Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 10>|>

Całkiem nie na temat

 

 

Nie ma co ukrywać, że kopniakiem do napisania tego tekstu jest relacja W. Świdziniewskiego o Lekarzu, umieszczona w Srebrnym Globie. Czy takie teksty powinny się ukazywać w miejscach poświęconych SF? Powiem szczerze: z trudem, pewnie nie bardzo. Nie mam jednak pretensji do Redakcji gdy takie rzeczy umieszcza, bo sam ciągle tak piszę. Powiem szczerze, że pomimo całej sympatii dla Fandomu, ta nasza piaskownica nie jest Saharą, nie da się w niej prowadzić Prawdziwych Wojen, ani przeprowadzać Wielkich Ekspedycji Odkrywczych. To, mimo wszelkich starań w niej przebywających, tylko piaskownica. Czasami zdarzy się co ciekawszego, ale bynajmniej nie dostatecznie często, by zapatrzenie w ten prostokąt zdeptanego pyłu, obity czterema deskami dawał człowiekowi stałego kopniaka do rozwoju. Owszem przyleci gołąb podziobie, zostawi swoją wizytówkę, czasami kot leniwie przeciągnie.

Czasami ktoś coś ciekawszego napisze. Chwila ruchu, zamieszania, podrywają się senne głowy i wtedy wydaje się, że dzień sądny nadszedł, bo kupa piachu obita czterema deskami to nie tylko z piaskownicą się kojarzy, zwłaszcza jak z niej wygrzebują się nieco zdumione czerepy.

 

Owe deski są bardzo ważne: dobrze widać, tu jeszcze piaskownica, a za nimi można narobić szkody. Trzeba uważać, piasku nie wysypywać, pamiętać gdzie się grabkami operuje, albo motyczką z wysokoudarowego, zielonego tworzywa. Czym innym jest grabienie w piaskownicy, czym innym grabienie trawnika.

 

Jak już kiedyś napisałem, trzymamy się dobrze. Sahara co prawda to nie jest, ale wiosna nadeszła a muchy jakoś nie ciągną do truchła szanownego gatunku pod chlubną nazwą F i SF. Bośmy się dobrze zmumifikowali.

 

Nie mam melodii do analiz literackich, ale to jest jakoś tak, że w okolicach tzw. salonów od czasu moich przygód klubowych pojawiło się co najmniej kilka zjawisk. Była proza iberoamerykańska, pojawił się postmodernizm, pojawiła się literatura rozliczeniowa średniego pokolenia, Niskie Łąki, do których co dzień podąża w celu rozwijania naszej Polskiej Nauki kolega Andrzej Drzewiński. Coś się tam jednak kitwasi.

 

A u nas? Jak były krasnoludy, czary i łyki i łuki, tak nadal średniowiecze. Przy całym szacunku do wszystkich wysiłków wielkich naszych pisarzy, brakuje czegoś, o czym dałoby się dyskutować z pełnym przekonaniem. Nie o warsztacie, nie o armatach szybkostrzelnych, ale, przepraszam za śmiałość, sensie życia, albo chociaż codziennej drodze do sklepu.

 

Przyczyny tego są dla mnie zbyt jasne, by czepiać się pisarzy. Prawda jest taka, że trza się podłożyć, po gębie dostać, to się awanturę na zabawie wywoła. Kumple ubaw mają, ale gęba spuchnięta. Jest inna metoda na postęp: dać się ukrzyżować. Wcale się nie dziwię, że nikomu do tych, oraz jeszcze parudziesięciu w historii wypróbowanych (Giordano Bruno na ten przykład) metod się nie spieszy. Mnie również. Też piszę coś o łukach w jukach i łykach lipowych z których jeszcze pacholęciem będąc coś tam kręciłem. Uważnym czytelnikom wyjaśniam, że łyko i łyki to nie całkiem to samo, a by wiedzieć, trza w Przedborowie mieszkać i to w odpowiednich czasach. Czym są łyki, nieistotne dla sprawy tu wałkowanej. Wyjaśnię jednak, że w tle mojej wypowiedzi są niuanse językowe, endemiczna odmiana także nazwy mojej wsi rodzinnej. Bo na tablicy drogowej, każdy widział (dawno nie byłem, tablicy już może nie być, dlatego piszę w czasie przeszłym) jak byk stoi Przedborowa. A na pytanie "skąd idziesz" odpowiadamy "Z Przedborowa". Jak inaczej to znaczy, gość nie tej okolicy, obcy jakiś... Z tej przyczyny nie mam wątpliwości, jaka odmiana jest prawidłowa. W tenże sam sposób wyjaśnić można sprawę owego łyka. Przez analogię. Wszelako nawet niuanse semiotyczne ( w sensie wzajemnych zależności między wyrazami, dobrze gadam?) nie są tak istotne, jak realna nuda w piaskownicy.

 

Najprostsze wyjście, walnąć łopatką kogoś po łbie, już przetrenowałem. Nic dobrego nie wyszło z tego. To wygląda tak, że najczęściej to, co się zdaje częścią zasadniczą czyjegoś ciała, w istocie jest starym garnkiem. Po godzinie rozpaczliwego tłuczenia, gdy wpadam w ostateczną furię, zjawia się ten, którego miałem nadzieję nabić i zaczyna mi się z zainteresowaniem przyglądać. Ciekawe, co też ten facet robi?

 

No to co? Trzeba się trochę rozglądnąć co też wokół? Skąd owe gołębie przylatują, gdzie odszedł ów kot?

 

Powiedzmy nieco inaczej, zastanówmy się co mianowicie w tym naszym kochanym piekiełku jest ciekawego, co może wzbudzić zainteresowanie innych. Oczywiście, mogą nas ci inni nie obchodzić, ale... jest to najlepsza droga do samolikwidacji. I nie chodzi tu bynajmniej o gatunek, ale także o środowisko, o życiowe powodzenie, o sens tego co się robi. Musimy pisać, a nawet czytać także z myślą o innych ludziach. Chyba, że chcemy dokładnie niczego. Chyba, że celem jest pusta rozrywka sama dla siebie. Rzecz wałkowałem już w Fahrenheicie, w tym tekście o piwie. Nie lubią nas i nie za bardzo poważają, bo jawimy się jako rozrywkowe towarzystwo, które niczego nie dając w zamian przenosi się tylko z imprezy na imprezę. Czy mamy cokolwiek cennego, czy na przykład w środowisku literackim, czy z pomocą fanów wykluły się jakieś myśli, którymi to ze społeczeństwem warto byłoby się podzielić?

 

Nie chodzi mi bynajmniej tu o jakieś szczytne cele, ale o lekarstwo na nudę. Dyskusje o  nader kiepskich filmach sf, które z gatunkiem mają tylko tyle wspólnego, że zrobiono je w dekoracjach, co się po Wojnach Gwiezdnych ostały są monotonne: oglądać się tego zazwyczaj nie da. Nudne jest piłowanie pomysłów, że wampir wylezie zaraz ze spustu wanny, bo nie wylezie. Nudne są ekologiczne dywagacje, bo ekologia sama się ochoczo w maliny wpuszcza. Niestety, ciekawa ekologia zaczyna się tam gdzie zieloni stoją i wrzeszczą, że nie pozwolą. Jak zajmować się SF bez poczucia straty czasu?

 

Poetycko mówiąc to w wirtualnej przestrzeni kosmicznej dopadła nas ta słynna nuda kosmosu. Opisywana jako klątwa kosmonautów stała się podstawowym problemem piszących i czytających. Kosmos okazał się całkowicie pusty. Nie ma tam, uczciwie mówiąc, dosyć meteorów by można było się z nimi zderzać bez wzbudzenia śmiechu.

 

Zapewne jest to bardzo atrakcyjny problem dla publicysty, że własności wirtualnej, istniejącej tylko w wyobraźni przestrzeni kosmicznej dopadły wirtualnych kosmonautów i objawiły się całkiem realnymi skutkami, które są mocno adekwatne do owej próżni. Jest to temat do całkiem sporego i  dostatecznie zawikłanego artykułu o działaniu odwzorowań. Rzecz można uczynić dostatecznie teoretyczną by wydać się mądrym , a nawet może i co wyjaśnić?

 

Wszelako prawdziwa astronautyka na brak atrakcji raczej nie narzeka. Zdarzają się wypadki nader spektakularne, jak wydanie rozkazu odwrócenia anteny plecami do Ziemi w automatycznym próbniku planetarnym, po którym oczywiście jest już po kontakcie z nim. Prawdą są kaczany w programach, jak pomieszanie jednostek, jak niedopilnowanie właściwości materiałów w różnych warunkach. Ciekawy jest ten świat.

 

Ciekawe jest to, że rzeczy, które nas otaczają, że technika, która jest wokół jest tak fantastyczna, jest pełna cwanych pomysłów, jest diabelnie zajmująca. Niestety, aby było to prawdą, zarówno czytający jak i piszący musieli w życiu mieć pecha siąść gdzieś nieszczęśliwie i od tamtej pory nie mogą pozbyć się drzazgi z... siedzenia. Z tej prostej przyczyny ciągle się wiercą, ciągle im coś przeszkadza, kombinują.

 

W trakcie jednej z dyskusji na liście Korby, Gin przypomniał pomysły Lema. Telegrafista na kosmolocie, rzeczywiście jak na Titanicu. To jeszcze inna para kaloszy. Technologiczna scenografia. To coś szeroko niby ostatnio eksploatowane zwłaszcza w serialach o pogotowiu ratunkowym.Ten spektakl, którego istnienie dostrzegli po raz pierwszy pisarze SF, spektakl wynikający z technologii. Ta niepowtarzalna atmosfera odliczania. Wszelako nie da się tego sprzedawać bez rozumienia o co tu mianowicie chodzi. Otóż dostrzeżmy ten drobiazg: to pisarze spod znaku kosmolotu i balonu co leci na Tajemniczą Wyspę nauczyli resztę towarzystwa zarabiającego piórem jak sprzedawać, nie, nie technikę, kulturę materialną. Dziś robią to ci inni za niezłą kasę. Taki np. Umberto Eco sprzedał półtorej strony bitego druku permutacji liter słówka Jahwe.

 

 

Czy można w witrynie internetowej pisać o krótkofalarstwie? Obawiam się, że bez podobnych numerów nie przetrwamy, bo to, co piszemy powinno być ciekawe. Tak się składa, że interesujemy się, a nawet podrywamy się z miejsc gdy donoszą, że nasza chałupa się pali. Pewnie nikt nawet się specjalnie temu nie dziwi: jak się pali moja chałupa, to dotyczy to mnie, jak najbardziej . Podobnie pisma kobiece starają się szanownym czytelniczkom wcisnąć, że znajdą w środku zarówno rewelacyjne przepisy kulinarne, jak i sposoby na mężów, inaczej mówiąc, że kupa papieru zawiera nader istotne dla przetrwania i realizacji życiowych planów informacje. Tamże stara się poruszać wszelkiego rodzaju realne sytuacje. I choćby rzecz tyczyła rodzeństwa, z którego dwójka to bliźniaki czarne jak smoła ale obywatelstwa polskiego, po tatusiu solidarnościowcu i mamusi ze szlachetnego betonu partyjnego (typ 600), którzy jeszcze na dodatek posiadają brata i siostrę w USA w kręgach tamtejszego biznesu ( nie bardzo wiadomo kto posiada) to rzecz i tak jest milion razy bardziej realna od analizy religii wyznawanej przez bohaterów Wojen Gwiezdnych. Powiedzmy sobie szczerze, popularność programów z podglądaniem ma swe podłoże w tym, że ludzie oglądają realne sytuacje, oprócz instynktów niskich odzywają się jeszcze niższe: czysty utylitaryzm. Można się nauczyć na cudzych wpadkach, można podpatrzeć, jak inni sobie radzą.

 

Otóż krótkofalarstwo jest o wiele bardziej realne od telepatii. Jeśli chcemy zainteresować, powiedzmy raczej nie gospodynie domowe, ale kogoś bardziej skłonnego do wysilania łepetyny, to czasami powinniśmy trochę i o tym popisać. Poważnie.

 

Titawę przypomniałem nie bez przyczyny. Titawa, to synonim Morse’a. W swoim czasie podjąłem naukę i tego, do dnia dzisiejszego mam płytę, wykonałem samodzielnie klucz i generator. W swoim czasie przeszedłem, choć nie w pełni, etap krótkofalarstwa. I znam to z autopsji, jak jest gdy się naciska Prawdziwy Klucz, gdy światła przygasają a w eter niemal wyczuwalnie wyfruwa 250 watów mocy w falach radiowych.

 

W związku z ową titawą nabyłem mnóstwo wiadomości, które mnie do dziś dnia prześladują. Domagają się opowiedzenia. Taki przykład. Ucho ludzkie ma maksimum czułości ok 800 Hz. Budowano więc słuchawki telegraficzne których membrany miały mechaniczny rezonans na tej częstotliwości. Dziś transceivery krótkofalarskie mają wbudowane skomplikowane procesory sygnałowe które potrafią odsiać sygnały telegraficzne od 100 razy silniejszych zakłóceń. Jednak podobno nie poprawiają zbyt sytuacji, gdy słucha wprawiony telegrafista. Wiem to z własnego doświadczenia, że człowiek ma wbudowany jakiś biologiczny filtr, że słyszy się transmisję, gdy na miernikach nie ma już jej śladu. I jeszcze jedno, że tej zdolności nabywa się po kilkudziesięciu godzinach ze słuchawkami na uszach.

 

Czy da się temu nadać jakikolwiek związek z Fantastyką? Popróbuję. Pamiętacie wojnę w Zatoce? Podobno nasza polska ambasada, pomimo postawionej zapory radiowej, miała stałą łączność dzięki radiotelegrafistom. Może nieprawda, ale proste matematyczne szacunki wskazują, że mogło tak być. Zadziałały prawa fizyczne, trochę geografia, ale to jest możliwe. Tak jak nie jest do końca wykluczone, że przy łączności kosmicznej na wielkich dystansach przy tych wszystkich kodach korekcyjnych, jeszcze możemy czasem usłyszeć nieśmiertelną titawę i że transmisja z sond które docierają do granic układu słonecznego, choć odsłuchiwana przez komputery , odbywa się dzięki tym samym prawom fizycznym, które titawie nadają taką skuteczność.

 

Powiem jeszcze, że wyjaśnienie jakie to mianowicie prawa, jak się mają do tego wszystkiego waty na hertz, pasmo przenoszenia, filtry kwarcowe, wielkość częstotliwości pośredniej sprawiłoby mi wielką frajdę, o wiele większa niż nawalanie łopatką po starym garnku, nawet przy pełnym przekonaniu, że to główka kolegi. Nie mam pojęcia czy byłoby to ciekawe (te kwarcowe filtry), czy nie, tak w ogóle, dla innych. Mnie to fascynuje. Ciekawi mnie świat. Ciągle wyciągam łapę z niegrzecznie wycelowanym paluchem i wołam --O! Coś nowego!

 

O czym można pisać w witrynach poświęconych fantastyce? Miałem kiedyś takie pomysły, by w Fahrenheicie poprowadzić dział dla ześwirowanych radiotów, pokopanych eksperymentatorów, nieodpowiedzialnych fizykantów, generalnie Poznaj To Sam, wysadź się, wsadź łapę w 220 woltów, albo w imadło . Coś takiego.

 

Byłaby większa nadzieja, że może znalazłby się jakiś terrorysta i biorąc nauki z wpadek słynnych parlamentarzystów (którym udało się Leninowi tylko nogę urwać) dobrałby odpowiednio składniki i jeśli nawet nie wypieprzył całej tej piaskownicy, to poprzewracałby wszystko dostatecznie mocno, zwłaszcza rozwalił te cztery deski, dzięki którym wiemy gdzie nam jeszcze wolno kopać plastykowymi łopatkami. Tak na marginesie, nie ma się już co bać stróża, skóry nam nie złoi, nawet jak przeryjemy w poprzek rabatkę z kwiatkami, już od dawna zatrudniono młodszego od nas...

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 10 >