miał już coś ponad siedemdziesiąt wiosen. Rynek i uliczki opustoszały. Tylko czasami przechodzili nimi pozostawieni mu wojowie albo przebiegały wylęknione kobiety.

Szarzało już, kiedy od strony bramy rozległ się zduszony okrzyk. Tur zerwał się z zydla i wybiegł przed karczmę.

– Co się tam dzieje? – wrzasnął. Z karczmy wybiegło za nim kilku mężczyzn z toporami w rękach. Od strony bramy nie dobiegał teraz żaden odgłos. Wiatr przynosił tylko odgłosy uginających się pod jego uderzeniami drzew.

– Lis! Mruk! – krzyknął Tur.

Żadnej odpowiedzi.

– Do bramy! – zakomenderował – Sprawdzić, co się dzieje i niech jeden przyjdzie do mnie na rynek z wieściami. Wy dwaj pójdziecie ze mną – dodał, wskazując dwóch rosłych mężczyzn.

Pobiegli w stronę rynku. Karczmarz pierwszy dopadł chaty burmistrza. Trzeba było uspokoić burmistrzową. Trzęsła się jak osika cały dzień – jakby nigdy tu nikogo nie zabili. Nikomu tu co prawda nie wyrywano flaków, ale żeby od razu było takie zamieszanie? Ot, zwykła dziwka i tyle.

Kiedy Tur wyszedł z chaty, było już zupełnie ciemno. Chmury, przez cały dzień kłębiące się na niebie, nie przepuszczały nawet odrobiny światła. Tur zapalił pochodnie przy studni i odwrócił się do swoich towarzyszy.

– Nie było nikogo, Kowalu? – zapytał.

– Nie było – odparł łysy chłop w skórzanym kaftanie. – Słyszeliśmy jeno jakieś krzyki koło ogrodzenia.

– Pewnie popiły się psiekrwie i leją się teraz po mordach – klął karczmarz. – Prać ich tylko po pyskach i patrzeć, czy równo puchną! Przynieś no garniec piwa, Omyk, to się przynajmniej rozgrzejemy – rzucił do drugiego mężczyzny.

Ten ruszył, ale po kilku krokach zatrzymał się i patrzył przed siebie. Tur popatrzył w tym samym kierunku i zobaczył Mruka – zataczał się i potykał co chwilę. Dziwnie kulał na lewą nogę.

– Psiakrew! – zaklął Tur – Moczymordy zatracone!

Podbiegł do słaniającego się na nogach Mruka i podniósł rękę do ciosu, ale ten zwalił się bezwładnie do jego nóg. Tur pochylił się nad nim. Z tyłu przybliżył się Kowal z pochodnią w ręku. W jej świetle zobaczyli, że cały kaftan Mruka, jego twarz i włosy są zbryzgane krwią. Krztusił się i charczał, wypluwając ją z ust.

– Mruk! – potrząsnął nim Tur. – Co się stało?

Twarz Mruka wykrzywił wyraz panicznego strachu.

– Zły! – wycharczał. – Charakternik!

– Nie pleć byle czego! – wrzasnął karczmarz – Mów, co się stało!

Mruk wypluł krew i zwrócił na Tura zamglone oczy.

– Brama otwarta... – szepnął. – Lis... zarżnięty... wszyscy... ubici...

– Kto to zrobił? – wrzeszczał Tur. – Kto?

– Zły... – szepnął Mruk. Jego ciało stało się nagle bezwładne. Głowa opadła mu do tyłu. Tur rzucił trupa w błoto i poderwał się na równe nogi.

– Patrzcie, Turze! – szarpnął go za ramię Kowal.

Tur już wcześniej poczuł swąd spalenizny. Nad chatami od strony bramy unosiły się teraz płomienie i kłęby dymu. Rozległy się krzyki i piski przerażonych kobiet i dzieci. Słomiane strzechy płonęły gwałtownym ogniem. Wiatr przenosił ogień na coraz dalsze chaty. W Wilczym Gnieździe zrobiło się nagle jasno. Kłęby gryzącego dymu i podmuchy gorącego powietrza uderzyły ich w twarze.

– Psiakrew! – nie wiadomo, który już raz powtórzył Tur.

Między dwiema chatami naprzeciwko pojawiła się nagle postać z pochodnią w jednej i toporem w drugiej ręce. Karczmarz poznał go od razu. To był Kruk.

– To ty! – rzucił Tur przez zaciśnięte zęby. Ścisnął obiema dłońmi trzonek topora. – Utnę ci łeb, przybłędo!

Kruk przyglądał im się przez kilka chwil, jakby szacując odległość, po czym rzucił pochodnię na pobliską strzechę. Płomienie zaczęły lizać mokrą słomę, jakby próbując ich wytrzymałość, po czym z sykiem rozprzestrzeniły się po całym dachu. Kruk postąpił dwa kroki do przodu. Blizna nadawała jego twarzy upiorny wyraz.

– Jak za czasów Słowika, co, karczmarzu? – powiedział.

– Sporo wiesz, jak na młodzika – odparł Tur. – Po co to wszystko?

– Chcę tylko żony i dzieciaka Niedźwiedzia – rzucił Kruk. – Ty, ani twoi towarzysze nie jesteście mi potrzebni.

– Najpierw musiałbyś wypruć ze mnie flaki, jak z tej dziwki! – warknął Tur. – Nie miel ozorem, tylko stawaj!

– Jak sobie życzysz – rzucił spokojnie Kruk. Machnął kilka razy w powietrzu toporem i zbliżył się znów dwa kroki. – Od kogo mam zacząć?

– Walcz, psie! – wrzasnął Tur. – Kowal i Omyk do mnie! Nie rozbiegać się!

Zwarli się ramionami i pochylili się. Kowal popluł w dłonie i ścisnął stylisko topora. Tur splunął. Kruk zrobił jeszcze dwa kroki i zatrzymał się.

– No to do dzieła – powiedział.

 

*

 

Kiedy Niedźwiedź zobaczył nad lasem łunę tam, gdzie powinno być Wilcze Gniazdo, najpierw przeklął wszystkich bogów, których sobie przypomniał, później siebie, a na końcu swoich towarzyszy. Od razu popędził też swojego konia. Gnał jak burza, nie zważając na gałęzie, bijące go po twarzy i na okrzyki swoich wojów. Po drodze po raz kolejny przeklinał sam siebie, wyrzucał sobie głupotę, pochopny pościg, zgubienie tropu zbiega i co tylko mu przyszło do głowy. Kiedy znalazł się już na brzegu doliny, wszystkie włosy na głowie stanęły mu dęba. Wilcze Gniazdo płonęło wściekłym, czerwonawym płomieniem. Ogień zżarł już większą część grodu i dobierał się już do palisady. Przez płomienie przezierał tylko czasami widok fragmentów rynku. Niedźwiedź przymusił konia do szaleńczego galopu. Kiedy dotarł już w pobliże bramy – a raczej tego, co z niej zostało – zeskoczył z wierzgającego i parskającego wierzchowca i rzucił się wzdłuż płonącej uliczki ściskając topór w garści.

Kiedy już dobiegł do rynku, wyglądał jak upiór. Nie miał brwi ani rzęs, a jego włosy i broda zamieniły się w siwe kłaczki popiołu. Ledwie oddychał, krztusząc się suchym, rozpalonym powietrzem. Przez chwilę oślepiony blaskiem ognia stał bezradnie w miejscu, po czym pobiegł w stronę olbrzymiego ciała, leżącego koło studni. Opadł przy nim na klęczki, odrzucając na bok topór. Chwycił ciało obiema rękami za ramiona.

– Tur! – wykrztusił. Odkaszlnął i potrząsnął nieprzytomnym karczmarzem – Tur!

Otworzył oczy. Przycisnął obie ręce do paskudnej rany w brzuchu i rzygnął krwią.

– Skur... wy... syn – wykrztusił. – Dźgnął mnie... nożem... i rozpruł...

– Kto? Co tu się stało? – wrzeszczał jak opętany Niedźwiedź.

– To Kruk... wyrżnął ludzi... podpalił chaty... skurwysyn... – dyszał Tur.

– Gdzie baby? Dzieciak!

– Zabrał... pędraka... co z kobietą... nie wiem...

– Gdzie go zabrał? Tur! – szarpał go Niedźwiedź.

– Psiakrew... Głęboki Jar... o świcie... masz być... sam... Kurwa jego mać!... zdycham...

Niedźwiedź podniósł się i rozejrzał. Obok leżały trupy Kowala, Omyka i Mruka. Kiedy spojrzał w stronę swojej chaty, serce w nim zamarło. Przed płonącą chatą leżała jego żona. Poznał ją po sukni. Głowy nigdzie nie było widać.

Niedźwiedź opadł na kolana i chwycił się rękami za resztki włosów na głowie. Z jego gardła wydobył się przeraźliwy, zwierzęcy ryk.

 

*

 

Świtało. Wśród drzew unosiły się ciężkie, tłuste smugi mgły. Stopy Niedźwiedzia zapadały się z miękkim klaśnięciem w rozmokły grunt. Rozpoznawał miejsce, gdzie obozowała banda Jednorękiego, którą wybili do nogi ubiegłej zimy. Na drzewach do tej pory wisiały szczątki zbójów, które dla przestrogi zostawili tutaj na pastwę sępów i kruków. Nikt chyba nie zapuszczał się do Głębokiego Jaru od czasu tamtej bitwy. Nad lasem do niedawna krążyły w tym miejscu chmary ptactwa. Teraz nawet one znikły.

Niedźwiedź rozglądał się na wszystkie strony. Nigdy nie wiadomo, co takiemu szaleńcowi może przyjść do głowy. Miał tylko nadzieję, że zdąży rozwalić łeb temu popaprańcowi, zanim go zaskoczy. Kierował się w stronę polany, gdzie dorzynali niedobitki bandy Jednorękiego. Jeżeli mieli się gdziekolwiek spotkać, to właśnie tam. Ostrożnie wszedł na polanę. Nic. Kilka kroków i był na środku. Miał już iść dalej, kiedy usłyszał wyraźne cmoknięcie.

Odwrócił się. Pod sędziwym dębem stał Kruk. Jedną ręką trzymał za włosy jego syna, Łapkę. Niedźwiedź odruchowo podniósł topór i sprężył się do skoku.

– Stój! – rzucił Kruk – Jeden fałszywy ruch, a poderżnę mu gardło! – przystawił Łapce do gardła sztylet. – Rzuć topór! Daleko!

Niedźwiedź po krótkim wahaniu odrzucił topór w krzaki.

– Miecz! – zakomenderował Kruk.

– Jeżeli go tylko skaleczysz, – zasyczał Niedźwiedź wyciągając z pochwy miecz – uduszę cię gołymi rękami!

– To się jeszcze okaże. Rzuć to!

Miecz powędrował za toporem. Niedźwiedź zacisnął pięści i patrzył w oczy Kruka. Tamten uśmiechnął się.

– Niepokonany Niedźwiedź jest bezbronny. Z powodu małego synka. Jakie to piękne! – szydził.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał burmistrz.

– No właśnie! Dlaczego? Wygląda na to, że mnie nie pamiętasz. To zresztą zrozumiałe.

– Czego nie pamiętam? Nie znam cię, człowieku!

– No pewnie, że nie znasz. Gdybyś mnie znał, nie byłoby mnie tutaj, Krwawy Niedźwiedziu. – Twarz Kruka stężała. Mięśnie szczęk zapulsowały.

Niedźwiedź drgnął.

– O czym ty mówisz? – zapytał.

– Stare dzieje, Niedźwiedziu – oto odpowiedź. Spłacam tylko stary dług.

– Posłuchaj! – syknął Niedźwiedź – Jeżeli masz do mnie jakiś żal, stawaj z mieczem, albo toporem, a dzieciaka wypuść! On nie jest niczemu winien.

– To nie takie proste, Niedźwiedziu. – Kruk szarpnął za włosy Łapkę i przycisnął mu ostrze do gardła. Chłopak jęknął. – Mówi ci coś nazwa Czerwony Bród?

– Nie – wyznał burmistrz. – Co to ma wspólnego ze mną i z moim synem?

– Bardzo dużo, Krwawy Herszcie. Kiedy byłeś jeszcze zły, pohulałeś tam trochę. Spaliłeś kilka chat, zabiłeś kilku wieśniaków, zgwałciłeś kilka kobiet. Naprawdę nie pamiętasz?

– Może – przyznał Niedźwiedź. – To było dwadzieścia lat temu.

– Tak. A ja miałem wtedy siedem lat, jak twój ukochany synek Łapka. – Szarpnął go za włosy. – I przyglądałem się z ukrycia, jak mordowałeś moją rodzinę, skurwysynu, jak gwałciłeś moją siostrę, a potem rozerwałeś ją końmi. Twarz ojca do tej pory pamiętam jako krwawą miazgę. – Twarz Kruka ściągnęła się wściekłością. Blizna na twarzy odcinała się białą linią od czarnego zarostu. Spod ostrza sztyletu pociekła po szyi Łapki strużka krwi. Chłopak oddychał szybko, wciągając ze świstem powietrze.

– Słuchaj! – krzyknął Niedźwiedź. – Puść chłopaka, a ja stanę tu, przed tobą z mieczem w ręku. Ja zamordowałem twoją rodzinę, a ty moją żonę i spaliłeś moje miasto. Zabijesz mnie, albo ja ciebie i wszystko się wyjaśni. Rachunki się wyrównają.

– Nie, Niedźwiedziu – odparł Kruk. – Takie rachunki nigdy nie będą wyrównane. Nie chcę, żeby za dwadzieścia lat ścigał mnie twój syn.

Nagłym ruchem poderżnął chłopakowi gardło. Łapka upadł na kolana i uniósł ręce do szyi. Przez rozciętą tchawicę ze świstem wydobywało się powietrze. Przerażonym wzrokiem spojrzał na ojca i upadł twarzą w mech.

– Nie! – wrzasnął Niedźwiedź i rzucił się na Kruka. Ten błyskawicznym ruchem wyciągnął miecz i uskoczył w bok. Uderzył biegnącego Niedźwiedzia głowicą miecza w bok głowy. Upadł oszołomiony na kolana i próbował się poderwać. Silne kopnięcie w bok zwaliło go z nóg.

Kruk podszedł do leżącego mężczyzny i kopniakiem odwrócił go na plecy. Postawił stopę na jego piersi i przystawił mu ostrze miecza do gardła. Niedźwiedź patrzył na niego oszołomiony.

– To koniec, Krwawy Herszcie – powiedział Kruk. – Gdybym był szlachetnym rycerzem, dałbym ci miecz i pozwolił ci walczyć ze mną. Ale jestem tylko zbójem, którego ty ze mnie zrobiłeś i gdzieś mam szlachetne postępowanie. Poza tym, chce mi się spać i nie chce mi się walczyć. Żegnaj.

Pchnął. Po chwili wyszarpnął miecz i wytarł go o kaftan Niedźwiedzia. Spojrzał jeszcze raz na trupa, a potem na leżącego kilka kroków dalej chłopca. Na ziemię zaczęły padać pierwsze krople deszczu. Nagle w głębi lasu rozległ się okrzyk, po chwili dołączyły do niego dalsze. Kruk zwrócił się w stronę głosów i nasłuchiwał przez chwilę. Między drzewami mignęła jakaś sylwetka. Głosy nasiliły się.

Wargi Kruka rozszerzyły się w szerokim uśmiechu. Odwrócił się i zaczął biec. W kilku susach dopadł ukrytego w leśnej gęstwinie konia. Wskoczył na niego i uderzył go piętami, wydając dziki okrzyk. Zmusił konia do galopu. Drzewa odbijały echo kopyt i dzikiego, prawie nieludzkiego śmiechu. W głębi lasu rozlegały się okrzyki pościgu.

Deszcz przerodził się w prawdziwą ulewę.

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 84 >