Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 12>|>

Chwalę was

 

 

Nie tak dawno na portalu Korba gorzała dyskusja w kwestiach absolutnie zasadniczych. Długo zastanawiałem się o co chodzi. W końcu uznałem, że chodzi o istotę sztuki. O samą jej zasadę: co mianowicie sztuką jest a co nie. Pewnie uczestnicy owego dyskursu nie zgodzą się ze mną, ale załóżmy, że na potrzeby tego tekstu wolno dokonać takiego przekłamania.

Oczywiście rozstrzygnięcie czegokolwiek w dziedzinie tak zasadniczej przekracza możliwości faceta kształconego w technice próżniowej sztuce wygrzewania uszczelek, dokonywania jak najbardziej prawidłowych pomiarów napięcia i innych, ale bardzo podobnych sztuczek.

Cały ten mój wywód tyczy spraw podstawowych i tak oczywistych, jak to, że surowy delfin jest mniej smaczny od gotowanego. Jest to łopatologia, przywołanie spraw, które w szkołach powinni do głów wkładać i może nawet wkładają, ale od czasu do czasu trzeba je przypomnieć, bo wydają się w końcu dotyczyć utworów i pisarzy z całkiem innych epok i gatunków. Nie słyszałem, by w którejś szkole na polskim omawiano Gwiezdne Wojny.

Sam wywołałem szczegółowe zagadnienie: czy mianowicie filmy amerykańskie są dobre i czy my tutaj powinniśmy się bardzo wstydzić tego, co robimy. Gdyby ktoś pytał, dlaczego mamy aż się wstydzić: wyjaśniam, przyczyną jest amatorstwo. Nie mamy sukcesów światowych. Większość publikacji jest pisanych od razu na stracenie, w najlepszym razie do internetu, gdzie nikt złamanego grosza za nie da. Można powiedzieć, zasadnicza w naszym świecie próba rynku wypada tragicznie.

Natomiast Oni za byle co dostają wielką kasę. Wniosek: biją nas na głowę wszystkim: warsztatem, wiedzą rzeczową, pomysłami, talentem i co tam jeszcze kto potrafi wymyślić.

Długo pozostawałem przy tej opinii i nie zastanawiałem się zbytnio, jak jest naprawdę. Skoro oni mają nakłady idące w miliony, skoro tabuny tłumaczy przekładają dzieła na wszystkie języki świata, włącznie z polskim, skoro krytyka chwali jak jeden mąż, tłumy walą do coraz większych kin, a kina z coraz to fantastyczniejszą techniką, to pewnie tak jest. Jedna z przyczyn trwania w tej wierze jest dosyć prosta. Omijam owe kina, omijam pewne regały w księgarniach, nie czytam, nie oglądam. Traktuję siebie jako przypadek patologiczny. Podobno tylko 2% społeczeństwa słucha muzyki "poważnej", a niewielki ułamek karmi się "muzyką poważną współczesną". Około 5% to "odmienna orientacja" seksualna, a ja słucham tzw. późnego Shoenberga, Bartoka takiego i owakiego, oraz innych Lustosławskich (co jest w złym guście, bo świadczy o snobizmie),oraz innych takich jak choćby Penderecki. Jako odmieniec wśród odmieńców, podszedłem do swych gustów ze smutkiem i rezygnacją. Bo trwale patologiczna osobowość, ze spaczonym wizerunkiem świata, powinienem tylko pilnować, aby owe hm... skłonności nie były zbyt widoczne. Jak powiedział kiedyś jeden proboszcz, skandalem jest zaczepianie małych dziewczynek na placu pod kościołem. Najwyraźniej chodziło mu o to, by zaczepiać trochę dalej.

Tu muszę wtrącić dygresję. Ludzie lubią zaznaczać dyskretnie, jaki to dobry gust mają. Ja niestety także, ale nie bardzo wiem na czym on polega. Diabli już wiedzą czym można się pochwalić, a czego wstydzić. Solidną wiedzę posiadam tylko w obszarach zawodowych. Ani tej, ani klasycznej humanistycznej sprzedać się w nijakim sensie nie da. Natomiast sprawy się mają tak ze znawstwem twórczości zespołów rockowych, że o ile kiedyś ich nieznajomość narażała na ostracyzm tylko wśród młodych i nie mających pozycji rówieśników, to dziś jest to traktowane na równi z dziurami w wykształceniu podstawowym, bowiem ci co ten Dym Na Wodzie w Niebiosa wstąpili. A ja nie wiem nawet jak im było... (przyp. red. – Deep Purple). Na dobitkę w oczach rodziny, nie tylko nie raz się kompromituję brakiem wiadomości, ale jeszcze dodatkowo psuję sobie opinię zdecydowanymi asocjacjami w kierunku literatury rozrywkowej. Powiem szczerze, to moi najbliżsi za uszy mnie do przodu ciągną. Niestety rezultaty są wiadome, ani tu ani siu, życzliwi ręce załamują, reszta zwyczajnie unika kontaktu...

Wszelako sukcesy pe... przepraszam, owych odmiennych orientacji, prawne usankcjonowania, zakładanie klubów, własne czasopisma, ośmieliły mnie do wypowiedzenia tego co myślę. Skoro ich już się nie goni kamieniami z podwórka, to może mnie nawet ktoś wysłucha. Jestem tym bardziej optymistą, że nawet powinienem spodziewać się poparcia, nie tylko ze strony autorów, ale solidnie umięśnionych zwolenników Dmowskiego. Moja teza jest bowiem taka: w porównaniu ze scenariuszami filmowymi, z całą kopą tekstów i to bardzo głośnych autorów nie jest źle w tej naszej Polszcze. Dobrze kochani piszecie. W porównaniu. Bowiem muszę też powiedzieć, że wedle mojego rozumu, jak tak dalej pójdzie to nigdy nie wrócimy na salony, na jakie niegdyś SF wpuszczano. To osobna sprawa.

Wracając do mnie osobiście, to pozwalam sobie na te ekscesy, jak używanie słów wulgarnych oraz samochwalstwo, że się niby znam, tylko dlatego, że chciałbym Szanownego Czytelnika przekonać, z powodu jasności wywodu. Tekst bowiem kultury tyczy, bez odwołań do tego, co w niej uczyniono nie da się. Tym bardziej, że chodzi mi o dzieła całkowicie uznane, które mogą stanowić argumenty nie do zbicia: tak sobie to wykombinowałem...

Zaczęło się coś ruszać i to w dobrym kierunku na rynku SF. Powstało kilka portali internetowych, zjawił się jeden desperado który postanowił wydawać własne czasopismo SF na papierze. Pojawiła się "dostępność" tekstów. Dzięki temu, że internet dał możliwość publikacji, autorzy powyciągali z szuflad powstałe przed latami papierzyska. Inni widząc, że coś nowego się pojawia zaczęli pisać. Teksty są różne: dobre zaskakujące i takie sobie. Takich do d... prawie nie ma. Po części jest to działalność redakcyjna, ale jako, że miałem dostęp do surowych materiałów, mogę śmiało powiedzieć, że "poziom naturalny" jest niezły.

Moje wrażenie jest takie: pisze się u nas rzeczy, które mogłyby by być niezłym a nawet czasami bardzo dobrym materiałem na scenariusze. Jednocześnie poziom tego co nam w kinach pokazują jako filmy wielkie i kasowe, jako przykład bardzo profesjonalnej roboty, warsztatu, słynnego warsztatu z Hollywood, jest zwyczajnie podpiachowy. Chciałbym dobrze wyjaśnić, czemu wszcząłem awanturę. Jest bowiem bardzo popularną i dobrze funkcjonującą metodą na zrobienie szumu wokół siebie zaatakowanie jakiegoś autorytetu. Funkcjonuje także narzekanie dla zasady. To takie podejście do świata: laboga, wczoraj deszcz, dziś słońce, za zimno, za ciepło, kiedyś było dobrze, teraz do kitu... To także funkcjonuje.

Istnieje poważna trudność wykazania, że jednak o coś chodzi, a nie to tylko by sobie polamentować. Sprawa ma bardzo dawne pochodzenie, jeszcze od wizyty w kinie na seansie Parku Jurajskiego. Wyszedłem nie tylko skwaszony, ale z poczuciem, że dałem się nabić w butelkę. Marniutka fabułka, na siłę podpierana efektami, na dodatek widoczne gołymi ślipiami błędy w animacji owych zwierzaków.

Najbardziej wkurzył mnie ów płot pod napięciem. Gin potwierdził, że nawet uczą o tym , że prąd elektryczny nie jest żadnym zabezpieczeniem. Tylko czy aby to czemukolwiek przeszkadza, że w filmie który z założenia jest o rzeczach, które nie tylko się nie wydarzyły, ale jeszcze na dodatek raczej z powodu naruszania praw natury zdarzyć się nie mogą?

Stara anegdota o tym detektywie, który wyrzucony z samolotu na wysokości 10 km nad Atlantykiem powrócił do Nowego Yorku nadludzkim wysiłkiem woli i po pokonaniu tysięcy przeszkód, wydaje się zdecydowanie temu przeczyć. Rzeczywistość sobie, a utwór literacki kieruje się swoimi zasadami, które na dobrą sprawę mogą być dowolne. No to czy Filip (Philip?) Marlowe mógłby po wyrzuceniu z samolotu rozpostrzeć szeroko ręce i poszybować w kierunku wybrzeża? (Napotkałem na poważne trudności w sprawdzeniu pisowni, tak poważne, że dowiedziałem się że Marlowe to strasznie dawny (1563 -1593) poeta angielski, wymyślił doktora Fausta. Fani detektywa zechcą mi wybaczyć, widać że starałem się).

Tu już chyba na sali kinowej rozległby się powszechny rechot. Jeśli film nie traktuje o latającym detektywie, to detektywi nie latają. Wyobrażacie sobie porucznika Columbo który celnymi kopniakami powala adepta przestępczej szkoły karate, albo Janusza Gajosa, który zdobywa Berlin tachając na plecach miecz większy od niego samego i ukrywając pod gimnastiorką magiczny medalion za pomocą którego rzuca na Niemców ukrywających się bunkrach metra?

To się nazywa konwencja, wewnętrzna logika dzieła. Nawet bajki muszą mieć swoją logikę, zwłaszcza one. Gdy bohater rusza po zamkniętą w wielkiej wieży księżniczkę i dostaje trzy życzenia, to jak się okaże, że w krytycznej chwili, gdy zaklęć już zabrakło, rozpostrze swoje ramiona i odleci, to nie będzie dobrze świadczyło o autorze: musi wystarczyć zaklęć i pierścieni rzucanych za siebie. To czy cokolwiek z tego wynika, to osobna sprawa, ale gdy w ramach tekstu co raz ktoś odlatuje, gdy nie udaje się dokończyć fabularnego zamierzenia i utrzymać porządku to czytelnik, widz, czy słuchacz odejdą z poczuciem oszukania. Sztuka zaczyna się od tego, że detektywi nie latają, z niespodziewanym ratunkiem przychodzi ktoś, kogo wcześniej poznaliśmy i kto wyglądał raczej na wroga, a wersy rymują się i maja po 13 zgłosek.

To jest początek. Musi być coś jeszcze. Tym czymś w SF i F najczęściej bywa TAJEMNICA. Tę tajemnicę niepokoił, jak złego smoka w pieczarze Lem w opowieści o Terminusie, robocie, który zachował pamięć dramatycznych zdarzeń. To jest tak, że niby wszystko wiemy, ale zostanie w nas bardzo niepokojące pytanie o istnienie. Tajemnica bierze się najczęściej z pytań o to co jest naprawdę, a w fantastyczna scenografia tylko uwypukla sedno. Tajemnica jest w utworach Olgi Tokarczuk. Rzeczy niby do końca zostają wyjaśnione i właśnie wtedy odkrywamy, że istnieją takie obszary, które im bardziej badane, im mocniej poddane dociekaniom rozumu tym mniej wyjaśnione. Wreszcie są tajemnice w literaturze iberoamerykańskiej.

Prawdziwe tajemnice mają taką bardzo prostą funkcję: niepokoją, budują nastrój. Dlatego autorzy próbują chwytów z tajemnicami nieprawdziwymi zastępczymi. Tak moim zdaniem postąpił Umberto Eco w swojej opowieści o wahadle. Ten przyrząd demonstracyjny ma tam służyć za element wszechświata, także półtorej strony zapełnionej permutacjami liter ze słowa Jahwe ma sprowadzić nastrój z seansów astrologicznych. Moim zdaniem to kanciarstwo, wyciąganie królika z cylindra, ale dobrze zrobione, jak nie będzie się bardzo uważać, to można się poważnie nabrać.

Istnieje coś takiego jak podział na kulturę hmm... wysoką i całą resztę. Ta wysoka jest dla... czujących inaczej i ta reszta dla ludzi. Kultura wysoka jest do konsumpcji w pełnym skupieniu, z nabożeństwem. Na sali koncertowej trzeba siedzieć sztywno, z oczami w słup, ubranym we frak najlepiej. Jak do tego obrazu mają się anegdoty i prawdziwe opowieści?

Skoro już o muzyce była mowa. Fascynują nas historie współczesnych gwiazd rocka. Fascynuje nas Freddie Mercury do ostatka trzymający się estrady mimo śmiertelnej choroby. Trudno słuchać dziś "rozrockujemy cię!" bez myśli o tym jaki był

do końca. Proszę sobie teraz o przypomnieć o innym buntowniku o którym współcześni krytycy pisali, że to jakieś dzikie zwierzę, które wdarło się na estrady. O tym ponurym facecie który w dobie tajnych policji i książąt, cesarzy zawierających tajne pakty dzielące wg ich uznania Europę na części, postanowił być całkowicie niezależny, postanowił głosić tylko swoje poglądy. W końcu to jego muzyka i on jest symbolem Europy. Jednak tylko i wyłącznie dzięki

kłamstwom i trwającemu dobrze ponad sto lat pacykarstwu udało się wprowadzić go na salony bez wypalenia dziur w czerwonych dywanach. Nie rozumiem dlaczego Beethoven w końcu nazywa się klasykiem wiedeńskim skoro bez niego nie byłoby romantyzmu, albo byłby całkiem inny. Natomiast rozumiem, co facetem targało i dziękuję Bogu, że to nie mną.

 Fascynuje cię rock gotycki? Pomyśl o Mozarcie tym lekkoduchu, od skrzypiec co tak brzmią "amoorozo" od fryzjerów, dydaktycznych bagatel i Marsza Tureckiego. Ten facet pisząc do ostatka swoje Requiem potrafił naprawdę wywołać demony. Istnieje taki apokryf, że gdy miano wykonać ten utwór w Lwowie na stulecie śmierci Kościuszki, poczciwy proboszcz gdy usłyszał pierwsze dźwięki straszliwego Dies Irae wypuścił z rąk kielich, zakonnice zaczęły w popłochu uciekać z kościoła, przeskakując przez ławki, a potem długo nie można im było wytłumaczyć, że to nie prawda, że w nocy diabeł przerobił partyturę.

Diabli wiedzą z czego bierze się przekonanie, że wszystko co jest dobrą sztuką musi być nudne jak cholera, ciekawe jest za wielkie pieniądze albo nielegalne jak serwery ze zdjęciami małolat . Nikt jakoś ludziom nie kwapi się powiedzieć całkiem prostej i oczywistej, że jak chcą mieć przyjemność w obcowaniu z jakąkolwiek sztuką, muszą w sobie kształcić wrażliwość lub gust (cholera wie czy dobry). Diabli wiedzą, czy wiadomo, czym się jedno od drugiego różni, ale wychodzi dokładnie na to co napisała Wisłocka i Kozakiewicz: bez pracy nie ma przyjemności.

Zapewne uczeni humaniści ręce załamią gdy przypadkiem przeczytają, co dalej napisałem. Od razu widać kim jestem. Taki co na wsi dobrze silniki do młockarni rychtował, to szwagier na elektryka do teatru wziął i teraz się wypowiada. To się przyznam od razu. Uwielbiam filmy rysunkowe. Całkowicie solidaryzuję się z tym generałem, który ronił szczere łzy na filmie o słoniu Dumbo (pamiętacie tę scenę z filmu "1941"). Znam większość przygód Strusia Pędziwiatra i upartego Kojota. Pewnie przyduszony do muru wymieniłbym prawie wszystkie filmy Disneya i mogę swobodnie napisać całkiem spory esej na temat tego, co mianowicie zmieniło się w technice wytwórni po jego śmierci. Wiedza ogólna? Coś czasami wiem. Oglądam sobie i mówię że fajna adaptacja tego musicalu o tym profesorze poliglocie, co kwiaciarkę mówić uczył, a żona że jak najbardziej fajny teatr, bo to Pigmalion. I że powinienem to dobrze ze szkoły wiedzieć...

Pewnie jestem wandalem. Czytam sobie kiedyś i rechoczę obleśnie. Tak znacząco obleśnie, że siedząca w przedziale starsza pani zapuszcza zaniepokojona żurawia w książkę co ma tytuł jak wół wypisany: Platon Dialogi. Przecież powinienem siedzieć sztywny jak mumia, ewentualnie klęczeć przed tym dziełem. Rechotałem się obleśnie pewnie nie do końca zgodnie z zamierzeniem autora, ale trudno mi było inaczej reagować na lamenty Alkibiadesa, że nie wyszło mu z Sokratesem. Znaczy kosza dostał...

Nie był to wszelako rechot zupełnie niezgodny, bo wiedziałem doskonale o tym jak dawno rzecz się działa, jak bardzo obyczaje się zmieniły i bez trudu na nasze historię zamieniłem. Powiedzmy, że modelka taka po 10 000 USD za sesję dostała chcicy na starego faceta, z nosem jak kartofel, pucowała się i malowała i kicha. Nic. Rechot obleśny, bo biedny stary i brzydki czytelnik lubi, gdy młody piękny i bogaty bohater dostanie po nosie.

Trudno mi było się od obleśnej wymowy wyrazów radości uchronić, gdy uświadomiłem sobie, że najsłynniejsza i bodaj czy nie najważniejsza dysputa filozoficzna, zakładająca zręby europejskiej etyki, najważniejsza uczta w dziejach filozofii tyczyła nawet nie d... Maryny, ale Marysia. Najważniejszy tekst, jaki jest wygłaszany, Platon wkłada w usta człowieka dobrze już pijanego, co z sionek ryczy swym wolim głosem, wpierw dobija się bezceremonialnie, w końcu wtacza się podtrzymywany przez flecistki, bo uwalony jest już do podłogi i rymną by inaczej jak długi. Ten człowiek to nie tylko opój, ale pieniacz i zdrajca, to jemu Ateny zawdzięczają w lwiej części swój upadek. On to namówił lud do nowej wyprawy na wschód pokonując w pojedynku na wymowę doświadczonego stratega, ale ponoć z lekka jąkającego się Nikiasza. wyprawa skończyła się klęską, a sam Alkibiades zwiał do Sparty. (Historyków przepraszam za wszelkie przekłamania, rzecz odtwarzam na podstawie druku zaginionego, za pomocą zawodnej pamięci).

Istota sprawy tkwi jednak nie w szczegółach historycznych, ale w fakcie, że człowiekiem, który nam daje podstawowe prawidła etyki, który na dodatek tłumaczy na czym polega klasyczne piękno osoby ludzkiej, jest typek z pod bardzo ciemnej gwiazdy i na dodatek jeszcze cały swój wywód zaczyna od opisu (homo)seksualnej klapy. Platon, pominąwszy aspekt gejowski z całą premedytacją ów pasztet dla przyszłych pokoleń przyprawił, a mnie dziką satysfakcję sprawia wyobrażenie, jak to też dziś ci wszyscy utytułowani, obłożeni znakami władzy i mądrości niezwyczajnej, kroczący w orszakach, gdy wypada się strawą złośliwą nakarmić, muszą się nagimnastykować, jak nakłamać i naudawać, by zneutralizować atomowe składniki zagrychy. Trudno nie rechotać się obleśnie widząc oczyma wyobraźni te wszystkie kompromitacje, te jaja, jakie trzeba wyczyniać, bo przecież Platon! Krzywić się przy uczcie nie wolno, chwalić trzeba!

Moim skromnym zdaniem Platon wielkim pisarzem był, bo pisał z jajami. Wiedział, że największym wrogiem nawet najbardziej mądrego wywodu jest nuda. Bał się tej nudy, bał się pretensjonalności, podlizywania się ,,porządnym obywatelom’’ co to nigdy nie urżnęli się do podłogi i to jedno wystarczyło by czuli się lepszymi nie tylko od nieszczęsnego w końcu Alkibiadesa, ale i od całej reszty, z Sokratesem włącznie. Wiedział, że gdy przedstawi samych szlachetnych, jak wszyscy diabli bohaterów, że gdy nie przyrówna tej szlachetności do zwykłego człowieka, który wie o tym jaki jest i ani próbuje stać się lepszym, diabli wezmą i cnoty wszelakie i czytelnik ani niczego nie zrozumie, ani nie będzie chciał rozumu wysilić, o co tu chodzi.

Podobnie są pyszne kawałki u  Prousta. Tamże nie tylko wyrażony jest podziw dla wdzięków dziś niezgodnych z prawem, ale na ten przykład jeszcze autor lusterko pod nos nam podtyka: jak to mianowicie panowie podczas zalotów durniów z siebie robimy. Kupa ta makulatury co dziś symbolem snobizmu się staje zawiera kawałki niestrawne dla bywalców salonów, zakończona zresztą koszmarnym balem, w salonie-krypcie. Nie wiem czy nie od tego obrazu zaczęły się te turpistyczne ciągoty sztuki współczesnej, choć koszmary latały po romantycznych światach przedstawionych, to nie był to nigdy tak dosłowny i kompletny obraz nas samych. Konkluzja tycząca upływu czasu utraconego lub nie, wyrażona taką właśnie parabolą spać nie da przez wiele nocy. Przyznam , że satysfakcję sprawia mi to gdy wyobrażam sobie jak pracują autorytety moralne, spece od poprawności politycznej nad zneutralizowaniem Prousta. Wszak optymizm wyraża bardzo pesymistyczny. Choćby wiara w człowieka bardzo krucha, ludzie jakby z niewypalonej gliny rozsypują się od lada zawirowań losu. Najważniejszy jest ów bal, gdzie postaci żywe jeszcze, i całkiem normalne oglądane oczami narratora jawią się jako monstra, żywe trupy. Jak zachować optymizm przy całkowitej pewności że w tym zasadza się sens ludzkiego istnienia? Jak szczerzyć ząbki do fotografii skoro klamrą spinającą ludzki żywot jest właśnie owa kaplica-salon z rozsypującymi się, ale jeszcze wymagającymi powietrza i jedzenia ludzkimi truchłami?

Na pewno nie znam się na tej literaturze, prawie na pewno omijam jej sedno, jakbym oglądając mozaikę zachwycał się szczególnie pięknymi szkiełkami z których ją złożono: no ale one (te szkiełka) tam są!

W paskudnym towarzystwie się obracam. Z niejakim M. rechotaliśmy się przy pewnym obrazie którego tytuł brzmi w wolnym tłumaczeniu "Chór chłopski". Nie byłoby nic szczególnego w tym, ale owe rechoty odbywały się w Monachijskim Przybytku Sztuki, tym samym w którym wisi jedna z wersji "Słoneczników" a malarz zasadniczo wiekiem i uznaniem skłaniał do mądrej zadumy poważnego stania z rękami złożonymi na narządach w pozie przemawiającego Hitlera, podchodzenia do obrazu w celu zasugerowania otaczającej nas publice, że sprawdzamy tajniki warsztatu mistrza. A my nie: rechotaliśmy się zupełnie i spontanicznie. Ktoś kilkaset lat temu ujrzał zjawisko wcale powszechne, gdy w pijane łby znienacka palnęła różdżką Polihymnia (pewnie, bo przypisanie Muz do sztuk nie całkowicie odpowiada dzisiejszemu stanowi) i czterech oberwańców zapragnęło chwili obcowania z orszakiem Apollina. Sam to widywałem, bo na mojej wsi było paru emigrantów z Zakopanego, których owa nadziemska tęsknota nachodziła: z rowu nie potrafili się wygrzebać, ale na krztynę fałszu sobie nie pozwolili. Umierali po kolei i w końcu w noc Bożego Narodzenia miast polifonicznych popisów rozlegały się skargi tego ostatniego: nikt już mu nie wtórował. No i zobaczyłem naraz te wszystkie sceny wymalowane jak żywe. Jak mogłem nie dać upustu swej radości?  Całe szczęście że akurat trwała kampania tolerancji wobec cudzoziemców, inteligentnych inaczej, gejów i innych odmieńców, dlatego nikt nas nie wypieprzył na zbitą mordę.

Sztuka, nawet ta bardzo wielka jest chyba jednak dla normalnych ludzi. Proszę bardzo, narodowy skarbiec kultury, Pan Tadeusz. Przypomnijmy sobie tę scenę gdy ten trzynastozgłoskowy bohater siedzi w krzakach ukrywając się przed Hrabią. Telimena jedną ręką przyjmuje hołdy od arystokraty, a drugą wtyka młokosowi liścik starając się jednocześnie go sobą zasłonić. Całe to narodowe dzieło, praktycznie jedyna funkcjonująca jeszcze spuścizna wieszcza jest opowieścią o karczemnej szlacheckiej awanturze, o obżarstwie, intrygach i miłosnych awanturach. Przypomnijmy sobie Telimenę z rozwianym włosem gnającą za niedoszłym kochankiem co szedł właśnie utopić się w błocie. Nic z nadętej powagi, raczej kpina z niej, jak w tym osobnym dziele o roli konopi w Historii Polskiej.

Zapewne Mickiewicz Wielkim Pisarzem jest i basta. Zapewne nigdy nie dotrę do owej zasady jego twórczości, co nielicznym wybranym intelektom pozwala doznać jakiegoś nieziemskiego katharsis. Ja go cenię, bo potrafił przemawiać z kpiarskim zmrużeniem oka, bo jak te oczy zamknął to widział "piersi Łabędzie i Łona dziewicze" czyli gołe małolaty i potrafił dostatecznie sugestywnie rzecz przedstawić, że wreszcie facetowi normalnie odbijało gdy kładł dłonie na harmoniki kręgach, że potrafił się wpieprzyć i rozczulić jak ów generał w kinie. Podobali mu się zabijaki i awanturnicy, wschodnie świecidełka i przygody, wykazywał zdrowe zainteresowanie haremami. Jednym słowem swój chłop on jest.

Na czym polega Sztuka Wysoka? Pewnie jeszcze na czymś, ale mnie się widzi, że na solidności. Przynajmniej jest to cecha bez której nie może się obyć. Czasami ci Wielcy przyciśnięci do muru przyznają to, nie ma sztuki z Zasady Wysokiej i innej, jest dobrze zrobiona i spieprzona.

Oczywiście istnieje cos takiego, jak tanie efekty, niewybredne gusta, jak komercjalizm. Typowy przykład: goła małolata. Czyli owa rusałka szybująca bardzo wczesnym porankiem nad lustrem jeziora, co piersi ma łabędzie i dla przyzwoitości darujmy sobie resztę opisu. Efekt jest tani gdy panienka ma zbyt tu i ówdzie i ... lica niezbyt myślące. Jest kiepsko, gdy pojawia się nad tą wodą ni z gruszki, ni z pietruszki i jeszcze się znacząco wypina. Inaczej mówiąc ta sama golizna służy raz do zaspokajania niskich instynktów raz bywa sztuką Bardzo Wysoką. Nie da się powiesić większości zdjęć pornograficznych na ścianie w ramkach i to nie dlatego, że są nieprzyzwoite, ale dlatego, że są spieprzone. Nie będą zdobiły, a szpeciły. Porządnie wykonane zdjęcia w kategorii "Lole" trafiają do piekielnie drogich albumów, mimo tego, że są tak samo nieprzyzwoite jak te w "erotycznych" magazynach: przedstawiają wcale nie mniejszą liczbę szczegółów anatomicznych.

Trudno o bardziej komercjalne efekty, jak panienki. Nawet kategoria "tani kryminał" jest czymś o wiele bardziej wyszukanym. A jednak istnieje coś takiego, jak akt i jest to piekielnie trudna dziedzina sztuki, bo wymaga solidności. Ktoś kto nie umie malować, komu trzęsie się ręka, może się brać za dzieła abstrakcyjne i nawet dosyć długo może mu się udawać publikę oszukiwać. W kategorii akt klasyczny przepadnie natychmiast.

Jak już pisałem czepiam się owego płota pod napięciem w Parku Jurajskim. Jego awaria dała początek całej fabule. Ten płot to obraza nie dla Cebuli laboranta, ale dla Cebuli pastucha z nieco zapadłej wsi Przedborowa. Ten płot to właśnie taka sytuacja, gdy detektyw rozpościera swe ramiona i odlatuje w kierunku Nowego Yorku. Konwencja wymaga, by przynajmniej było nadludzkim wysiłkiem woli. Film jest bowiem z gatunku Science Fiction, a to zobowiązuje do tego, by przy pisaniu obkładać się podręcznikami i encyklopediami. Konwencja wymaga, by było jakieś przesłanie? Bardzo dobrze, doklejono przesłanie, na siłę, ale taśma wytrzymała. Owo przesłanie brzmi mniej więcej tak: kochani naukowcy, uważajcie, bo wam może dinozaur przez płot spier... Ponieważ płot jest sp... i całe przesłanie tak samo. Na dodatek te genialne dzieci walące w klawiaturę, podnoszące system na wielkim komputerze. Co w nich jest tak irytującego? A to znowu ten odlatujący detektyw. Komputer wyjątkowo dobrze nadaje się do ułożenia jakiejś szarady, domaga się jakiegoś pomysłu. Ludzie komputerami zajmują się tak samo chętnie jak rozwiązywaniem zagadek, kiedy jednak sprowadzi się go do roli scenografii to tak jakby w kadr wszedł Colummbo i ni z gruszki ni pietruszki pokazał palcem: ty zabiłeś, wiem, bo jestem genialnym detektywem. Nie trafiłby szlag widza?

Jest w Sherwood taka scena, gdy oddział wysłany do pacyfikacji rebeliantów wpada w zasadzkę. Sherwood, gdyby ktoś nie wiedział, jest debiutancką powieścią Tomka Pacyńskiego. Był jeden z owych fragmentów, który mnie do niego przekonał. Sceny bitewne i łóżkowe, to probierz talentu pisarskiego, tak jak portret i akt malarskiego. Problem polega na tym że jednocześnie rozgrywa się bardzo wiele i całość kwalifikuje się do krótkiego komunikatu o wyniku spotkania liczbie bramek (lub branek) i zabitych. By nie wypaść ze swej roli biedni pismacy stosują wrzawę, co biła pod niebiosa, pył bitewny okrywający wszystko. Zbiorówki zazwyczaj źle się kończą. Dla mnie osobiście symbolem klapy jest słynny podawany jako wzór sukcesu skrót wg Borowskiego z opowiadań oświęcimskich gdy pomiędzy jednym kornerem drugim ginie piętnaście tysięcy ludzi. Z całym szacunkiem dla genialności pisarza i jego wojennych losów, jest to przykład bezradności wyobraźni wobec wielkich liczb. Tu już wykroczyliśmy poza wszelkie ludzkie wyobrażenie, tekst pozostał martwy jak dziennikarska notka o kolejnej erupcji wulkanu. Jak tekst zamazany, obojętna pozostanie liczba ofiar, 1500, 15 000 czy 150 000, wzbudzi zainteresowanie na czas potrzebny do przeczytania ostatniej linijki.

Sceny bitewne jeszcze jakoś dają się sfilmować. Setki koni, jeźdźcy w błyszczących zbrojach zgiełk bitewny, to jeszcze na ekranie robi wrażenie. Jednak i tu właściwie nic ponad owe chwyty, które znamy od czasów średniowiecza całkiem jeszcze niepiśmiennego nie wymyślimy. Zazwyczaj jest zbliżenie na tego naszego wybranego herosa, zazwyczaj Roland w piętnastu ciosach łamie włócznię, potem dobywa swego Durandala, miecz dobry, cały nagi i mamy prezentację grozy herosa gdy jednym ciosem rozczepia na dwa Szernubla i jeszcze jego siodło powalając biednego konia poganina. W dobrych filmach bitewnych jeszcze ów Roland musi umierać z ran (oczywiście ściskając Order Lenina w garści), musimy mieć jeszcze ów Krajobraz Po Bitwie, i ostatniego wojownika padającego śród bitewnych szczątków twarzą w kierunku, z którego wróg nadszedł.

Tomek zaś wymyślił coś takiego: nie żadnego mordobicia, walka jest z gruntu niegodna, gdzieś z pomiędzy drzew wylatują strzały, padają zabici i ranni, trudno znaleźć bezpieczne miejsce, a wróg jest niemal niematerialny, jak klątwa bogów, nic mu nie można zrobić, całkowicie panuje nad sytuacją. Groza. Jestem pewien, że dałoby się to tak samo dobrze sfilmować. Autor wziął i poradził sobie. Wymyślił pewną scenę, pokombinował, jak ją opisać i się udało, przynajmniej o tyle, że doskonale wiemy co bohaterom w danym momencie grozi i ilu z pośród nich. Sytuacja jest całkowicie czytelna, choć nie wiemy gdzie kto jest, co robi i myśli , doskonale możemy sobie wyobrazić jak szybko zmienia się położenie całego oddziału i w jakim kierunku. Bardzo zwyczajnie scenariusz został dopasowany do środków wyrazu, nic wielkiego, warsztat pisarza.

Przemyślana jest historia całej wyprawy, stanowi ona osobną opowieść ze swoim własnym morałem. Wiadomo z góry że musi nastąpić katastrofa. Po pierwszej potyczce wszyscy powinni doskonale zdawać sobie sprawę jak wielką przewagę w tych warunkach posiada wróg i że właściwie jedyna rzecz, jaka została do zrobienia, to wynieść cało swe d.. z lasu. Wiadomo, że w takich warunkach żołnierze przygotowani i uzbrojeni do walki w otwartym terenie nie mają najmniejszych szans. To co mamy dalej jest konstrukcją klasyczną, znaną najmniej od czasów Szekspira. Historia nie jest bynajmniej opisem wypadków, nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, to opis ludzkich postaw, opowiadanie o tym jak do klęski dojść musiało. Na jednym gościńcu spotykają się ze sobą pyszałkowatość, tchórzostwo, niezdecydowanie, warcholstwo i intryganctwo.

Chwyt literacki znany od czasów Szekspira, kto ma oczy ten widzi, że dzieje się tak jak dzieje się na co dzień wokół każdego z nas. Trudno pozostać obojętnym gdy w kotłujących się na tym gościńcu dostrzegamy swoich znajomych a i pewnie czasami samego siebie.

Książka Tomka ma też przesłanie. Powiem szczerze: tak naprawdę nie wiem czym ewentualnie to miałoby się różnić od drugiego dna, czy tzw. wartości. Autor ma jakieś poglądy na świat. O to chodzi. Po ki diabli jednak w literaturze rozrywkowej jakieś z przeproszeniem szanownej publiczności przesłanie?

To jest tak: zupełnie co innego, gdy gra ze sobą Wydmuchów z Głodną Wólką, a zupełnie co innego, gdy WKS z Poznaniem. Młodym wyjaśniam że ów mecz który odbył się prawie tak dawno jak Bitwa Pod Grunwaldem stał się synonimem stosunków panujących pomiędzy kibicami. Mecz z Poznaniem niewątpliwie wciągnął kibiców wrocławskich. Otóż rzecz ujmę tak: gdym był ich uczestnikiem i spotkał autora, bardzo by mnie interesowało po której mianowicie jest on stronie. Przesłanie to jest właśnie odpowiedź na to pytanie. Jest to oczywiście ryzyko autora, bo pół jest tych z Poznania, ale chodzi właśnie o to by się opowiedział. Jak by co na odsiecz ruszamy i dopiero się robi ciekawie!

Przesłanie nie jest jasne. Zagmatwanie i kompletna niejasność jest skutecznym wybiegiem maskującym nieudolność, tudzież dobrym sposobem na pozowanie na mądrzejszego niż się w rzeczywistości jest. Jednak umiejętnie wprowadzona niejasność daje nam poczucie Tajemnicy. Można tego nie lubić, ja jednak lubię.

Jedna z tez książki jest chyba taka: dla pewnych ludzi nie ma miejsca na tym świecie. Muszą szukać innych planet, czasów, innych miejsc. Motyw tułacza, wygnańca, jak najbardziej pokupny, jeśli tylko dobrze uzasadniony, czyż szanowny widz nie zobaczy w nim kawałka siebie i nie użali się nad własnym losem?

Jest też coś innego: sposób patrzenia na moralność. Pisałem o tym już w recenzji. Pojawiają się pytania dosyć zasadnicze dla pokolenia tych, którzy przechodzili stan wojenny w pełni świadomości i zaangażowania. Czy zdrada jest zdradą gdy okazuje się, że sprawa, której służył domniemany zdrajca była zła, że walka którą prowadził była dla kogoś innego do załatwiania swoich spraw i to takich, z jakimi walczący nie chcieli mieć nic wspólnego, wreszcie gdy okazuje się że przegrana i zwycięstwo przynoszą takie same skutki. Komuś, kto ma za sobą tego 13 grudnia, trudno po prostu przejść obok tych wszystkich pytań obojętnie. Kibicuje chce czy nie bohaterom mając nadzieję, że rozjaśnią mu się jego własne losy.

By nie przesłodzić, to taka wielowarstwowość nie jest bynajmniej jakimś specjalnym odkryciem, nawet w fantazy, bo cała Trylogia Tolkiena, to jest właśnie proces odkrywania prawdy o tamtym świecie, który okazuje się bardzo skomplikowany. Wszelako Tomek zapuszcza się w bardzo niebezpieczne rejony. Kwestionuje on bowiem istnienie czegoś takiego jak zło. To też już pisałem, miejsce zła w kategoriach moralnych zajmuje krzywda. Jednym słowem facet zamachnął się na podstawy systemu kulturalnego cywilizowanego świata.

Czy czytelnik, który potrzebował jakiejś zapchaj-dziury, lektury która pozwoli mu przetrwać nie pijąc podróż pustym pociągiem ma z tego cokolwiek? Myślę, że każdemu zdarzyły się pomysły na urządzenie świata po swojemu. No to sobie może z autorem podyskutować, może się zachwycić, zadumać, i może także zwyczajnie nic z tego wszystkiego nie zauważyć.

Proszę tylko sobie wyobrazić: płócienna okładka, wstęp uczonego profesora "autor dokonuje przewartościowania zasad moralnych leżących u podstaw..." i nikt nie przeczyta. A przecież jest to awanturnicza opowieść iskrząca się przygodami, zaskakująca zwrotami akcji.

Gdyby ktoś nakręcił na jej podstawie mogło by się udać wiele pysznych scen. Usatysfakcjonowani wyszliby zarówno miłośnicy mordobicia jak i gagów, byłby jakiś niewielkich okruch dla erotomanów, dosyć dla tych co lubią magię i pojedynki na miecze. Gdyby nie sknocono wszystkiego Cebula nie miałby prawa wychodzić z filmu skwaszony, jakby zjadł całą torebkę kwasku cytrynowego.

O czym jest ósmy pasażer Nostromo? Film głośny bardzo kasowy, chętnie oglądany. ale o czym? Tak po latach, to ... załogę statku kosmicznego zjadł jakiś stwór, ale jedna dzielna astronautka wywaliła go w kosmos i nie dała się zjeść. Miała dużo szczęścia lub woli przetrwania, trudno powiedzieć, czy o to chodziło.

Natrętnie mi się tu wciska zupełnie inny film z zupełnie innej półki: Kanał. Asocjacja bynajmniej nie przypadkowa, elementem wspólnym jest konstrukcja. W obu filmach bohaterowie znajdują się w ekstremalnej sytuacji i w obu sukcesywnie ubywa aktorów widowiska. Tak samo sytuacja zdaje się zmierzać nieuchronnie do końcowej rozgrywki, tylko w "Kanale" trudno powiedzieć kto będzie przeciwnikiem. Konstrukcja była wielokrotnie powielana, jednak w tej straszliwej pile Wajdy kolejne wypadki są konsekwencją moralnych postaw bohaterów. Z jednej strony jesteśmy wciągnięci we wcale dramatyczną akcję, w drugiej w rachunek własnego sumienia. Niekoniecznie to przyjemnie. Wyobrażam sobie, że zwłaszcza było to denerwujące dla tych, co w realnie po kanałach się tułali, że w rezultacie przetrzepano narodowy katechizm, aż się z niego karteczki posypały. Ocalony zostaje tylko dowódca, ale zwycięstwo przypieczętowuje niemal symboliczne ponowne "zejście do piekieł".

Nie wiem na ile Nostromo jest naśladownictwem Kanału, pewnie w nikłym. Natomiast, to co się rzuca w oczy, to że skupiono się na kłapiącym stworze i że całkiem niepotrzebnie go pokazano, ale do tego musiało dojść, bo zatrudniono najlepszych speców od kukiełek.

Pamiętam, jak kilkakrotnie przebijałem się przez jakieś opowiadanie Kinga. Podówczas byłem przyzwyczajony, że w opowiadaniu jest jakiś pomysł. Jeśli go nie odczytałem to tak, jakbym przeczytał kryminał a nie dowiedział się kto zabił. Długo trwało nim zrozumiałem, że pomysłu nie ma. Facetowi wychowanemu na Problemach i Młodym Techniku to w głowie się nie mieściło. Raczej zakładałem, że dzieło jest tak głębokie, że go nie zrozumiałem. Niemożliwe, żeby się tyle napracować tylko po to by zaprezentować kilka pomysłów fabularnych.

Podobnie jest z owym filmem: zaangażowano ogromne środki dla zaprezentowania efektów specjalnych. I nic w tym złego, tylko, że zwyczajnie szkoda, że zbudowano wspaniałą karoserię, a do środka nie wsadzono choćby silnika od Syrenki: choć trochę by pojechało. Facetowi wychowanemu na "Kanale" trudno uwierzyć, dzięki temu że jest to film o niczym, można na nim siedzieć całkowicie obojętnie. Dokładnie tak: całkowicie obojętnie. Nic nie pomogą straszliwe paszcze: najwyżej niedobrze zrobi się przy przełykaniu popcornu, bo na ekranie nie dzieje się nic co by miało jakiś związek ze rzeczywistością, czy potwór zje panienkę, czy panienka potwora (a że nie zjadła, to wyraźna klęska sprawiedliwości) wszystko jedno, oglądamy porcję gimnastyki filmowej.

Przeczytałem chyba jeszcze nigdzie nie publikowane opowiadanie Roberta Szmidta "Ciemna Strona Księżyca". Szczerze przyznam, że nie lubię takich historii, zbyt mroczne, zbyt wiele w nich krwi. Mogę sobie nie lubić. Rzecz zaczyna się bardzo filmową, bardzo amerykańską sceną. Dziecko bawi się przy autostradzie. Niedaleko stoi stacja benzynowa kilka budynków i pusto aż po horyzont. Upał. Opowieść o bryndzy codziennego życia i falujące powietrze nad rozgrzaną słońcem ziemią. Chłopak zabawia się smażeniem jajek na autostradzie. Atmosfera nostalgiczna skłaniająca raczej do egzystencjalnych refleksji, do zadumy nad losem człowieka samego w sobie, do powrotu myślami do własnego dzieciństwa. Na prawach kontrastu zdarzy się tu zaraz krwawy dramat. Przez paskudne, ale bardzo prawdopodobne zrządzenia losu chłopak bawiący się pieczeniem jajek poczuje się współwinny tragedii.

 Po tym nostalgicznym obrazie spodziewałem się jakiejś finezyjnej psychologicznej historii, ale scena została rozegrana tak, jak było autorowi potrzeba. Kilkoma kreskami została naszkicowana oś konfliktu, który bez tego pomysłu wymagałby długiej i zawiłej opowieści. A rzecz dotyczy pojawienia się na ziemi wyższego gatunku człowieka niż homo sapiens. Temat mało eksploatowany, bo bardzo nieprzyjemnie sobie pomyśleć, że pójdziemy w odstawkę.

W pamięci zachowało mi się jeszcze tylko jedno bardzo stare opowiadanie o podobnej tematyce. Pomysł naukowy jest taki, że człowiek w swoim rozwoju zatrzymuje się na etapie larwy. W końcu jednego osobnika rodzaju ludzkiego spotyka szczęście zostania poczwarką. Wszyscy czekają co wyjdzie z kokona: wychodzi ten sam facet. Potem udaje się samotnie na jakieś wzgórze, rzuca papierosa na ziemię przydeptuje, zamyka oczy i odlatuje do gwiazd.

U Roberta nowy gatunek pojawia się jako mutacja. Mutanci są tępieni z całą bezwzględnością. W pewnym momencie dowiadujemy się, że dla ratowania ludzkości przed tą straszną plagą Stany Zjednoczone zniszczyły Europę, która pozwalała mutantom żyć. ale tak, jak neandertalczyk nie miał szans w starciu z homo sapiens, tak i tym razem my mamy przechlapane.

Jakby nie patrzeć, opowiadanie jawi mi się pełne niepokoju moralnego, czyli wciąga do starej jak świat gry pisarza z czytelnikiem "co byś ty zrobił?" Pomimo tego, czy dzięki temu, mamy ostre tempo i akcję pełną komplikacji. Jest tam historia, są niespodziewane zwroty akcji, jest napięcie aż do samego końca, jest niebanalne i autentyczne rozwiązanie. To znaczy, że nie tylko wiemy, kto zabił, ale jeszcze możemy się domyśleć dlaczego.

Opowiadanie trzyma się konwencji SF, są tam realia techniczne i naukowe i nie przeszkadza to w niczym filmowej scenografii. Siłą SF jest to, że utrzymuje się tuż nad powierzchnią nauki, nie lata jak głupia w oparach absurdu. Jest to dość realistyczne by samodzielnie kombinować "co by było gdyby". Czytelnik ma o co zaczepić swoją wiedzę.

Do dnia dzisiejszego tak naprawdę nie wiemy jak wygląda pojawianie się nowego gatunku. Wiele natomiast wskazuje, że właśnie tak, jak opisał Robert. Jest to całkiem prawdopodobne, że pojawia się ni z tego ni owego fala mutacji. Teoria prawdopodobieństwa zastosowana do samej konstrukcji genów wskazuje że ogromna większość z nich powinna być letalna, natomiast obliczenia "w tył", przy skądinąd słusznym założeniu (bo to widać), że nowe gatunki powstają, wskazują, że powinien działać jakiś mechanizm to wszystko porządkujący. Nie wykluczone, że jakimś cudem pojawiają się mutacje podobne. Musi się pojawić w spora grupa osobników w krótkim czasie i na niewielkim terytorium o podobnym genotypie, bo inaczej nowy pan z nową panią się nigdy nie spotkają i gatunku nie przedłużą. Wysnuwane są najróżniejsze teorie dlaczego i jak, ale tak, czy owak stoimy wobec zagadki.

Moje zabawkowe symulacje komputerowe prowadzą do takiego rezultatu, że "na starcie" powinna się pojawić co najmniej grupa kilkuset osobników, inaczej na skutek losowych fluktuacji stado wyginie samo z siebie, przy warunkach zewnętrznych nie zmieniających się ani na jotę.

Tak więc wydaje się, że w pewnym momencie uruchamia się jakiś mechanizm mutagenny i proces rusza. Być może jest to nawet jakaś maszyneria zawarta wewnątrz genów, jakiś czujnik nadmiernego ustabilizowania się genotypu, czy liczby pokoleń. Jest to bardzo prawdopodobne, że mechanizmy ewolucyjne są o wiele bardziej skomplikowane, niż to nam w szkołach tłumaczą. Jeszcze do niedawna nie było nic wiadomo o mechanizmach które prowadzą do "samobójstwa" komórki. Dziś już wiemy, że dzięki nim min włosy nam rosną.

Inne zjawiska też nie wkraczają w obszar cudów. Trzęsienie ziemi na Księżycu wywołane rozpadem jądra komety może wydać się nieprawdopodobne, komety zazwyczaj są wielokrotnie mniejsze od naszego satelity. Jednak gdy wyobrazimy sobie nagłe przesunięcie wspólnego środka ciężkości o 10 cm (co jest możliwe przy poszanowaniu zasady zachowania pędu) to wystarczy dla uzasadnienia tych efektownych scen, jakie się rozgrywają w kosmicznych bazach.

Autor zadbał, by przewrotki akcji choć zaskakujące konsekwentnie prowadziły do rozwiązania. Jest stara zasada: jeśli w trzecim akcie ma wystrzelić strzelba, to w pierwszym Jan po starannym czyszczeniu musi ją wieszać na ścianie. Robertowi udało się dotrzymać nie tylko tego, rozwiązanie akcji kończy się nie tylko powiadomieniem czytelnika kto zabił, jest także konkluzja moralna. Bardzo przepraszam za te górne słowa inaczej: autor mówi nam co jego zdaniem w tej sytuacji należało zrobić.

Jest w tym pewien problem: do jakiego stopnia ludzkość stanowi wartość, czy czasami nie ma większych, czy można dla obrony gatunku homo sapiens poświęcić wszystko? Są tam także sprawy bardzo proste, zwyczajny obowiązek wobec najbliższych zwyczajny porządek jaki w życiu wprowadzają normalne ludzkie uczucia, reakcja, protest przeciwko przemocy. Na koniec Robert jawi mi się jako osobnik o poglądach antyglobalistycznych w rozumieniu antyglobalizmu jako ruchu przeciw globalnej dominacji państw i organizacji, anarchista nawet... Człowiek sobie pomyśli, co też w ludziach siedzi!

Inaczej mówiąc mam komu i czemu kibicować przy czytaniu. Te wszystkie wartości uniwersalne, niepokoje moralne i inne głupoty służą służą tworzeniu nastrojów i wrażeń, np. prawdziwej lub tylko domniemanej pogaduszki pomiędzy czytelnikiem a autorem. Lubimy sobie pogadać o wiele bardziej lubimy siedzieć z kimś przy stoliku zastawionym piwem lub Coca-Colą niż gdy wrzeszczy na nas głośnik ze ściany. Tak jest mniej więcej różnica pomiędzy tekstem z owymi wartościami i bez tychże wartości.

Kompozycja wymaga co najmniej trzech przykładów i nie odpuszczę, choć tekst rozdął mi się ponad wszelką przyzwoitą miarę. Autobahn nach Poznań. Andrzej Ziemiański jawił mi się zawsze jako pisarz mocno amerykanizujący, a tu masz. To opowiadani z daleka pachnie Witkacym. Trochę się w naszym kociołku pomieszało, bo specem od Witkacego zawsze był Inglot, nigdy jednak niczego nie popełnił, w każdym razie nie umiem przytoczyć czegokolwiek jego autorstwa co by nosiło tak mocne znamiona... nadużycia.

Nie chodzi bynajmniej o to, że w opowiadaniu Andrzeja wszyscy są na okrągło nakręceni. To raczej pokłosie amerykańskiego nurtu w jego twórczości. Związki są bardziej podstawowe, w pomyśle w rozwiązaniu. Nie omieszkam i kropli dziegciu dorzucić, pomimo wszystkiego postaciom Andrzeja bardzo wiele brakuje do zawiesistości tamtych wymyślonych w przedwojennym piekiełku, to w gruncie rzeczy bardzo szlachetne typy, tylko wyglądają tak jakby byli wyzbycie ze wszelkich zasad. Nawet koty nakręcone walerianą są szlachetne w gruncie rzeczy.

A jednak opowiadanie bierze i to bynajmniej nie tylko dzięki realiom bliskim sercu każdego Wrocławianina, nawet takiego, przyszywanego, któremu ciągle śni się po nocach wioseczka ukryta pomiędzy wzgórzami. Mamy wojnę prowadzoną środkami na poły z dziewiętnastego wieku, ocieplenie klimatu i port w Poznaniu, bojowe zwierzaki z ludzką świadomością. Amatora techniki łechce rozwinięta gdybologia. Czy dałoby się budować parowe czołgi? A może w tych warunkach lepiej spisywałby się pancerny pociąg? Jak wyglądałaby łączność i komunikacja w warunkach zniszczenia wszelkich urządzeń elektrycznych?

No właśnie mamy klasyczne opowiadanie SF, jest pomysł naukowy wiążący wszystko w jedną całość: coś zniszczyło wszelkie maszyny elektryczne. Autor nie tłumaczy się zbytnio z tego co to było, jak działało i słusznie. Dzięki temu bowiem funduje nam gimnastykę umysłu jak sobie w takich okolicznościach ludzie by poradzili? Przy okazji możemy sobie podumać nad tym jak wiele opiera się tylko na jednej technologii i jak wiele zależy od utrzymania jej w należytym porządku.

Oczywiście całkowite zniszczenie elektryczności leży w sferze całkowitej utopii. Cały świat istniej dzięki działaniu sił elektrycznych. To, że klawisze, w które walę nie rozlatują się na poszczególne atomy jest ich zasługą, także tylko dzięki nim istnieją związki chemiczne. Pomysł jest jednak chwytliwy i tak ciekawe skutki, że chce się nim pobawić zapominając o wszystkich naukowych trudnościach. To jest właśnie przykład prawidłowego zastosowania zasady "nadludzkim wysiłkiem woli".

Jeśliby szukać filmowego odpowiednika, to mnie narzuca się Mad Max. Wszelako analogie są raczej scenograficzne. Niby jedno i drugie dzieje się po jakiejś katastrofie niszczącej naszą wspaniałą cywilizację. Można oczywiście przypisywać autorom filmu intencje przewartościowania wartości w warunkach które obnażają, ale tak naprawdę to wszystko tam przywala maskarada. Tu chodziło o wiele bardziej o prezentację dziwacznych ubiorów punkowej kultury, apoteozę ulicznych rozrabiaków, którzy bardzo dobrze sprzedają się widzom, którzy marzą o tym by mieć tak samo sprawne mięśnie jak ci na ekranie.

Mogę sobie pozwolić na skupienie uwagi na zakończeniu opowiadania. Ma ono swoje słabości, cały jego kawał toczy się niejako obok akcji, ale to już czepialstwo z mojej strony. Wszystko jednak podąża do sceny finałowej. A w między czasie polubiliśmy komendanta Festung Breslau. Taki ludzki chłop. Interesy dobrze prowadzi, Wrocławianom się tak dobrze żyje... w porównaniu z innymi oczywiście, tak ludzko potraktował tę agentkę CIA. Przecież mógł jej zrobić to i owo, a on przy wódeczce, jakże po polsku się dogadał i to w kapitalistycznym duchu dobijając interesu za obopólną korzyścią. Prawda jak fajnie? Połechtały nasze narodowe kompleksy wizje przewag wojsk Rzeczypospolitej, wizje materialnego powodzenia w porównaniu z ościennymi narodami i sugestia, że nawet w USA tak dobrze się nie wiedzie.

Przewrotność Andrzeja tkwi w tym, że to nas chce owym sukcesem narodowym uszczęśliwić. My mamy się stać obywatelami owej Rzeczypospolitej od jednego oceanu do drugiego. Za cholerę nie będzie się nikomu chciało dla realizacji owych państwowo-twórczych ideałów poświęcić swego bytu. Jest w tym kilka myśli, choćby taka, że jedyne co moglibyśmy światu sprezentować łącznie ze swoim własnym sukcesem to cofka do dziewiętnastego wieku.

Uciekniesz drogi czytelniku, jak poparzony od ideału Polaka Zwycięscy do swoich zgniłych kompromisów. Uświadomisz sobie, że w miarę wygodny żywot zawdzięczasz właśnie takiej ideologii ustępstw, światu ponad-narodowych korporacji, braku zwycięzców i zwyciężonych, zamazanym wartościom, granicom i unieszkodliwionym ideałom.

Na marginesie, to swoisty znak czasów, to przeniesienie powieści SF w realia z XIX wieku. Postęp zaczyna nam doskwierać. Zaczynamy, ta, jak Lem przewidywał, nie poznawać swojego świata, zaczynamy się w nim gubić. Istniejąca technologia zaczyna dysponować możliwościami przekraczającymi nie tylko nasze potrzeby codzienne, ale także i możliwości naszej fantazji. Aby cokolwiek było jeszcze czytelne, by ktoś, kto bierze książkę do ręki nie musiał się jednocześnie obkładać artykułami z fachowych czasopism, bo w encyklopediach nie ma co liczyć na aktualne informacje, zachodzi paląca potrzeba założenia szlabanu na ten szalony postęp. Nieprzypadkowo na pierwszy ogień poszła elektryka i elektronika. To już dawno się wymknęło przeciętnemu człowiekowi spod kontroli. Człowiek bezpieczniej czuje się w świecie wymyślonym niż rzeczywistym w sensie możliwości zrozumienia mechanizmów nim rządzących. Ten świat musi zostać uproszczony.

Nie chciałbym przesłodzić. Tak naprawdę to jednocześnie prawdą jest, że nasza SF drepcze w miejscu. Nacelowane na przetrwanie na rynku utwory nie mogą panie Boże broń zaskoczyć czytelnika jakimiś kompozycyjnymi wygibasami. Muszą być i są proste, jak budowa cepa. Nie mogą zaskoczyć zbyt wyszukanymi ani rozważaniami czy to filozoficznymi, czy naukowymi, bo nikt tego nie będzie czytał. Już dawno niestety rozeszły się drogi fantastyki i nauki.

Jest nawet trochę gorzej: zaczyna się wykształcać nurt SF ,,wysokiej’’ i dla mas. W tej pierwszej siedzi np Umberto Eco, a z naszych pisarzy to Olga Tokarczuk i oczywiście St. Lem. Potem jest przerwa, mur do przeskoczenia i reszta towarzystwa. Wróży to nam dosyć paskudnie: utrwali się nie tylko podział gatunku ale i pieniędzy i czytelników. To coś rodem z refleksji Tomka Pacyńskiego, postępujący rozpad świata, który paradoksalnie objawia się powstawaniem coraz to większej liczby struktur.

Jest to jedna z przyczyn dla której nikt z wymienionych Nike nie dostanie. Maleją także ich szansę na przedostanie się przez ten mur do obszaru lepiej opłacanej i lepiej wydawanej literatury. A jednak: byle nie było gorzej. Dopadają nas bowiem wzorce takie, że nawet podświadomie nasi autorzy się przed nimi bronią. Jakoś jeszcze do tej pory mają lepsze gusta i więcej oleju w głowie, jakoś mają jeszcze dosyć czasu i samokrytycyzmu, że tak, jak to się robi w światowe stolicy kultury filmowej jeszcze nie knocą.

Opowiadano mi o żywych rechotach w kinowej sali na amerykańskich filmach w miejscach, gdzie powinno być słychać szlochy. Taka reakcja publiki jest kompromitacją dla producenta i reżysera. Nasi jeszcze nie zidiocieli dostatecznie, by fascynować się postacią bohatera, co raz piąty, czy szósty kroczy z flagą amerykańską w pierwszym szeregu. Jeszcze są tacy, co marzą o kabaretach bez podłożonego śmiechu, z jakąś kompozycją, a nie poskładanych ze sterty marnych dowcipów niczym kopa siana.

Powiem całkiem szczerze: ta cała moja filipika wynika w dużej mierze z tego, że zaczynam się w tym świecie czuć całkiem obco, jakbym spadł z innej planety. Jest to na pewno wynik zmieniających się dat w kalendarzu, ale też chyba trochę mam racji. Pewne sprawy podlegają weryfikacji. Gdzieś pomiędzy dzieciństwem a zaawansowaną dojrzałością pojawiły się wokół mnie dolnopłuki. W odróżnieniu od górnopłuków są lepsze, co każdy widzi, aczkolwiek mają jedną małą wadę: nie działają. Nie spłukują tego, do spłukiwania czego zostały przeznaczone. Skutkiem owej niewielkiej wady, wynikającej ze znacznie obniżonego ciśnienia hydrostatycznego, bo rura spustowa znacznie krótsza, skoro jest dolnopłuk zamiast górnopłuka, przeżywam ciągłe stresy. Czasem cały w pąsach pokornie proszę babcię klozetową o szczotkę, w domu spuszczam wodę po kilka razy, i cholera mnie bierze, że to co powinno z charakterystycznym filmowym chlupotem zniknąć w czeluściach kanalizacji, ciągle pływa po wierzchu, albo wręcz wymaga spychania za pomocą tego wytargowanego od personelu toalety sprzętu.

Ewolucja zanotowała już takie przypadki. Kury straciły zdolność do latania, wieloryby, po setkach milionów lat natarcia zwierząt na suche lądy władowały się na powrót do wody i nie potrafią już przetrwać ani głęboko w wodzie, ani na lądzie, gdzie nie tylko nie zrobią ani kroku, ale zwyczajnie się duszą. Ani to ryba, ani to ssak. Podobnie dzieje się i z kulturą, czasami coś w niej kretynieje. Pewne rzeczy są sprawą tylko i wyłącznie gustu, ale niektóre nie mogą zostać zaakceptowane, tak jak dolnopłuki, bo nie spłukują. Przestają działać.

Chcę powiedzieć coś takiego, by nie wierzyć nawet w optymistyczne oceny recenzentów. Durny film bez scenariusza, pozostanie tylko zlepkiem obrazów i żadne zaklęcia nie pomogą. Nie ma co wierzyć nawet w miliony sprzedanych biletów: za dwa trzy miesiące nie pozostanie po nim nawet wspomnienie. A że spłynie do kanalizacji jak to co spłukiwał tak sprawnie górnopłuk, nie zauważymy nawet, że te entuzjastyczne oceny były kanciarstwem, bo o wszystkim zapomnimy.

Powstała taka opinia, że oni tam w tej Ameryce to całkiem z byle czego zrobią historię, z byle fabułki będzie film. Nie będzie. Przekonały mnie o tym dwie, trzy produkcje, które musiałem obejrzeć z powodów bardziej zawodowych. Przekonałem się, że istnieją bardzo wyraźne granice, poza które posunąć się nie można.

W przeciwieństwie do młodych i zbuntowanych nie mam nic przeciwko hamburgerom i Mac Donaldowi. Nie przeszkadzają mi zestandaryzowane frytki z keczupem, mielonka z musztardą i buły zapaćkane majonezem i wypchane sztucznymi pomidorami z sałatą. Na pewno nie posiada to wszystko finezji kuchni francuskiej i włoskiej, ale wziąwszy pod uwagę, że za kurczę pieczone w piecu węglowym trzeba było bulnąć tyle, ile stoi porządny napęd CDROM z wyszukaną korekcją błędów, już wolę owe frytki z mikrofalówki i wołowinę z BSE.

Rzecz bowiem w tym, że Mac Donald trzyma pewien standard. Nikt mi jeszcze nie próbuje sprzedawać frytek bez soli, jeśli sobie nie zażyczę, nie sprzedadzą owej wołowiny na surowo, samej buły bez keczupu ale za to z sałatą. Oni tam wiedzą, że są pewne granice, których przekroczyć nie można, że jak się raz uraczy klienta surowymi frytkami, to więcej nie wróci.

Przy cały sceptycyzmie wobec wspaniałej firmy z Redmont, mogę zasadniczo zarzucić im niewiele. Rzeczywiście, jak się uruchamia winda lepiej wyciągnąć kabelek z karty sieciowej i pewnie nieszczęścia nie będzie. Wszystko odbywa się jeszcze z zachowaniem dosyć elementarnego szacunku dla klienta. Przy wszystkich klątwach miotanych na nowe wersje Worda zachowuje on ciągle funkcje zapisywania w różnych formatach, czasami nawet mocno konkurencyjnych. A w ostateczności możesz zastosować notację prefiksową i wyeksportować swoje dzieło do LaTeX-a, bo działa zapisywanie plików jako txt i pozbędziesz się wszystkich kłopotów.

Prawda o mnie jest taka, że akceptuję cocacolizację, macdonaldyzację, umiarkowanie wojuję z Windows i Billem G. Dostrzegam elementy imperialne w polityce NATO, ale nie bardzo mam ochotę się nimi przejmować. Nie mam także zamiaru wojować z dominacją amerykańskich filmów. Natomiast niedopuszczalne jest już chwalenie ich i przejmowanie ich wzorców. Hollywood przegina. W porównaniu z Mac Donaldem, to wygląda mniej więcej tak, jakby próbowali, czy klient, który wytrzymał suche frytki bez niczego, nie wścieknie się przy frytkach na surowo. Zapewne część konsumentów wyleci z klątwami na ustach, ale być może tak niewielu, że opłaci się zwolnić kucharza.

Sztuka wydaje się nieweryfikowalna. W związku z tym, jak załatwimy sobie komplet entuzjastycznych recenzji, to będziemy mieli sukces, choćbyśmy przyszli na wystawę z pisuarem i zatytułowali go fontanna. Wszelako, jak się wydaje, ten facet, co zrobił tak naprawdę, miał taki cel, by nikt tego po nim nie powtarzał i raczej chodziło mu o to, że pisuar jednak nie jest fontanną.

Także nie wszystko co jest pozbawione akcji jest intelektualne, a całkiem odwrotnie: 15 minut tradycyjnego pościgu samochodami w pewnym momencie staje się nudne, gdy ogląda się dwudziesty odcinek serialu o dobrych policjantach w ten sam sposób skonstruowany.

Nie wierzcie kochani autorzy, że da się produkować opowiadania, filmy, sztuki teatralne na zasadzie taśmy produkcyjnej. Nie wierzcie, że byle tylko zastosować dostateczną liczbę elementów fabularnych, byleby kompozycja odpowiadała jakimś wzorcom, to już powstanie coś może nie znakomitego, ale sprzedawalnego. Nie wierzcie, że oni potrafią, bo nasza publika rechocze się na ich filmach i to dokładnie w miejscach gdzie powinna się poczuć porwana bohaterskim niesieniem sztandaru na czele atakującego, trudno powiedzieć kogo oddziału.

Jak na razie polski autor stara się. Być może jest to właśnie wynikiem owej skrajnej amatorszczyzny: nikt mu nie płaci, nie bardzo ma powody do zdobywania wierszówki za wszelką cenę. Jak na razie ludzie piszą, bo chyba chcą innych do czegoś przekonywać.

Paradoksalnie, to właśnie jest dobrą handlową cechą tej prozy. Teksty o niczym nie wciągają, zapomina się o nich po zamknięciu rozdziału, wywody i opowieści nudzą, gdy w niczym nas nie dotyczą. To nie jest tak, że czysty pomysł formalny wciągnie czytelnika. Jest może trzy cztery procent z umiejących czytać, którzy z zasady czytają wszystko, co dotyczy kosmosu lub, wampirów. Reszta towarzystwa czyta przepisy kulinarne, porady kosmetyczne, opinie na temat nowych samochodów i sprawozdania z meczów. I nie ma się co dziwić, że wywalają do kosza kosmiczne opowieści: są dla nich zmarnowaniem czasu.

Usilnie przekonuję, że jeszcze warto się starać. Być może jest jakaś Sztuka Z Zasady Wysoka. I niech sobie będzie, ja jej nie rozumiem. Natomiast na pewno są rzeczy dobrze zrobione i spieprzone, źle poskładane, i z kiepskich materiałów. To nie o to chodzi, by autor nakarmił mnie swoją ideologią, swoim poglądem na świat. Ja tylko nie chcę zza pofastrygowanej rzadką nicią akcji widzieć faceta, który pospiesznie klepie w klawiaturę i co chwilę sprawdza ile to mu znaków wyszło, czy już zarobił na miesięczną stawkę, czy czasem nie przekroczył zamówionego rozmiaru, co byłoby tragiczne, bo oznaczałoby stratę iluś godzin pracy. Nie chcę widzieć jego bezczelnej i zadowolonej miny, człowieka, który doskonale wie, że odwala chałturę, ale jego znajomości i pozycja towarzyska zapewniają mu kolejny sukces.

Kochani autorzy, nie wierzcie, że "warsztatem" da się ów klekot klawiatury zamaskować. Trzeba mieć cholerny talent i sporo wiedzy o świecie by móc spokojnie zaliczać kolejne pozycje. Jak nic nie boli, jak jedyne problemy, jakie doskwierają piszącemu, to nieuchronnie zbliżający się termin oddania tekstu to z poza wszystkich figur, pomysłów, zza bohaterów, będzie wyzierał ów irytujący facet, dla którego liczy się tylko moment zapakowania do portfela kolejnej gotówki. I w rezultacie już na żadną gotówkę nie można liczyć, bo my nie jesteśmy z Hollywood i nie mając układów musimy pisać dobrze.

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 12 >