Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 13>|>

Kot pana Schroedingera

 

 

Od kiedy pamiętam, słychać lamenty nad upadającą fantastyką. Trwa to najmniej jakieś 20 lat. Wcześniej lamentował niejaki Stanisław Lem, ale że nie czytałem, albo wydaje mi się że nie czytałem, to się nie liczy.

 Pomysł jest taki, by zająć się związkiem rozwoju mechaniki kwantowej z owym permanentnym upadkiem. Ostatnie zjawisko zdaje się szczęśliwie rozwijać. Dzięki Internetowi miałem okazję sobie poczytać serię recenzji np. na temat horroru w księgarniach, przy czym okazało się, że chodzi o gatunek literacki jednak. (tekst do obejrzenia na www.srebrnyglob.pl). Od tego, co zwykł płodzić Jacek I, szacowny krytyk i polonista wypowiedź odróżnia ogrom roboty w nią włożony. Autor zaparł się i przeczytał z tonę makulatury. Jego konkluzja jest taka: poza może dwoma autorami powszechnie uznanymi i już mocno starymi nie ma niczego do czytania.

W podobnym tonie wypowiadają się inni: w powietrzu wisi kpina i głęboki dystans do omawianych dzieł. Konkluzja nasuwa mi się taka: ci co także piszą, czytają z obowiązku, racji kontaktów towarzyskich, by mieć o czym mówić na spotkaniach fanów. Bynajmniej nie z pierwszej przyczyny dla której ja osobiście do książki sięgam: by zrobić sobie przyjemność.

Szczerze mówiąc mechanika kwantowa, podobnie, jak pył księżycowy z rozwojem czytelnictwa, zwłaszcza gdy idzie o opowieści o wampirach, ma niewiele wspólnego. Ma natomiast i jak najbardziej wpływ na tzw. kondycję współczesnego humanisty, intelektualisty, w każdym razie faceta, który jak nie wymyśli, to mu nie płacą.

Dlaczego się czepiłem akurat kwantów? Bo to chyba ciekawe. Humaniści gdy piszą o wpływie odkryć naukowych na kulturę zazwyczaj myślą tak naprawdę o szczególnej teorii względności. Ta zaś jest tak straszliwie obgadana, że lepiej nie zaczynać, choć, gdy wyjdzie się poza autorów z tzw. profesjonalnego kręgu, zazwyczaj nikt jej do końca nie rozumie.

Innym tematem nieustannych dyskusji w kręgach bardzo mądrych i szanowanych głów jest ,,postęp naukowo techniczny’’. Świadomie stawiam go w cudzysłowie, bo nie bardzo wiadomo co tak naprawdę pod tym terminem się kryje gdy zabierają głos specjaliści, lub tak zwani specjaliści. Podziwiam jak nie mając pojęcia o działaniu procesora, bez napisania choćby jednej linijki programu, ci ludzie unikają oskarżenia o totalną kompromitację. A kompromitują się i owszem, czasami do dna.

Inni humaniści jak wspomniany Jacek I. są świadomi swojej ignorancji i starają się milczeć. (Tak I. unika wypowiedzi na tematy, na których się nie zna). Mniej ostrożni wypowiadają się i zyskują tym u swoich kolegów po fachu szacunek i sławę.

Ze zrozumieniem tego, jak działa świat w dobie piekielnie szybkiego postępu technicznego, jest źle. Technicy znają szczegóły, nie zdają sobie sprawy z ich konsekwencji, wszelkiej maści myśliciele zdolni dokonać uogólnień nie mają pojęcia o technicznej rzeczywistości.

Miałem kiedyś taką teorię, że jednym z najważniejszych pomostów pomiędzy techniką, nauką, a kulturą jest fantastyka naukowa. Było to dawno. Postanowiłem sobie się możliwie najmniej powtarzać. Do znudzenia opowiadam jak to zniknęła ,,twarda fantastyka’’ i jaka z tego powstała szkoda.

Chyba jedną z poważniejszych przyczyn, dla których w okresie gdy pobierałem nauki na szczeblu Liceum Ogólnokształcącego fantastyki nie uważano, był brak dobrych tekstów.

Moje lamenty dotyczyły zawsze pewnej krzyczącej niesprawiedliwości. Gdy się napisze o tym że pewna pani najpierw się zakochała w żonatym i głupim mężczyźnie, że wytłumaczyła mu, że żona go robi w balona, że powinien z nią, czyli z kochanką spędzać swoje dni, a on na koniec z wdzięczności zleje ją po pijanemu, to zawsze mamy szansę na bardzo dobre recenzje. Jeśli opowieść zaczyna się od jakiegokolwiek wynalazku, to u krytyka mamy przechlapane. Nic po tym, że można pójść po rozum do głowy i nie zaczepiać żonatych pijaków, że nader artystyczne i przygnębiające wizje nie mają sensu innego niż obraz świata podczas chwilowej depresji. Co z tego, że ów wynalazek niebawem pojawia się w formie towaru na rynku i przewraca życie milionów ludzi. Wynalazek, chała i koniec. Prawdziwie dobra powieść powinna być o psychologii, pełna nurtów podświadomości, irracjonalnych zachowań. Gdy bohater bierze młotek, wali się w palec i odkrywa głębię cierpienia, będąc jednocześnie zdziwiony doznaniami jakie go spotkały mamy wielkie szansę wznieść się do panteonu światowej literatury.

Po takich osiągnięciach zostają nagrody, entuzjastyczne recenzje i nader krótka pamięć czytelników.

Powoli przebija się świadomość, że rozum i nawet wielki talent niekoniecznie chodzą parami. W naszym kraju, gdzie ,,rząd dusz’’ był tożsamy z wypełnianiem wyzwoleńczej misji (albo czegoś podobnego), pisarz bywał stawiany na piedestały najwyższe, gdzie nawet najbardziej uparty ulicznik nie był wstanie się wspiąć i domalować wąsów. Artysta i jego dzieło, to miało być coś jak ewangelia: nawet przy naprawie samochodu można z niej było czerpać garściami mądrość absolutną. Oczywiście Autor wpierw ducha musi wyzionąć, bo inaczej, póki odezwać się jeszcze może, dzieli los Osiołka Porfiriona, jak tylko uda mu się jakiś Piecyk przeczyścić. (Patrz Zielona Gęś K .I. Gałczyński). Utalentowany pisarz może napisać głupią książkę, która będzie miała wielką wartość artystyczną i przetrwa pokolenia.

We współczesnej literaturze programowo bywa kompletnie bezmyślnie. Celują w tym zwłaszcza autorzy wszelkich dzieł celujących na scenę, lub na ekrany. Recepta jest prosta: czysta forma. Kryminał akcji, historia o ufo i jak najmniej refleksji. Sukces murowany, o ile forma bez zarzutu. Jeśli publika bardziej wybredna i owszem jest recepta: zaprzecz samemu sobie, powiedz jakąś oczywistą bzdurę. Chwytów jest całe mrowie, a warunkiem powodzenia jest opanowanie formy: wstęp rozmazanie nieskończenie i ... jakoś to będzie. Wiem, bo sam kocham takie niewyraźne historie, gdzie główny bohater zamiast ratować skórę swoją i bliźnich zastanawia się czy być, lub nie być. No, a ta historia z blekotem w uchu, to z braku porucznika Columbo. I dlatego wszystko źle się kończy...

Jest niesprawiedliwie, bo kiepskie, byle psychologizujące romansidło doczeka się krytyki, choćby druzgocącej, od człowieka z nazwiskiem. Zgodnie z zasadą ,,jakkolwiek byle z nazwiskiem’’ tyle wystarczy, by przejść do historii.

O skopanej historii na rakietowych szlakach napisze ciągle przypominany wrocławski krytyk w warszawskim miesięczniku, który choć czytany przez średnie pokolenie ma opinię młodzieżowej gazety i generalnie nic z tego nie wyniknie.

Taki jest mój smutek. Istota jego zasadza się na tym, że dla luminarzy kultury techniczne dywagacje wydają się za płytkie. Choć telefon przewrócił nasze życie, to i tak naczelnym zdarzeniem tego okresu historycznego (gdzieś po kamieniu gładzonym i górnym brązie, tzw epoka schyłkowej pary) jest sformułowanie zasad psychoanalizy. Ludzie którzy kształtują opinie o wadze zjawisk z powodu niewykształcenia nie potrafią sobie wyobrazić konsekwencji technicznych drobiazgów.

Smutno mi, bo w średnio skopanej historii o kosmonautach bywa sto razy więcej ,,wartości poznawczych’’ niż w niejednym niezłym romansidle: człowiek po przeczytaniu jest nawet mądrzejszy. Tymczasem, bywało, oskarżano sf o demoralizowanie poprzez wyrabianie złych gustów.

Do kwantów natomiast stosunek jest inny. Ostrożny podziw i nadzieja, że to wszystko okaże się oszustwem. Mechanika kwantowa zwaliła bowiem humanistów z piedestałów. Nie chodzi tu bynajmniej tylko o to jak silnie huknęło w Los Alamos. Diabli wzięli pewność siebie. Ludzkość się podzieliła na tych co to mniej lub bardziej rozumieją i tych, którzy usiłują.

Na szwank została wystawiona duma i ukochanie wszelkiej maści pismaków i filozofów: ich ogólne rozumienie świata. Ci, którzy usiłowali brać byka za rogi powrócili pobodzeni, srodze poturbowani, z przekonaniem o słabości własnego rozumu.

Dla porządku pozwolę sobie przypomnieć skąd to się wzięło. W końcu XIX wieku, jak chętnie kronikarze piszą, miało panować przekonanie, że bliski jest koniec nauki, że wszystko już wymyślono. Pewnie to nie do końca prawda. Faktem jest jednak, że zaledwie kilka zjawisk wymykało się wyjaśnieniu: dla powstania mechaniki kwantowej najważniejsze z nich to zjawisko fotoelektryczne i termy atomowe. No i od tego wszystko miało się zacząć.

Gdy myślę o tamtych eksperymentatorach, to mam szczery podziw. szczery i bardzo wielki. Czy wiecie co to jest bolometr? W XIX wieku nie było elektroniki. To były czasy zwierciadeł, miechów, czasy galwanometrów. Bolometrem mierzono moc światła dobiegającego do nas z gwiazd. Patent zadziwiający. Bierzemy termos, wsadzamy do środka oporniczek z drutu miedzianego. Wnętrze termosu czernimy, i jeszcze na dodatek umieszczamy grzejniczek elektryczny. Całość mocujemy na teleskopie astronomicznym. Kierujemy do jego wnętrza światło z gwiazdy. Okazuje się, że wnętrze termosu się ogrzewa. Możemy to stwierdzić mierząc opór drutu miedzianego, który siedzi w środku. Miedź z temperaturą zwiększa oporność właściwą.

Mierząc opór, można było przeliczyć go na temperaturę, ale zrobiono coś innego. Gdy odcięto dopływ światła, temperatura wnętrza termosu spadła do poprzedniej, jaka była na początku eksperymentu. Teraz przepuszczono przez malutki grzejniczek, prąd i ogrzewamy termos tak, by jego temperatura podniosła się do takiej, jaką miał on wtedy, gdy świeciła na niego gwiazda. Dalej już proste: mamy moc grzejnika, bo wiemy jaki prąd przez niego przepuszczaliśmy, możemy powiedzieć, jaka była moc światła padającego z gwiazdy.

Gdy współczesny eksperymentator o tym wszystkim usłyszy, to pewnie posądzi tamtych z poprzedniego wieku o pomoc nieczystych mocy. Jak oni sobie poradzili? Niemożliwe! Pomiar oporu oznacza przepływ prądu: oporniczek się grzeje. Jak długo cała maszyneria dochodzi do równowagi termicznej? Gdy trzeba zmierzyć gorączkę, to czekamy 10 minut by wyrównała się temperatura ciała i termometru. jednak ten pomiar nie jest zbyt dokładny: dla takiego samego termometru do zwiększenia dokładności do 1/20 stopnia Celsjusza trzeba czekać co najmniej 20 minut, do 1/40 40 minut. W tym czasie na pewno o kilka dziesiątych ,,popłynie" temperatura otoczenia i wszystko diabli wezmą, jeśli nie wymyśli się jakiegoś nader sprytnego sposobu kompensacji.

Cała ta historia jest bardzo bliska powstaniu mechaniki kwantowej, bowiem dzięki bardzo podobnej sprytnej maszynerii zmierzono rozkład mocy promieniowania ciała doskonale czarnego. Był bolometr, spektrometr i owo ciało ,,doskonale czarne’’, które akurat świeciło bardzo jasno. Spektrometr pozwalał wydzielić wąski przedział długości fal światła, po ludzku mówiąc promienie o jednakowym kolorze. Kolor bowiem określa długość fal światła, o ile jednak mówimy o tych barwach, które występują w tęczy. Kolor buraczkowy, to jednak coś innego.

Przeprowadzono wielokrotnie eksperymenty zmieniając temperaturę źródła światła. Cóż to była za szczególna lampa? Rodzaj piecyka z dziurką. Ta sprawa, że to musiało tak właśnie wyglądać ma swoją kontynuację w powstaniu fizyki statystycznej, ta dziurka ma wiele wspólnego z entropią termiczną śmiercią wszechświata, ale o tym innym razem.

Wnioski z owych eksperymentów z dziwną latarnią były takie: kształt krzywej nie daje się wyjaśnić za pomocą znanych praw fizyki. Szczerze mówiąc był on dosyć intuicjonalny, bo dla pewnej długości fal światła otrzymano maksimum mocy, dla fal dłuższych i krótszych moc malała. Maksimum przesuwało się w kierunku fal krótkich dla wyższej temperatury latarni.

Przeprowadzono jeszcze inny wówczas zadziwiający eksperyment ze światłem. W szklanej bańce z której wypompowano powietrze (jak to skutecznie zrobić, to cała historia), umieszczono dwie blaszki z wyprowadzonymi na zewnątrz kontaktami elektrycznymi. Jedna z nich była wykonana z cynku. Gdy na nią padało światło, okazało się, że pomiędzy blaszkami może popłynąć prąd elektryczny, gdy wyprowadzenia zewrzeć miernikiem.

Opisuję to wszystko nieco ,,w poprzek’’. Chciałbym jednak wybić tu na pierwszy plan to co widział eksperymentator. W podręcznikach mówi się prosto: światło wybijało elektrony z płytki cynkowej. Hola! To nie tak prosto! Eksperymentator zobaczył bowiem dokładnie to co mówię: po podłączeniu do płytek miernika, jego wskazówka się wychyliła. Co się stało naprawdę ustalono dopiero dzięki wielu próbom. Ostatecznie: dlaczego cały efekt nie mógł być jakimś oszustwem, pokrętnym wynikiem wcześniej znanych zjawisk?

Oświetlono płytkę z cynku światłem przepuszczonym przez spektrometr, maszynę do wydzielenia promieni o prawie jednakowej długości fal. Zaobserwowano rzecz bardzo dziwną: gdy zmieniano światło na coraz ,,czerwieńsze’’ (niebieskie światło to fale krótkie, czerwone długie) to w pewnym momencie prąd przestawał płynąć.

Dziś nazywa się to czerwoną granicą zjawiska fotoelektrycznego i jest żelazną częścią wykładu o mechanice kwantowej. Dalej wszyscy wiedzą: światło to kwanty energii, tym większej, im krótsza jest fala tego światła. Jak było zbyt czerwone, to kwant miał za małą energię, by wybić elektron z płytki.

Jednym tchem mówi się o pracy wyjścia z metalu i już jesteśmy w świecie mechaniki kwantowej. Bo chodzi o to, że energia jest w porcjach zwanych kwantami.

No i to są te maliny w które zwykle wiedzie nas popularna wiedza o mechanice kwantowej. Jest jeszcze sprawa marnego losu kota Schroedingera. śpieszę wyjaśnić, że żadnemu kotu nie stała się krzywda. To tylko pokręcona wyobraźnia fizyków teoretyków: nigdy nie wiadomo co zrobią.

Do sprawy kota powrócimy. Rzecz natomiast w tym, że nie koniecznie na porcjowaniu energii zasadza się mechanika kwantowa. Dowcip w tym, że zasady normalnej mechaniki trzeba zamienić na zupełnie absurdalne.

Swobodna cząstka, wybity z metalu elektron, pędzący foton mogą mieć energię dowolną. I to jest zgodne ze zdrowym rozsądkiem. Szaleństwo zaczyna się gdy zapytamy np. o tor cząstki. W mechanice kwantowej nie ma czegoś takiego jak tor cząstki.

Filozofowie mówią sobie o pytaniach nieuprawnionych. I już nie wiadomo o co chodzi. Eksperymentator wie natomiast, że może tylko z pewnym prawdopodobieństwem spodziewać się pojawienia elektronu w jakimś miejscu. I na dodatek, jeśli go tam jakiś detektor zarejestruje, to cały eksperyment przebiegnie zupełnie inaczej, niż gdyby detektora tam nie było.

Był okres czasu, że sądzono, że od świata ,,naszego’’ świat kwantowy oddziela nas nieprzekraczalna bariera wymiarów. Sądzono, że dziwaczne zjawiska pozostaną tylko laboratoryjnymi ciekawostkami. Nasz świat miał się rządzić swoimi prawami, dzikimi efektami wyliczonymi przez teoretyków można się zajmować tak, jak opowieściami o Troi albo życiu na planetach odległych o miliardy lat świetlnych: to nigdy nas nie może dotyczyć.

Dosyć szybko przeprowadzono eksperymenty który wywróciły te poglądy. Jednym z pierwszych efektów, które odkryto było nadprzewodnictwo, potem nadciekłość helu.

O ile nadprzewodnictwo jest z cyklu zjawisk nieco nierzeczywistych, bo na prądzie zna się mało kto, to nadciekłość helu zaprzecza naszym elementarnym doświadczeniom.

Eksperyment wygląda tak: wsadzamy do mocno ochłodzonego helu (samo skroplenie helu jest już nie lada wyczynem) butelkę z elektrycznym grzejnikiem i śmigiełkiem przy wylocie.

Gdy hel schłodzi dostatecznie butelkę możemy włączyć znajdujący się w środku grzejnik. śmigiełko zaczyna się kręcić. Z butelki wypływa ciągle hel. Złamanie zasady zachowania masy?

Postawienie aparatury na wagę może nas upewnić, że nie. Obserwujemy więc coś takiego: mamy realny strumień cieczy wypływającej z naczynia z jednym otworem.

W naszym świecie czegoś takiego nie obserwujemy.

Wyjaśnienie jest dosyć proste. Oczywiście, ciecz wpływa do wnętrza. Którędy? Cienką na jeden atom warstwą, przy ściankach naczynia. Najbardziej jednak wstrząsające jest to, że ruch ten odbywa się całkowicie bez tarcia.

Można wymyślić jeszcze inne eksperymenty. Rzecz w tym, że w pewnej temperaturze atomy helu znajdują się w jednym stanie kwantowym. Zaczynają się zachowywać jak jedna wielka cząstka elementarna.

Nie jest to fizyczne do końca, ale chodzi mi o coś takiego: można się postarać by zobaczyć szwy i nici jakimi Pan Bóg nasz świat do kupy złączał. To co widami swoimi ślepiami nie jest bynajmniej rzeczywistością: to jedna z jej realizacji.

W dzisiejszych czasach z takimi zjawiskami mamy do czynienia na co dzień, tylko o tym nie wiemy. Nawet gdy piszę na komputerze, to dzięki opanowaniu tego co dzieje się z cząstkami w kryształach.

O dziurach na pewno, (prawie) wszyscy słyszeli. Nie o czarnych dziurach, ale o dziurach w krzemie. Dziura jest brakiem elektronu. Działa to mniej więcej tak, jakbyśmy na liczydle przekładali koraliki zostawiając zawsze jedno wolne miejsce.

W ten sposób miejsce na koralik może się przemieścić od jednego krańca liczydła do drugiego, ale ,,tak naprawdę’’ to przesuwamy koraliki. Dziura w krysztale też się przesuwa dzięki temu, że elektrony przeskakują w kierunku przeciwnym do jej ruchu. Dowcip w tym, że zachowuje się dokładnie tak, jakby miała masę, gdy się rozpędzi, musi trafić na przeszkodę, by się zatrzymać. To dzięki tej własności min działa tranzystor.

Znowu eksperyment przeczy intuicji: puste miejsce po czymś zachowuje się jak ,,coś’’. Dziura w obliczeniach jest traktowana, jako realna cząstka z masą i ładunkiem.

Najgorsze dla naszego rozumu jest to, że można przeprowadzić eksperyment z tzw. efektem Halla, gdzie owe dziury całkiem namacalnie potwierdzają swój fizyczny byt.

Sprawa kota Schroedingera wywraca mózg na drugą stronę. W pierwotnej wersji uczony miał zamiar ukatrupić wymyślone przez siebie zwierzę pistoletem uruchamianym przez cząstkę elementarną. Na skutek tego, że koty w świecie fizyków są w szczególnym poważaniu zgodzono się na poidło z mlekiem, które elementarne cząstki uruchamiają.

Pozwolę sobie obraz nieco zmodyfikować. Wyobraźmy sobie kota w pudle z przegrodą. Ta przegroda otwiera się na skutek np. rozpadu pierwiastka promieniotwórczego. Nasz kot, po jej otwarciu natychmiast przechodzi do drugiej części pudła. Wyobraź sobie biedny człowieku, że można wymyślić taki eksperyment w którym trzeba uwzględnić superpozycję kota który przeszedł i nie przeszedł. Dopóki nie zajrzymy do pudła i nie sprawdzimy jak jest naprawdę, musimy uwzględnić złożenie kota otwartego i zamkniętego. To już nasz problem, co by to mogło być, jeśli tylko chcemy przewidzieć wynik eksperymentu. Co gorzej, ów obiekt, koto-złożenie udowodni swoją realność, jak tylko się nieco postaramy, podobnie jak dziury w półprzewodnikach. Jakakolwiek wersja eksperymentu jest przewidziana, musimy dokonać złożenia dwu stanów w jakich kot się znajdować, głodny i nakarmiony, ale razem wzięty.

Na dobicie dodam, że nagminnie się podobne doświadczenia przeprowadza np. z elektronami, fotonami, ostatnio zaś nawet z całkiem sporymi kupami atomów.

 

Powstanie mechaniki kwantowej powinno być ostatecznym ciosem we wszelkiego rodzaju próby poznania świata przy pomocy siedzenia na osobnym miejscu i rozmyślania. Jest bowiem tak, że nie sposób rozstrzygnąć pewnych problemów bez eksperymentu. W wieku XIX bynajmniej nie było tak, jak się dziś przedstawia, że świat uważano za poznany do końca. Nad pojęciami ciepła, nad budową atomu biedziły się najlepsze umysły tego czasu. Wiedząc już o istnieniu elektronu kombinowano, dlaczego ów nie chce spaść na jądro i nie emituje promieniowania kręcąc się wokół jądra.

Wykombinowano wirowy model atomu, podstawową rolę grało w nim równanie kołowego wiru, jaki tworzy się przy przejściu strugi gazu przez okrągły otwór w prostopadłej do kierunku ruchu strugi przesłonie. Każdy musi przyznać, że od intuicji to było już bardzo daleko. Takie kombinacje wymusiły wyniki eksperymentów.

Można dyskutować, czy możliwe było wydedukowanie istnienia stałej Plancka: można się nawet uprzeć, że tak, skoro wprowadzili ją do fizyki teoretycy. Tak, ale najpierw był bolometr i spektrometr za pomocą których zmierzono rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego, sfotografowano widma pierwiastków w stanie gazowym. No i na sam koniec: tak, ale konkretną wartość stałej Plancka trzeba było zmierzyć.

Nie ma najmniejszego znanego powodu, by nie mogła ona być inna.

Mechanika kwantowa pokazała że nasz aparat pojęciowy jest bardzo ułomny. Nie mówię tu o słowach, o tym, co zapisujemy na papierze, ale o tym co siedzi w głowie. I to chyba stanowi najważniejszą przyczynę tego, że współczesna fizyka jest nauką legendarnie trudną.

Stary ,,biologiczny’’ aparat do oglądania świata, poczucie przestrzeni, toru ruchu, wszystkie te elementarne intuicje jakich pewnie nabywamy przy okazji nauki chodzenia, okazują się nieprawdziwe. Potrzebne są nowe pomysły by wyobrazić sobie przebieg zjawisk.

Tak naprawdę, to problem tkwi w robocie, jaką trzeba wykonać, nim się uzyska wszelkie niezbędne komponenty do tych nowych intuicji. Swobodna cząstka poruszająca się w przestrzeni jest opisywana w mechanice kwantowej przez falę płaską. Mówimy o fali prawdopodobieństwa. Jak zwał tak zwał, ale skutki są takie, że o torze cząstki się mówić nie da, fala jest płaska, co oznacza że cząstka przemieszcza się ,,wszędzie’’. Na odwrót, foton, porcja światła, który trafia na atom jest rozpatrywany jako kawał materii, który ma swoją masę. Znika ona, co prawda po zatrzymaniu fotonu, ale poprawny wynik da wyobrażenie sobie go jako twardej kuleczki o bardzo małej średnicy, która zderza się z różnymi obiektami.

Dualizm korpuskularno--falowy, o którym tyle tak chętnie się rozprawia mówi tyle, że zarówno pojęcie (wyobrażenie) cząstki jak fali jest dobre dla naszego makro świata. Tak naprawdę cząstki nie są ani kuleczkami, ani falami, one są ,,cząstkami elementarnymi’’ czymś co trudno nam sobie wyobrazić, bo jak uczyliśmy się chodzić, to własności elektronu do niczego nam nie były potrzebne.

Nie ma też znaczenia, czy człowiek ,,od maleńkości’’ przyzwyczajany do elektronów instynktownie myślałby o nich inaczej niż my. Może tak, może nie. To już sprawa dla fizjologów, a nie dla filozofów, czy w nasz mózg pewne podstawowe pojęcia są wbudowywane, czy też przychodząc na świat stanowimy ,,białą tablicę’’. To już całkiem inna sprawa. Rozliczne eksperymenty pokazują, że ,,biologiczna’’ wyobraźnia liczbowa człowieka kończy się w okolicach 7 – 9. Tymczasem większość zna sposób by bez pomocy kalkulatorów i komputerów operować na milionach. Dzięki temu z ułomności naszych intuicji w tej dziedzinie nawet nie zdajemy sobie sprawy. łatwo to sprawdzić: wystarczy pokazywać kartki z np. namalowanymi kreskami dwom osobom i kazać im szybko mówić, ile jest tych kresek. Możemy się przekonać, że jeśli zechcemy oszukiwać i jednej osobie będziemy pokazywać kartki z dopisaną liczbą, to dopóki nie przekroczymy właśnie magicznej siódemki, nie będzie to miało większego znaczenia, obie osoby będą odpowiadały jednakowo szybko.

Znacznie lepsze wyniki w liczeniu kresek mogą świadczyć raczej o skłonności do autyzmu, niż o nadzwyczajnych zdolnościach.

Konkluzja, jak płynie z tych wszystkich rozważań jest taka: by zasłużyć choćby na częściowe poczucie poznania świata, trzeba zasuwać. Nie da się wymyślić, nie da się przeczuć genialną intuicja. Trzeba czytać, pytać eksperymentować.

Co to wszystko ma wspólnego z fantastyką? No cóż, reaktory, naukowcy, wynalazki, wszystko to... dekoracja dla literatury sf. Dekoracja. Nic nie stoi na przeszkodzie, by takie gadżety pojawiały się w fantasy, to tylko kwestia pomysłu.

Wspólne jest to, że to ciekawa przygoda z rozumem. Jak się ma intelekt do rynku wydawniczego i Fandomu, zostawmy temat w spokoju. Chciałem pokazać, że nasze czasy są ciekawe zwłaszcza dla tych, którzy wykonują spory wysiłek, by coś z nich zrozumieć: trafiają się nam ciągle ekscytujące przygody. Gdy zaczynałem się fascynować książkami Lema, wiele lat temu, wyobrażałem sobie, że to ja stoję w kabinie łączności, za drzwiami ,,Dla personelu gwiazdowego’’ i słucham dramatycznych telegramów przekazywanych Morsem. Nie poleciałem w kosmos. Natomiast całkiem niedawno swoimi rękami skonstruowałem przyrząd w którym udawało mi się utrzymywać elementy w odległości około jednej średnicy atomu. Tego nie przewidywała jeszcze teoria, którą wykładano mi na studiach. W skali osiągnięć naukowych to było nic, ale przeżyłem fascynację, przygodę, czułem się jak odkrywcy nieznanych lądów.

Pomimo tego, że w literaturze kiepsko, że nikt nas nie rozumie i nie poważa, że liczy się efekciarstwo, możemy jeszcze liczyć na dreszcz kontaktu z nieznanym właśnie dzięki takim wynalazkom, jak mechanika kwantowa. To nam, czytaczom kosmicznych oper dostępny jest dreszcz fascynacji Nowym. Tak sobie myślę, że mimo tej całej bryndzy, w tych czasach jesteśmy nieco wybrani, o ile owo ,,science’’ przed ,,fiction’’ cokolwiek jeszcze znaczy. Kroją się wielkie rzeczy: np. odrzucenie zasady lokalności otwiera drogę do dyskusji o teleportacji. Chciałbym o tym w przyszłości opowiedzieć, ale niezależnie od tego czy się uda czy nie, czekają nas bardzo ciekawe czasy.

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 13 >