Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 08>|>

Ble, czyli refleksja o przyszłości seksuologii teoretycznej

 

 

Bogactwo problemów, jakie mieszczą się w myśleniu o przyszłości, jest zupełnie niewspółmierne w stosunku do tego, o czym się pisze. Poruszane są wybrane tematy. Najpierwszym był postęp techniczny i jego zgubne skutki, już to w postaci upadku obyczajów, już w postaci zatrucia środowiska. Tak zwane political-fiction zajmowało się w swoim czasie różnymi projekcjami obecnego zniewolenia społeczeństwa na przyszłe środki techniczne: inaczej mówiąc, czy za sto lat będą pałować, lub inwigilować. Niestety, nastąpił przykry rozwój wypadków w świecie rzeczywistym: walnął nam się komunizm i naturalny literacki przeciwnik rozwiał się jak dym z zaniedbanego ogniska.

Okazało się, że na skutek niesłychanej zdrady światowej masonerii, albo czegoś takiego, od tej pory przyjdzie się nam gnębić samodzielnie.

Krytycy czasami zadają sobie niepokojące pytania o tak zwaną przyszłość sztuki. Oto mamy pewne kierunki, tak zwane trendy. Pytanie, co się z nich w przyszłości wykluje. Niestety zainteresowania krytyków sztuki pozostają bardzo hermetyczne. Znaczy to, że kombinują oni jak koń pod górę, żeby ktoś się ich przemyśleniami interesował, ale ludzie mają całkiem dosyć tego, co się już dziś wyrabia i nie mają zamiaru psuć sobie humoru. W szczególności zaś czytać nudnych wywodów o tym, jak zrobić, aby to, co dziś jest nudne ogromnie, w przyszłości osiągnęło poziom nudy dziś jeszcze niewyobrażalny.

Nie słyszałem, nie czytałem, nie widziałem, by ktokolwiek zajął się problemem, jak w przyszłości będzie wyglądała publicystyka. A dziwne, przecież w porównaniu z owymi trendami w malarstwie czy muzyce, to całkiem inne pieniądze. Jeśli nawet nie wypłacane autorom, to przecież wziąwszy pod uwagę, jaka kasa obraca się przy jednym wydaniu trochę większego dziennika, nikt nie może zaprzeczyć, że mamy do czynienia z poważną dziedziną gospodarki. I owszem, wiele miejsca poświęca się przewidywanym technicznym przemianom. A przecież, z punktu widzenia lat poprzednich, z masowym rozwojem Internetu powinna zacząć zanikać normalna papierowa prasa. Nie zanika. Zresztą nawet gdyby, to przecież dzięki elektronicznym wydaniom ilość słowa pisanego rośnie, i to w tempie, jakie nie mogło się śnić komukolwiek kilkanaście lat wcześniej. Trzeba więc przyjąć, że w tak zwanej przewidywalnej perspektywie będziemy mieli publicystykę. Będziemy mieli coraz więcej tekstów, autorzy będą się starali pokazać czytelnikom od najlepszej strony. Będzie z tego całkiem poważna kasa (lub nie będzie kasy, ale za to działalność przez duże, z przeproszeniem, D).

Można się zastanowić, co z tego wyniknie: przecież wszystko się wokół zmienia w ogromnym tempie. W pewnych okolicznościach takie wróżenie wymaga metod systematycznych, o ile nie ma pozostać tylko kolejnym gdybaniem, mającym na celu zajęcie czytelnika. Niewątpliwie trzeba zacząć od przeanalizowania gruntu obecnie istniejącego w badanej przez nas materii. Postanowiłem rzecz zacząć od najbliższego obiektu: to znaczy mnie samego, od zgłębienia zarówno swej jaźni, lecz także, przyznajmy to, trywialnych uwarunkowań.

 

Ten problem gnębi mnie od dłuższego czasu: chciałbym zostać popularnym felietonistą. Za pieniądze. Znaczy ja sobie coś wymyślę i napiszę, a tak zwany wydawca mi zapłaci. Ludzie czytać nie muszą. Dobrze byłoby, żeby czytali, ale nie muszą. W zasadzie nawet nie muszę pisać, gdyby mi płacili: nawet za to, że nie piszę. Koncepcja nieco karkołomna, ale już nie takie rzeczy w historii się zdarzały: na przykład w Ameryce płacili rolnikom za to, że nie orali i nie siali, a Rzymie płacili, no, może nie płacili, ale dawali zboże za to, że legionista nie rozrabiał. Do owego szczytu powodzenia człowieka, gdy tak się da we znaki bliźnim, że płacą mu za to, by nic nie robił, doszło bardzo wielu, wbrew pozorom. To szczęście spotyka co drugiego niezwykle zasłużonego człowieka, gdy osiąga pewien wiek. Wówczas zazwyczaj jego podwładni żyją tylko dniem jego odejścia. Któregoś dnia wyprawiają mu wielką fetę i oczekują, że jako bardzo szczęśliwy emeryt już się w robocie nie pojawi. Bywa różnie: czasami od nadmiaru szczęścia diabli wszystko biorą i trzeba powrócić do czasów, gdy ów człowiek zatruwał ludziom życie. Tak też bywa.

Wbrew powszechnemu twierdzeniu, że nie ma ludzi niezastąpionych, zastąpienie niemal kogokolwiek jest raczej niemożliwe. Możliwe jest natomiast obycie się bez roboty, którą wykonywał. W szczególności to nie jest tak, że ludzie muszą być mądrzy. Na przykład nauczyciel matematyki nie musi znać się na matematyce. Jeśli pan, lub pani od matematyki, zna się na przykład dobrze na rachunkach, to nie tylko wystarczy, ale może być bardzo dobrze. Jak się nie zna ani na jednym, ani na drugim, to niekoniecznie jest źle. Można na przykład na matematyce uczyć polskiego, albo religii. Upływa zwykle dużo czasu, nim się ludzie zorientują, że na matematyce jest polski. Na odwrót, to pechowo: zaraz będzie afera. To taki fenomen nieliniowy, przedmiot troski fizyki teoretyków: nagle w świecie, który jest z zasady symetryczny, bo wszystkie układy inercjalne są jednakowo ważne, nagle pojawia się niepokój. Czas płynie w jedną stronę, pojawiają się nieodwracalne procesy.

Zagalopowałem się. Nie wolno pisać, że dzieci trzeba uczyć rachunków. W  swoim czasie, tak zwanym świątecznym, zabrałem się do lektury stosiku prasy kobiecej, żeby przekonać się, jak pisują zawodowcy. To znaczy ci, którym płacą. Mnie płacą także czasami, ale w zamian muszę wykonać ciężką robotę: nauczyć się nowego oprogramowania, dobrze je opisać, zazwyczaj coś w nim porządnie zrobić, a na końcu redaktor i tak mnie opieprzy, że wszystko poknociłem. No i co racja, to racja. Poknocę, bo pisanie o oprogramowaniu to trudna sprawa. Czy nie mógłbym na ten przykład udzielać porad tyczących seksu?

Mógłbym. Ale się wstydzę. Dlaczego, zaraz wyjaśnię. Szczerze mówiąc w moim wieku te sprawy, czy te tak zwane sprawy, mało kogo peszą. Jak jeszcze może, znaczy zdrowy i  pożyje chłopisko, a niech mu tam będzie na zdrowie. Problem jest całkiem gdzie indziej.

 

Nawet wiem, co i jak pisać w owych poradach. Na przykład że warto, jak w Konopielce, spróbować tak trochę inaczej, na odwrót, czy co takiego. Można. Powodzi, ani trzęsienia ziemi od tego nie będzie, nie trza od razu księdzu wszystkiego z detalami opowiadać, albo nawet można wcale nie mówić, jak ze ślubnym partnerem. Kłopot tylko wtedy, gdy ów nie chce, to znowu ważna rada: nic na siłę. Poza tym lepiej wyglądać młodo niż staro. Lepiej być zdrowym, bo niestety chorzy czasami całkiem nie mogą. Lepiej mieć pieniądze, bo jak się ma pełny portfel, to zazwyczaj ma się lepszy nastrój, a wtedy także i te sprawy jakoś się lepiej udają. Wychodzi także, że najlepiej być obywatelem USA, bo oni robią to najczęściej. To znaczy lepiej jest się urodzić w  bogatym i szczęśliwym kraju. Dobrze mięć ładną bieliznę na sobie, dobrze jest się myć, niedobrze w brzydkiej bieliźnie i gdy człowiek się nie myje. Dobrze jest mieć ładny i drogi samochód, bo to działa pobudzająco na partnera i to niezależnie od płci. Niedobrze, gdy się nie ma własnego mieszkania, no żeby uprawiać seks, dobrze jest je mieć. Niedobrze, gdy się straci pracę, dobrze, gdy się ma dobrze płatną robotę, gdy się w niej awansuje, gdy szefowie nas cenią. Zupełnie niedobrze, gdy ktoś zachoruje na raka czegokolwiek. Wtedy, zamiast uprawiać seks, siedzi i się martwi, że umrze i rzeczywiście czasami umiera. Zdecydowanie niedobrze jest mieć raka, zdecydowanie lepiej go nie mieć.

Zdecydowanie lepiej, gdy się jest młodym i zdolnym, niż starym i bez perspektyw. Zdecydowanie lepiej, gdy jest dobrze, niż wtedy, gdy jest źle. A poza tym rozebrana kobieta może podniecać mężczyznę. Tak należy pisać porady seksualne.

 

Nie należy roztrząsać żadnych danych statystycznych, żadnych indywidualnych reakcji, że jeden woli tak, a jedna całkiem inaczej. Dosyć jest komplikacji w tej dziedzinie, dosyć szarpaniny, nocnych kłótni, kto rano z wiaderkiem ze śmieciami popędzi, ile jeszcze do pierwszego zostało, żeby przyprawiać czytelnika o nieznośny ból głowy, wywołany podstawowym pytaniem, czy onanizm jest w końcu szkodliwy. Trzeba jasno odpowiadać: tak, jest szkodliwy, wysusza rdzeń kręgowy o jedną trzecią, lub do jednej trzeciej czego nie wiemy, bo lokalny specjalista od tego problemu nigdy nie nosi sztucznej szczęki i sepleni, więc nie da się zrozumieć, a gdy się go prosi, żeby napisał na kartce, jest już tak wk... że macha rękami, werbalnie i słownie daje bardzo wyraźnie do zrozumienia, żeby mu dać święty spokój.

Otóż mógłbym tak pisać. Na przykład, że jeśli kobieta ma zamiar odbyć stosunek z partnerem seksualnym (którego tu bliżej z racji poprawności politycznej nie określamy), to zazwyczaj lepiej, gdy włoży ładną piżamkę, niż brzydką, grubą i barchanową. Dobrze też, jeśli ładnie pachnie, źle, gdy wydziela aromat szarego mydła marki Biały Jeleń. W ogóle to mydło kiepsko się ostatnio do czegokolwiek nadaje, nie tylko do kąpieli przed nocą poślubną i nie należy mu robić dobrej prasy.

Tak mógłbym pisać. Tylko że mi głupio. Wstydzę się, że znajomi wezmą mnie za kompletnego durnia, a czytelnicy wpieprzą się silnie, że balona z  nich robię, radząc na przykład, by zadawali się z partnerami, którzy im się podobają, a nie z takimi, którzy nie są im mili i z którymi nie mają ochoty przebywać. Nie, ja nie bardzo kpię. Tylko trochę. Tak właśnie się ostatnio pisze.

Nie wolno biednego czytelnika niczym zmęczyć. Nie daj Boże za dużo nowości. Jeśli, dajmy na to, nie o seksie, tylko o nanotechnologii, to że jest to bardzo obiecujące. Zapewne z jej pomocą zrobimy nanoroboty i te nanoroboty będą na przykład przeprowadzać w człowieku nanooperacje. Wypadałoby natomiast napisać, że chodzi o coś, czego jeszcze nie ma, że współczesna nauka robi pierwsze kroki w manipulowaniu pojedynczymi atomami, że prawdopodobnie nigdy nie uda się zbudować nanorobotów z dosyć prostej przyczyny – nieskalowalności warunków. Nie mamy więc na dzień dzisiejszy jasnego pojęcia, co się z tego wszystkiego wylęgnie. Jak na razie dosyć dobrze opanowana technologia mikroskopii skaningowej przynosi ciągle nadmiar okryć, których wagi nie jesteśmy jeszcze w stanie dobrze ocenić.

Nie można pisać, że zapewne nie doczekamy się w bliskiej przyszłości cudownych narzędzi chirurgicznych, bo w takiej skali nie można mówić o mechanicznym oddziaływaniu, że ów robot, jeśli ma działać, będzie jakimś związkiem chemicznym. I nie wykluczone, że nanorobota będziemy przygotowywać w retortach, mieszając i gotując odczynniki i nie będzie w tym wszystkim ani słowa o nanotechnologii.

Gdy się pisze o wyprawach w kosmos, o czym się pisze ostatnio coraz rzadziej, to najlepiej o katastrofie kosmicznej. Nikt ostatnio nie ma ochoty przenieść się na stałe na Marsa, za to fascynujący jest obraz zagłady planety przez wielki meteor. Dobrze napisać, że ten meteor już leci i że spotkanie nastąpi wkrótce, za jakieś sto lat.

Nie wolno pisać o błędach pomiaru orbity, o tym, że nie tylko wynikają one ze skończonej dokładności aparatury, ale także z wpływu bardzo wielu ciał, jakie się w naszym układzie słonecznym znajdują i że z wyplątaniem z tej kopy siana prawdziwego toru nie radzą sobie nawet największe komputery. Bardzo niedobrze wypisywać takie rzeczy, że zazwyczaj dokładność tych pomiarów jest taka, iż dopiero w ostatniej chwili, zaledwie kilka tygodni naprzód można ocenić, czy rzeczywiście ciało nam zagraża. Nie wolno ludzi frustrować.

Tylko pomyśl, drogi Autorze: siedzi Węgielkowa z Wymiotkową na ławeczce i Wymiotkowa, jak to na ławeczce przy ładnej pogodzie (słonce w gęby zagląda, że można poznać, które zęby który dentysta rychtował, ciepło i przyjemnie, ptaszki śpiewają, bo wiosna) twierdzi, że przyjdzie zaraz kometa i ogonem machnie. A Węgielkowa jej Twój artykuł pod nos, gdzie piszesz, że nie trafi to i nie machnie. I głupio się zrobi i markotno, lamentować (jak tu), gdy kometa felerna.

Piszesz – trafi! Jak rypnie, jak huknie, jak machnie tym swoim chwostem, może nawet dwa razy machnie, to Węgielkowej gary pospadają z przypiecka, kot ucieknie Wymiotkiowej i trzy dni (marzec) go nie będzie. I zaraz lepiej na duszy, bo se można polamentować serdecznie, pani Wymiotkowa, jak se pomyśli, jak to huknie...

Gdy się, człowieku, zabierasz do pisania o  Internecie, miej świadomość, że trzy czwarte czytelników zna kto zacz z opowiadań znajomych. Dlatego o Internecie należy pisać z przekąsem – że seks, ruja i poróbstwo, a miała być nauka i edukacja. Dobrze napisać o wynikach eksperymentu naukowego, w którym na skutek działania sieci komputerowej zwiększyła się o pięć procent liczba zboczonych homoseksulanie żab. Poza tym agresja rośnie od gier komputerowych zwłaszcza u zaniedbanej młodzieży, która wieje z lekcji informatyki i pije pokątnie piwo, podczas gdy rodzice nie uciekali z informatyki, zwłaszcza, że jej nie było.

Jeśli nie daj Boże napiszesz, że dobrze sobie założyć łącze, kupić modem, nabawisz biedaka-czytelnika kompleksów. Możesz mu pisać, że ma sobie kupić pas wyszczuplający za drobną kwotę 700 pln z kompletem akumulatorków za 120 pln. To wolno.

Konwencja bowiem dopuszcza stresowanie niekupieniem, zwłaszcza, że reklama tego cuda znajduje się jako przewodni motyw na pierwszej stronie. Nie wolno zmuszać czytelnika do nauki czegokolwiek.

 

Niestety, z Internetem i komputerem to nie skończy się na wydaniu kasy. Dlatego ewentualny sposnsoring producenta jedynie słusznego systemu operacyjnego, gdyby miał sponsoring ten tyczyć artykułu, musi być bardzo konkretny. Czytelnik zacznie bowiem kojarzyć czasopismo z godzinami szarpania się z oprogramowaniem, sprzętem i kabelkami. Jak się mu umieści na pierwszej stronie śliczną panienkę, to mu się ta panienka skojarzy z niebieską tablicą. Mogą być straszne konsekwencje, niezależnie od płci.

Z  tego samego powodu o Linuksie trzeba pisać z sympatią, ale z dystansem. Trzeba zaznaczać, najmniej kilka razy w tekście, że tam nie ma Worda, bo jak się nie daj Panie kto z prenumeratorów weźmie za instalację, to nie tylko wycofa prenumeratę, ale jak amen w pacierzu sprawa w sądzie o spowodowanie ciężkiej depresji.

Biedak całe życie sądził, że jest mądry, a tu kurka Olek... nie bardzo!

 

Wszelkie artykuły, dotyczące zjawisk globalnych, powinny tchnąć niepokojem. Na przykład informację o tym, że dzieciarnia pcha się drzwiami i oknami do czytelni, by się napawać przygodami niejakiego Harrego P., należy jak najbardziej opatrzyć niepokojem o kręgosłup moralny tejże. Masowy udział w pokazach kinowych "Władcy pierścieni" warto zakończyć refleksją, że za naszych czasów tak gremialnie młodzież uczestniczyła tylko w meczach Lech Poznań – Śląsk Wrocław, które kończyły się jakże budującym kryterium ulicznym, o którym legendy krążą niczym o Bitwie Pod Grunwaldem do dnia dzisiejszego.

Nieszczęście, gdy felietonista na czymś się naprawdę zna. To nie żarty. Bo felietonista może operować wyłącznie popularną wiedzą. Nabycie fachowej jest końcem możliwości pisania o dziedzinie, w której miało się nieszczęście nabyć. Gdy znasz się na samochodach, powinieneś pisać o poezji, teatrze, muzyce, a im bliżej techniki, tym gorzej. Na odwrót, nie znasz się na technice, świetnie – pisz o samochodach, o tym, jak powinno się rozwijać naukę, co badać i ewentualnie jak się to obecnie źle robi. A kiedy wypomnisz komuś, że Mickiewicz zasuwał trzynastozgłoskowcem i że se sam może policzyć, że trzynaście (Litwo, Ojczyzno moja...), to już pisarstwa koniec bliski. Podobnie, jak adepta nauk technicznych, gdy zacznie wyjaśniać zasadę działania transformatora, w szczególnym trójfazowym przypadku.

Felietonista ma stać z boku i dawać wszystkim do zrozumienia, że gdyby tylko chciał, gdyby mu ciemne siły nie zabraniały, to on by zaraz ten polski przemysł stoczniowy do stany wiosennego kwitnienia doprowadził. Ponadto ta sakramencko spóźniona wiosna to przez ten efekt cieplarniany (przecież to oczywiste!) i dziurę ozonową, która powstała od stosowania środków antykoncepcyjnych w sprayu.

Kiedy sobie tak to wszystko do kupy pozbieram, to już wiem jedno: kasy na pisaniu nie zrobię. Jestem za stary. Gdybym był młody, to zdawałoby mi się, że prawie wszystko rozumiem, a co najmniej dana mi jest jasno zasada tego świata, dzięki której mogę sobie wyjaśnić dowolny problem.

Jako człowiek stary, czuję się fizycznie słaby i umysłowo nie za sprawny. Jako człowiek niedostatecznie stary, co raz usiłuję wyjaśniać i tłumaczyć. Ciągle chcę nie dopuszczać do tego, by ktoś, kto tego bardzo chce, wsadził łapy w ogień. Bo ja już wsadziłem i wiem, jak sakramencko później boli.

A tymczasem w czasopismach popularnych niczego nie wolno tłumaczyć. Nie wolno także przed niczym ostrzegać.

 

Ostrzegają tam ciągle, ale ostrzegają specyficznie: na przykład: ,,Nie daj się okraść’’. Zachodzisz w swą łepetynę: jak mianowicie masz tego dokonać? No właśnie. Tego już nie wolno pisać. Bo musiałbyś napisać ,,nie zakładaj tych drzwi, których producent reklamuje się właśnie na piątej stronie naszego pisma’’. Albo kobiecie dać radę, by nie nosiła ze sobą torebki, którą bardzo łatwo wyrwać i którą z daleka można zidentyfikować jako coś, co warto ukraść i tym sposobem zostać antyfeministą. Musisz umieć podać temat. Stary kawał opowiada o tym, że gdy pies pogryzie policjanta to jest to żadna wiadomość, ale gdy na odwrót, to jak najbardziej. W przypadku publicysty, dokładnie na odwrót: publicysta musi umieć podać wiadomość pierwszą tak, żeby była interesująca, jak druga. Taki ma zawód. Od gryzienia psów są dziennikarze, od pogryzionych policjantów publicyści. Oto czytam sobie przedruk w znanym ogólnopolskim czasopiśmie, które jest symbolem odzyskania niepodległości i w ogóle jest najlepsze. Rzecz o gospodarce USA. Temat artykułu: że w wartości przedsiębiorstw coraz mniej liczy się majątek trwały. Ciekawe, prawda?

Streszczając jeden przykład. Pewna firma zajmująca się dostawą usług telekomunikacyjnych założyła sieć przekaźników mikrofalowych. Ale że szefowie firmy byli rury, zatrudnili do kitu techników i sieci nigdy porządnie nie uruchomiono. Na skutek tego i innego bałaganu firma padła. A potem, ku zdziwieniu autora tekstu, nikt nie chciał zapłacić giełdowej wartości z okresu najlepszego powodzenia firmy za tę spieprzoną sieć.

I autor nawet podaje nam nietrywialny powód: nie chcieli sieci, która do niczego się nie nadawała! Ciekawe, nie?

 

Powiem szczerze, że ów artykuł załamał mnie. Głupio byłoby mi pisać, że cokolwiek dziwnego jest w tym, że nikt nie chce zapłacić za jakieś urządzenie techniczne choćby i bardzo wielkie, ale z którym aktualnie nic nie daje się zrobić. Głupio byłoby mi dopatrywać się w tym jakiś zupełnie nowych trendów ekonomicznych, w szczególności pamiętając o zamykanych stoczniach i kopalniach, których majątek cholernie trwały cholernie windował w górę koszty wyburzeń, nie wspominając już o szkodach górniczych. Niestety. Muszę się pogodzić z ciężką robotą i marnymi pensjami. Do pisania nie mam talentu. Trzeba by oczyścić umysł ze wstydu i resztek lojalności metodami medytacji wschodu. Trzeba by jakoś wchodzić w redakcyjne układy. A gdy tu i ówdzie już w tych układach jestem, gdy lepiej być nie może, jak w sytuacji, gdy rednacz przychodzi do mnie w gości, to musiałbym poskromić swój słowotok. Musiałbym przestać pisać dla przyjemności, czy chociażby dla zabicia czasu.

Ponura sprawa: trzeba by pisać, mając pomysł. To, niestety, prawda kolejna. Nieliczni pismacy nie muszą kłamać, nie muszą odwracać kota ogonem, z igieł robić wideł. Nieliczni, kurka, mają talent do dobrych pomysłów. Są bardzo nieliczni. Sława o nich trwa wiekami.

 

Świat jest pomieszany: prawda z kłamstwem, szlachetność z ostatnim draństwem, a talent z kiczem. Gdy usiłuję dociec, jak to robią tamci, co im płacą, muszę przyznać, że, niestety, oprócz tego, że nie wstydzą się udzielać porad tyczących życia seksualnego, z których wynika, że lepiej być zdrowym, jak chorym, pięknym, jak brzydkim, oni jeszcze dodają od siebie to coś. A jednak przeczytałem ten artykuł o firmie, co splajtowała. Przeczytałem, pomimo tego, że wiedziałem doskonale, że autor nic do powiedzenia nie ma.

Publicystyka nie jest przecie od tego, by ludzi edukować, ona jest swoistą dziedziną rozrywki. To takie SF w stylu starego Verne. No, może przesadzam, bo Verne w jedną powieść potrafił wsadzić naprawdę wiele informacji. W jednej "Tajemniczej Wyspie" jest o elektryczności, produkcji bawełny strzelniczej, wytopie żelaza, o postępie geometrycznym (historia jednego ziarenka zboża). Zaczyna człowiek czytać głupszy, a kończy nieco mądrzejszy. Ze współczesną publicystyką nie jest tak dobrze. Zasadą kompozycyjną jest jedna myśl na cały artykuł, i to mniej więcej objętości tego (co czytasz) tekstu. Nie może być więcej, niż ta jedna myśl, bo czytelnik się zmęczy. Poza nią można pisać różne rzeczy, ale właśnie takie, że bogatym zasadniczo być lepiej, lepiej żyć w USA, jak Bangladeszu, przy czym ostatnią tezę jest okazja obszernie uzasadnić, bo znajdą się tacy, co jednak mogą mieć przeciwne zdanie.

Publicystyka jest formą literatury rozrywkowej. Można oczywiście protestować, ale niewiele to da, nierozrywkową publicystykę odrzuci redakcja, a jakby tej się co stało, czytelnicy stanowią ostatnią linię obrony. Ostatnią, ale nie do przełamania. Istnieje oczywiście garstka odszczepieńców, takich, co budzą się z niepokojem, co zaglądają pod maskę silnika, bo chcą wiedzieć, jak mianowicie co na tym świecie działa. Z pośród nich wybierzemy jeszcze większych zapaleńców, którzy przekonawszy się, co to silnik czterosuwowy, na podstawie owej wiedzy zechcą świat zmieniać. Ale spokojnie, bo właśnie dla nich jeden facet napisał: ,,Komu bije dzwon’’ i bynajmniej nie chodzi o to, by zastanawiać się nad tym, komu bije, a w szczególności, zgodnie z poradą autora, nie pytać komu, ale o to, że jak się ma takie cechy szlachetnej osobowości, to zawsze oczywiście ten dzwon zmutowanego osobnika będzie tyczył. Spokojnie, to zawsze im ten dzwon bije, w związku z powyższym nie przekażą swego genotypu przyszłym pokoleniom i wnet będzie święty spokój. Nie mam wątpliwości, że rozwój gatunku pójdzie w kierunku coraz doskonalszej formy. W przyszłości...

No właśnie, tu miejsce na futurologię i fantazjowanie. Jak będzie wyglądała publicystyka w przyszłości? Ja myślę, że mistrzowie będą pisać dokładnie o niczym. Przeciętni będą uprawiali formy tematyczne, jak na przykład refleksja o upadku kultury wśród młodych, albo że ta kultura akurat rośnie, co jest całkiem obojętne, bowiem długie teksty nie będą miały już żadnego odniesienia do rzeczywistości. Jest to jeden z największych problemów w kształtowaniu opinii społecznej, bo gdy się powołać na fakty, to okazuje się, że nawet to samo każdy widzi inaczej.

Na przykład młodzieniec poprosił staruszkę o portmonetkę i został brutalnie pobity parasolką po głowie. Ta sama sytuacja z punktu widzenia rodziny owej staruszki to próba brutalnego odebrania owej rodzinie ostatnich środków na niezbędne do przetrwania napoje i możemy być pewni, że nie zgodzą się z owym młodzieńcem, że etos staruszki, która zawsze udzielała portmonetki, ginie.

Nie dojdziemy w prosty sposób kim w istocie była staruszka, kto strzelał z RG7 PPANC, kto i w jakim celu spalił dwie kamienice i czy w oczekiwaniu na podobne wypadki w przyszłości należy zaminować całe dzielnice.

 

W przyszłości publicyści definitywnie uwolnią się od argumentowania poprzez podawanie faktów, czy skandaliczny zwyczaj, ciągle praktykowany, cytowania danych statystycznych. I co z tego, że na wideo widać, że domniemana parasolka była rurą o średnicy 70 mm, że staruszka wyglądała na dwudziestoletniego faceta: kto uwierzy, że wideo nie zostało spreparowane, a wszyscy świadkowie przekupieni?

 

Dlatego publicysta przyszłości nie postawi takich tez, które będzie można bronić, lub obalać, dokonując analizy balistycznej resztek znalezionych na miejscu spotkania młodzieńca ze staruszką. Nie, on się zapyta, w konkluzji całego zdarzenia postawi się pytanie, kiedy wreszcie zostanie rozwiązany problem bezdomnych kotów i dlaczego miejskie służby, które co prawda nie są odpowiedzialne za los kotów, jednak znowu dały się zaskoczyć zimie. Nie muszę chyba dodawać, iż z ową tezą, że problem kotów bezdomnych nie został rozwiązany i że miejskie służby zostały zaskoczone, zgodzi się miażdżąca większość czytelników, wstrząśniętych zresztą konfliktem społecznym na tle torebki. Jednocześnie profesjonalizm spowoduje, że liczba osób, które będą chciały polemizować, zatka łącza, bowiem każdy, kto nie miał nic wspólnego z opisywanymi zdarzeniami, będzie miał bardzo wiele do powiedzenia, jako że nauczymy się dyskutować całkowicie teoretycznie. Dzięki temu najcenniejsze będą wypowiedzi Eskimosów i Aborygenów, którzy nie mieszkają w miastach i spotykają się wyłącznie ze znajomymi i rodziną, bo taki status mają wszyscy żyjący w promieniu 500 kilometrów.

Doczekamy się w czasopismach przyszłości działów kulinarnych, w których nie będzie konkretnych przepisów, bo, jak wiadomo, przeczyta taka gospodyni, zabierze się za gotowanie i nie wyjdzie, ponieważ redaktor tak naprawdę nie przewidział, że ktokolwiek może jeszcze dać się nabrać na takie brednie, iż krem czekoladowy z pięciu tabliczek czekolady i połowy kostki masła jest jeszcze jadalny. Doświadczenia doprowadzą stopniowo do tego, że dział kulinarny będzie ogólną refleksją nad stosunkiem czekolady gorzkiej i bigosu polskiego, zakończoną dyskretną informacją, gdzie mianowicie jedno i drugie nabyć.

Będziemy to wszystko czytać bez wysiłku i frustracji, będziemy rozumieć wszystko, będziemy się zgadzać, będzie nam przyjemnie, z małą dawką niezbędnego dla zdrowia stresu, bo gdzieś tam znowu napadli, ówdzie nie dowieźli, bo w jeszcze innym miejscu zablokowali, albo tunel się zawalił.

 

Bez wątpienia w oparciu o naukowe metody można przewidzieć, że czeka nas publicystyka lekka, łatwa i przyjemna. Innej nie będzie, inna zdechnie sama, wytruje się od środka swoją żółcią, zwłaszcza wyjątkowo szkodliwą chęcią pouczania wszystkich wokoło. A co nie zdechnie samo z siebie, dobije bez najmniejszego zwątpienia niewidzialna ręka rynku. Ponieważ niewidzialnej owej ręki policja nie znajdzie żadnych sprawców.

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 08 >