Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 14>|>

Lokomotywy spalinowe, wybrane zagadnienia w odniesieniu do wiatraków

 

 

Przyznawanie się do wyrzutów sumienia nie jest na pewno najlepszą rekomendacją dla człowieka. Oznacza ono brak pozytywnego myślenia, a to także niepoprawność polityczną. Diabli wiedzą co w takim, co sumienie go gryzie, siedzi: może antysemita, popiera terrorystów, w każdym razie gdy się w towarzystwie pojawi, milkną rozmowy i diabli biorą cały dobry nastrój.

Niestety, taka jest prawda, gryzie mnie ów organ, przyznam nie z jednego, ale z wielu powodów. Czasami po nocach spać nie daje, czasami pogoni do roboty. W poprzednim artykule bardzo po macoszemu potraktowałem lokomotywy spalinowe. Tymczasem urządzenie jest ze wszech miar warte znacznie więcej uwagi. Postanowiłem więc czym prędzej naprawić swój błąd. Tak naprawdę musiałem, bo to sumienie żarło. Oto garść informacji ogólnych:

Pierwsza lokomotywa spalinowa została zbudowana w 1891 roku w zakładach Daimlera i miała moc około 3 koni mechanicznych. W roku 1894 w zakładach Priestmana powstała następna lokomotywa o mocy 22 koni mechanicznych. W Polsce 17 listopada 1934 roku oddano do eksploatacji pierwszy wagon spalinowy z dwoma silnikami o mocy 110 kW każdy. wagon rozwijał prędkość do 120 km /h. Moce współczesnych lokomotyw wynoszą ok 2,5 MW.

Pewne jest, że maszynistę F. znałem osobiście. Czy opisywany w poprzednim felietonie incydent miał naprawdę miejsce, zaręczyć nie mogę. Podobno X z Y-kiem jechali samochodem i dojechali do przejazdu, który był nie tyle zamknięty, co zatarasowany za pomocą lokomotywy. Wokół stalowego potwora biegał F z wielkim kluczem i generalnie nie był w dobrym humorze. Obaj panowie byli bliskimi znajomymi naszego maszynisty, ale nie koniecznie z dobrego serca zaproponowali popchnięcie lokomotywy. Podobno się nawet pod zderzaki podpierali i zaczęli gderać że na biegu stoi. Wtedy F. (Pod tą literką kryje się dosyć ciekawe nazwisko, ale jako że prawdziwe pozostawmy samą literkę). No więc F. oświadczył dumnie, "że sobie mogą".

Jak już poprzednio pisałem, świat człowieka zainteresowanego techniką wygląda trochę inaczej niż normalnie. Rzeczy tłumaczy sobie przez dziwaczne nieraz analogie. Taki facet posiada w głowie ogromny skład szczegółowych informacji. 99 procent z nich nie przyda się nigdy do niczego innego jak tylko wyjaśniania przez nie innych spraw. Skutki są zazwyczaj takie, że miłośnik nauki i techniki ma poglądy całkowicie nie pasujące do tego, co akceptuje otoczenie.

Jak by nie patrzeć, znajomość działania silników asynchronicznych pozwoli nam zrozumieć dogłębnie problem niezapalalności lokomotywy. Nawet gdybyśmy pchali drugą lokomotywą, nawet spalinową.

Tak wypadło: w tym miejscu będzie inwokacja. Nic na to nie poradzę, bo nie jestem mądrzejszy. Mądry to by jakoś wszystko poukładał. Trudno, jest i pozostanie, jak widać. Proszę nie pytać, o co tu tak naprawdę chodzi: niekoniecznie facet, którego napada nieprzezwyciężona chęć pisania, pisze z sensem. Niekoniecznie wyraźne przepraszam za wyrażenie się, zwerbalizowanie problemu wpływa na jego zrozumienie, zwłaszcza gdy problemu w klasycznym słowa tego znaczeniu nie ma. Najczęściej człowiekowi po głowie snują się refleksje. Niekoniecznie prawdziwe wnioski, niekoniecznie prawdziwe powiązania Co ma lokomotywa do wiatraka?

Jednym z naczelnych problemów ludzkości jest dziś ochrona środowiska. Zasadniczo ma się nam klimat ocieplać, choć nikt tego nie zmierzył, ale politykom wywodzącym się z kręgów zielonych bardzo by to pasowało. Szczerze mówiąc, klimatolodzy straszą nas równie chętnie zlodowaceniem, co także nadawałoby się znakomicie dla propagandy, zwłaszcza, że o ile ekonomiczne skutki ocieplenia są dosyć trudne do przewidzenia, to lodowiec w Europie oznacza kompletną katastrofę. Osobną sprawą, podnoszoną przez zielonych jest budowa wiatraków. Piszę o tym do znudzenia: diabli właściwie wiedzą co wiatrak ma wspólnego z ochroną przyrody. Jak na razie, jest to kawał betonu i żelastwa, który na pewno spełnia rolę śrutownika zamieniającego ptaki w padlinę, bo mało co z latających jest w stanie przetrwać zderzenie ze skrzydłem o promieniu 20 metrów, choćby przy minimalnej prędkości obrotowej. Prądu z tego co kot napłakał, za kilkanaście lat trzeba będzie łamać sobie głowę, jak się pozbyć skądinąd całkiem odpornej, choć niekoniecznie solidnej konstrukcji. Pozornie darmowa energia elektryczna kosztuje, i to całkiem sporo, bowiem maszyneria która ją produkuje nie tylko ma swoją cenę, nie tylko ma wcale nie nadzwyczajną trwałość, nie tylko wymaga remontów, ale przede wszystkim jest zwyczajnie bardzo mało wydajna. Moc elektrowni wiatrowej to ledwie 50 kW na jeden wiatrak. I owszem budowano giganty o mocy 3 MW. Ale okazały się zbyt trudne technicznie. Warto sobie to wbić do głowy: moc ekonomicznego turbozespołu, w normalnej elektrowni, to 1000 MW. Można to przełożyć na język buchalterii: do wyprodukowania tej samej mocy z wiatru potrzebujemy zamiast jednego generatora, 20 000 generatorów, które bynajmniej nie są ani trochę prostsze w budowie, muszą zawierać nawet dodatkowe, skomplikowane elementy energoelektroniczne, które dopasują kapryśny produkt wiatrowy do standardów sieci energetycznych. Inaczej mówiąc wychodzi że, na jednostkę mocy wyprodukowanej w elektrowni wiatrowej przypada 20 000 razy więcej maszyn, a zatem części, roboczogodzin, i pewnie pieniążków niż w normalnej... jądrowej. Bo energetyka jądrowa na dzień dzisiejszy wydaje się najmniej szkodzącym środowisku, najbardziej ekologicznym rozwiązaniem.

Normy Unii Europejskiej zakładają, że ok 20 % energii ma pochodzić, ze źródeł odnawialnych. Warto sobie to porównać z możliwościami systemów energetycznych. Normalna elektrownia jest na parę. sprawność jej zależy od różnicy temperatur na wlocie i wylocie turbiny. Ot konieczność dygresji technicznej: jak to działa? W zasadzie bardzo prosto. Para z kotła pędzi na część napędową turbiny. Kręci nią i nie tylko że się rozpręża, ale jeszcze na dodatek ochładza. Jak bardzo? Z kilkaset stopni do kilkudziesięciu Celsjusza. Jest to możliwe, bo na wylocie panuje "próżnia" ciśnienie znacznie niższe od atmosferycznego, w którym temperatura skraplania jest niższa od 100 stopni Celsjusza. Para trafia do skraplaczy, zbiorników chłodzonych wodą o temperaturze kilkunastu, kilkudziesięciu stopni. Dla celów dydaktycznych wyobraźmy sobie, że na jednej osi z turbiną jest zamocowana pompa, która tłoczy skropliny z powrotem do kotła. Pompa ta musi pokonać różnicę ciśnień dokładnie od ciśnienia na wylocie turbiny, do ciśnienia w kotle, tj. najmniej kilkaset atmosfer. W tym miejscu przypomina to perpetum mobile. Można domniemać, że co turbina zyska na przepływie pary, straci pompa na sprężaniu. Na szczęście objętość skroplin jest znacznie mniejsza niż pary. Dzięki temu mamy zysk w pracy i to całkiem spory. Pomysł, by wypuszczać parę w powietrze jest niemądry nie tylko dlatego, że energetyczna woda musi być niezwykle czysta i przez to jest droga. Stracilibyśmy na różnicy ciśnień, trochę mniej niż o jedną atmosferę techniczną. Maszyneria ta jest bliska technicznej doskonałości. Nie wiem ile w tym prawdy, ale inżynierowie chwalą się już, że blisko 50% dostarczanej w postaci paliwa energii zamienia się w prąd elektryczny. Dla pełnego obrazu sprawy warto przypomnieć koncepcję tzw. elektrowni maretermicznych, które miały pracować w oparciu o różnicę temperatur w oceanach. Jest tego niewiele, bo 18 stopni przy powierzchni i 4 stopnie Celsjusza w głębinach daje to zaledwie 14 stopni różnicy, podczas gdy w "zawodowych" elektrowniach wynosi ona 400-500 stopni. Bagatela. Otóż sprawność można w zasadzie bardzo łatwo podciągnąć w górę, zwyczajnie zwiększając tę różnicę. Jeszcze lepszym rozwiązaniem jest wykorzystanie tzw. ciepła odpadowego do ogrzewania. Odbywa się to zwykle z pogorszeniem sprawności produkcji energii elektrycznej, na "wylocie" z elektrociepłowni mamy zwykle 120 stopni Celsjusza, waha się to wg literatury od 150 do 70. Drobiazg powiedzmy 70 stopni a te 18, albo 27 stopni. Skąd ta ostatnia wartość? Ano próby były z niskotemperaturowym ogrzewaniem mieszkań. W pokoju potrzebujesz jakiś 21 stopni. Kaloryfer nie musi być gorący, jeśli jest wielki. No i cały pomysł. Dodatkowo, jeśli zastosujemy kontrolowaną wentylację powietrza, możemy jeszcze urwać, jakieś 30% procent energii potrzebnej do ogrzewania. Chodzi dokładnie o to, że powietrze, które wchodzi do mieszkania, ma początkowo temperaturę otoczenia, np. minus 10 stopni Celsjusza. Na upartego można by schładzać czynnik roboczy nawet do tej temperatury. Możemy zjechać w dół na wylocie turbiny, wystarczy się dobrze zorganizować, by nie wypuszczać ciepła w atmosferę. Jak to ma się do tych 20% które chce się wyprodukować z ekologicznych źródeł? Nim sprawę podsumujemy, powiem jeszcze o jednym: najłatwiej jest podnieść temperaturę na wejściu turbiny. Temperatura płomienia wynosi ok 2000 stopni Celsjusza i nie ma sposobu, by było mniej . Nawet niskotemperaturowe paleniska fluidalne pracują w przy ok 700 stopniach. Temperatura reaktora jest wg potrzeb, zazwyczaj kilkaset stopni, ale nie ma specjalnych powodów, które zabraniałyby podnieść ją np. do 1000 stopni. To tylko kwestia materiałów które wytrzymają te warunki. Zamiast więc zawracać sobie głowę jakimiś niewielkimi różnicami temperatur, dlaczego nie pojechać w górę z temperaturą pary, np. do 700 stopni?

I owszem już to zrobiono. Nie wiem, jak to wygląda na dzień dzisiejszy, ale całkiem niedawno czytałem, że i owszem sukces, ale nie ekonomiczny. Wzrosła liczba awarii, wzrosły koszty urządzeń, zwiększona sprawność nie skompensowała strat.

Podejdźmy do tego jeszcze raz: jak powinien wyglądać turbozespół z punktu widzenia ekologii? Wymyślmy rozwiązanie maksymalnie energooszczędne. Proszę bardzo. Zamieniamy czynnik roboczy. Woda jest do kitu. W wysokich temperaturach zaczyna się rozkładać na bardzo agresywne jony wodorowe i tlenowe, nie da się jej schłodzić poniżej 0 stopni Celsjusza. Najlepszy byłby, z fizycznego punktu widzenia wodór, ale niemal tak samo dobry jest hel, a nie grozi eksplozją i jest całkowicie chemicznie nieczynny. Dzięki tej innowacji możemy pojechać w górę z temperaturą do jakiś 800 stopni. Tyle wytrzymują współczesne tłokowe silniki cieplne z zamkniętym obiegiem czynnika. Pewnie udałoby się jeszcze coś wytargować od techników. Na wylocie możemy otrzymać temperaturę na poziomie otoczenia: w zimie nawet minus kilkanaście stopni Celsjusza. Możemy z fantazją pójść nawet dalej. Potrzebujemy ciepła do ogrzewania naszych mieszkań. Gdy temperatura spada poniżej zera powietrze wpływające do pomieszczeń można ogrzać najpierw choćby do około zera stopni, za pomocą zwykłej wody. Konstruując coś na kształt olbrzymiej lodziarki, maszynerii w której produkuje się kostki lodu, moglibyśmy otrzymać chłodziwo dla elektrowni na okres lata. To realne, w dawniejszych czasach przechowywano lód w piwnicach, wystarczyło obsypać trocinami. Im większa jego masa, tym mniejsze straty. Zamiast kombinować z gigantycznymi chłodniami kominowymi, mielibyśmy uczciwe zero stopni.

Czy takie kombinacje się opłacają? Proszę bardzo. Straty poprzez przewodnictwo cieplne ścian można bez kłopotu zmniejszać niemal dowolnie pogrubiając warstwę izolacji termicznej. Tymczasem pomieszczenia musimy wentylować, nawet gdy nie ma w nich ludzi, bo hermetycznie zamknięte grożą zebraniem się w nich niebezpiecznych dla życia gazów. Zazwyczaj minimalna wymiana powietrza to kilka objętości pomieszczenia (kilkukrotna wymiana całego powietrza w pomieszczeniu) w ciągu godziny. Potrzebujemy temperatury około 20 stopni Celsjusza. Pomiędzy zimowym mrozikiem 10 stopni, a owymi dwudziestoma jest trzydzieści różnicy. Te zero stopni, jakie osiągniemy produkując przy okazji lód dla elektrowni, to prawie jedna trzecia ciepła potrzebnego do ogrzania powietrza. Tyle z samej (zimnej) wody nie wydusimy, ale widać, że jest o co walczyć, nawet podniesienie temperatury wlatującego powietrza do minus pięciu stopni to ok 16 % energii cieplnej którą musimy wyprodukować do ogrzewania pomieszczeń.

Tak naprawdę w silnikach cieplnych chodzi cały czas o to, by zrealizować pełny cykl Carnota. Z tej przyczyny, taka "zimowa" elektrownia mogłaby by być także producentem całkiem sporej ilości lodu. Rzecz w tym, że jak pamiętamy, czynnik roboczy po przejściu przez turbiną trzeba przetłoczyć na powrót do kotła. Nie ma sensu sprężanie go od razu do ciśnienia, jakie w nim panuje. Sprężany gaz ogrzewa się co jednocześnie podnosi jego ciśnienie. Możemy początkowo utrzymać w kotle temperaturę otoczenia, np. owe minus 10 stopni. Najpierw napompujemy zbiornik do pewnego niższego ciśnienia, przy zachowaniu niskiej temperatury (czyli stałym chłodzeniu kotła), potem zakręcimy zawór do pompy i ogrzejemy kocioł do kilkuset stopni. Gdy osiągniemy nominalne warunki, wypuścimy gaz na turbinę. Tu przyznam się do niewiedzy: nie mam pojęcia, czy w silniku turbinowym da się w ogóle technicznie zrealizować pełny cykl Carnota. Wychodzi bowiem na to, że maszyneria musiałaby pracować właśnie cyklicznie: po napełnieniu zbiornika, trzeba by rozprężać gaz aż do wyrównania ciśnienia w instalacji, potem zacząć sprężanie i tak w kółko. Zbiornik z mocno wychłodzonym helem można by zacząć ogrzewać właśnie zimną wodą, gdy osiągnie zero stopni dopiero skierować na niego strumień spalin, albo czynnik chłodzący reaktora jądrowego.

Skoro już fantazjujemy energetycznie, to słowo o tzw. biomasach i uprawach energetycznych. Pomysł bardzo prosty: sadzimy np. topole, które bardzo szybko rosną i palimy drzewem z nich. W pewnym momencie sprawa była bardzo modna. Dziś nieco mniej. Dlaczego? Bo biomasy mamy już i tak "od cholery". Kłopot sprawiają takie tradycyjne rolnicze materiały, jak przyjaźnie nazwany nawóz zwany inaczej obornikiem. Problem w rosnącym skażeniu środowiska właśnie związkami azotowymi. Do pewnego czasu było ich za mało, bo to ich potrzebują rośliny, aby się rozwijać. Dziś np. we Francji stężenie tych związków w glebie jest tak wielkie, że zanieczyszczają wodę, jeszcze pewnie nie zagrażają zdrowiu, ale przekraczane są już normy. Gorszą sprawą są np. zakwity wód, czyli żywiołowy rozwój glonów. Niestety, to nie przez sputniki, ani przez sztuczne nawozy. Dokładniejsze badania pokazują, a wyczytałem to min w pracach naszej wrocławskiej Akademii Rolniczej, że nieszczęściem jest właśnie obornik. Sztuczne nawozy są "skonstruowane" tak, by w jak największym stopniu zostały wchłonięte przez rośliny. Obornik, to zwykły gnój i tyle. O ile mnie pamięć nie myli 70 % azotu ze sztucznych nawozów jest wchłaniana, a z obornika tylko 30, lub nawet mniej.

Wniosek: z odpadami biologicznymi trzeba robić coś innego. Co? Pomysły są różne. Obornik, resztki zwierząt z rzeźni, odpady z zakładów produkujących żywność poddaje się fermentacji metanowej. Otrzymujemy biogaz i w miarę nieszkodliwy (podobno) muł, który stanowi (podobno) doskonały nawóz.

Jednak największa ilość biomasy, to suche rośliny, odpady po uprawach, po prostu słoma z wymłóconego zboża, badyle ziemniaków, słoma rzepakowa. Do tego dochodzą trociny i kora z tartaków. No i jeszcze to co w polu zostaje nie zebrane. To osobna sprawa: z wielu powodów, choćby przeciwpożarowych powinny być wykaszane i wygrabiane wielkie obszary. W sumie wielkie, bo to niewygodne skrawki, np. kolejowe nasypy, przydrożne rowy, leśne przecinki. Tak na marginesie, to półgębkiem tylko mówiono o drugiej przyczynie klęski ekologicznej, jaka dotknęła nasze lasy. Pierwszą miało być skażenie atmosfery tlenkami siarki, które miało spowodować osłabienie drzew. To, co się działo na pewno, to masowy rozwój pasożytów, od których usychały ogromne połacie, aż strach było patrzeć. Jednak ledwie przez granicę, w istniejącej wówczas Czechosłowacji lasy miały się dobrze. Po prostu tam wycinano chore drzewa, nie dopuszczając do rozwoju robali. To jeden z przykładów, że środowiska nie można dzisiaj zostawić całkiem samopas.

Plaga wypalania łąk, to kolejny przejaw nadmiaru biomasy. Wypala się także słomę, bardzo często ścierniska. Z punktu widzenia rolnika jest to najtańsza metoda udostępnienia sobie obszaru uprawy, a czasami zabieg czysto irracjonalny, nawet szkodliwy. Zazwyczaj przy okazji opala się okoliczne drzewa i krzaki, w których mogłyby uwić gniazda ptaki. Niestety, wysokie ścierniska źle się orzą, na niektórych łąkach rozmnażają się przeróżne chwasty, czasami, (coraz częściej) pozostaje na nich przerośnięta trawa, która zmienia się potem w martwą szczecinę przeszkadzającą bydłu w wypasie. Nie ma co robić z ogromną masą roślinną, a trzeba się jej pozbyć.

Niemcy zwyczajnie, bez wielkiej filozofii zaczęli budować kotłownie na słomę. Nie wiem, czy to się opłaca, podobno tak. To jednak nie wiatrak, uzyskujemy całkiem konkretne moce. Wartość opałowa suchych roślinnych odpadków jest podobna do węgla. Moim skromnym zdaniem, jeśli już na coś wywalać pieniądze, to właśnie na to. Jest tu pewien problem: nasz kraj ma ciągle ogromne zapasy nie tylko kamiennego ale i brunatnego węgla. Koło jego wydobycie "kręcą się" rzesze ludzi. Nie jest już tak istotne, że cokolwiek wydobywają, ale oni się kręcą koło tego interesu. Trudno mi sobie wyobrazić, że naraz elektrociepłownia wrocławska i inne w kraju zmniejszają zapotrzebowanie na węgiel o choćby 10 % bo skupiły słomę od okolicznych rolników. Wybuchłaby awantura pod niebiosa. Problem nie w technice, ale w polityce, w liczeniu głosów wyborców i kalkulacjach, którzy z nich są lepiej zorganizowani.

Dowcip w tym, że niemal wszystkie instalacje energetyczne, jakie nas otaczają
zostały już dawno zoptymalizowane niemal do bólu głowy pod względem ekonomicznym. Te 20% energii bylibyśmy w stanie bez specjalnego kłopotu zaoszczędzić szeregiem stosunkowo prostych posunięć, których nie potrzeba specjalnie wynajdować, bo są dobrze znane. Samo obniżenie temperatury na wylotach turbin w elektrociepłowniach, i to nie do 4, ale do 30 – 40 stopni Celsjusza, temperatury, która dałaby jeszcze możliwość ogrzewania ciepłem odpadowym mieszkań, dałoby prawdopodobnie kilkanaście procent więcej prądu, z tej samej ilości paliwa. Dodatkowo, urwalibyśmy straty ciepła podczas przesyłu rurociągami. Niestety potrzebne byłyby albo grubsze rury, albo szybszy w nich przepływ: w rezultacie pewnie stracilibyśmy w pieniążkach. Uporządkowanie systemów ogrzewania budynków, zastosowanie porządnych izolacji cieplnych, to bagatela, być może zmniejszenie zapotrzebowania o 50% na energię przeznaczaną na te cele. Mówiąc krótko, usprawnienie już istniejących sposobów produkcji i przesyłania energii dałoby "z paluszkiem" te 20 procent. Co więcej, oszczędności byłyby realne jak najbardziej, prawdopodobnie wielokrotnie tańsze od budowy wiatraków. Dosyć podać taką proporcję: na oko za cenę konstrukcji, bez montowania jednej turbiny wiatrowej o mocy 50 kW można zakupić, jakieś 10 000 świetlówek energooszczędnych. To dałoby zmniejszenie pobieranej mocy potrzebnej na oświetlanie mieszkań o bagatela 800 kW, czyli 16 razy więcej niż wynosi moc zainstalowana owej turbiny. Jeśli wziąć po uwagę, że pracuje ona kiedy chce, a nie kiedy trzeba, że średnio 1500 godzin w roku, że bynajmniej nie z mocą 50 kW, ale ledwie kilku, kilkunastu kilowatów, widać, że budowa wiatraków nie ma nic wspólnego z ochroną środowiska .

Pokłady możliwości i to często prawie bezinwestycyjnych leżą po stronie konsumentów. Opowiem, jak oszczędzam energię. Kiedyś obejrzałem sobie budowę lampki oświetlającej kuchenkę w okapie. W rezultacie inspekcji wymieniłem żarówkę 40 W na 20. Dodałem tylko reflektor wycięty z nieco grubszej folii aluminiowej, który otaczał bańkę żarówki. Zmierzyłem światłomierzem oświetlenie przed i po przeróbce: nawet trochę zyskałem. Tak więc tylko nieco staranniejsza konstrukcja i pobór prądu spada o połowę. Kolejne zmiana dotyczyła oświetlenia blatu w kuchni. Nie chodziło mi o ekologię. Projektant kuchni umieścił rampę oświetleniową w blacie umieszczonym nad szafkami. W rezultacie uzyskał ciekawy efekt plastyczny, uwydatnienie drzwiczek, ale zlew pod szafkami był ciemny. Ja wsadziłem pod szafkę dwie lampki 20 i 10 watów, rampa oryginalna ma 75. Dodałem jeszcze do swej konstrukcji automatyczne sterowanie. To już nie jest prosta konstrukcja, w sklepie tego nie kupicie. Oprócz specjalnego aktywnego czujnika na podczerwień, który zapewnia świecenie nawet gdy będę w strefie wykrywania tkwił całkowicie nieruchomo, jest tam jeszcze automatyka likwidująca tzw. uderzenie prądowe, dająca efekt wolnego wzrostu natężenia światła, układ opóźnienia wyłączenia zasilania. Ile to daje oszczędności, nigdy nie zbadałem, bo trzeba by mierzyć długo stosunek czasu włączenia maszynerii do czasu świecenia, ale według szacunków od 20 do 80 procent. Zależy od rodzaju wykonywanej pracy. Czasami tylko na chwileczkę podchodzi się do zlewu, czasami myje w nim naczynia.

Tak, czy owak musiałem to zrobić, moja kuchnia jest ciemna, mój zasadniczy zysk polega na tym, że nie muszę ciągle zapalać i gasić światła. Oczywiście rzecz nie w zaoszczędzeniu owych 20 czy 30 watów ale pokazanie skali możliwości. Takie zmiany mogą w prowadzić u siebie wszyscy.

Fascynujemy się dziś energooszczędnymi źródłami światła. Tymczasem pokłady możliwości tkwią w bardzo prostych posunięciach. To na przykład wymiana oprawy. Wiele z nich, bardzo pięknych i stylowych, pochłania przy okazji światło którego mają być źródłem. Inny trik to umieszczenie lampy tam... gdzie jej potrzebujemy. Zazwyczaj wisi ona centralnie w pomieszczeniu. Tymczasem potrzebujemy oświetlić stół albo biurko. W rezultacie pali się lampa sufitowa i nad biurkiem. To skutek działania prawa proporcjonalności odwrotnej do kwadratu odległości. Pomijając różnicę w sprawności, żarówka 100 watów w odległości 2 metrów oświetla powierzchnię jak 25 z 1 metra. Z tej przyczyny mądrze zastosowane malutkie lampki halogenowe pozwalają na tak skuteczne zmniejszanie zapotrzebowania na moc: po prostu daje się je wetknąć np. bezpośrednio nad zlew, czy w oprawę lustra nad umywalką.

Na podobnej zasadzie można zaoszczędzić na zewnętrznym oświetleniu. Normalne oprawy dają najwięcej światła w pobliżu latarni, a układy optyczne znane np. z kina zapewniają równe oświetlenie na całej powierzchni o którą nam chodzi. W przypadku oświetlenia dróg, które są coraz częściej wielopasmowe, symetryczne oświetlenie przeszkadza, zamiast po oczach kierowcy, latarnie powinny mieć skierowany snop światła zgodnie z kierunkiem jazdy. Wymaga to oczywiście precyzyjniejszej optyki, ale polepszyłoby warunki jazdy i pozwoliło np. na zwiększenie odległości między punktami świetlnymi o jakieś 20% przy zachowaniu ich dotychczasowej mocy. Wszystko to dzięki prawu Lamberta które mówi w uproszczeniu że najwięcej światła powierzchnia rozpraszająca wysyła w kierunku do niej prostopadłym.

Kolejne kilkanaście procent można urwać z ulicznych lamp dzięki automatyce. gdy nie ma niczego na drodze można zmniejszyć natężenie światła. Niestety, nie można wyłączyć ich całkowicie, nie tylko ze względów bezpieczeństwa, ale stosowane obecnie lampy wyładowcze po prostu muszą przed ponownym włączeniem wystygnąć. Są nieelastyczne. Jednak jak wyczytałem już wiele lat temu, przeprowadzono próby i właśnie owe kilkanaście procent wydusić się da.

Ogromnym pochłaniaczem energii są wszelkiego rodzaju instalacje klimatyzacyjne. Tak uczciwie, to konieczność ich instalowania oznacza niechlujstwo projektantów. Oczywiście, że w okresie wielkich upałów nie ma skąd wziąć odrobiny chłodu. Chyba że przypomnimy sobie, jak się to kiedyś robiło. Po prostu domy miały grube mury. Dzisiejsze konstrukcje mają wyjątkowo małe pojemności cieplne, nie działają stabilizująco. Owszem warstwy izolacji cieplnej potrafią zatrzymać nagrzewanie się mieszkań od rozpalonych do 70-80 stopni Celsjusza dachówek, ale nie ochłodzą napływającego z zewnątrz powietrza. W domkach jednorodzinnych stosuje się już dziś mury akumulujące ciepło. Jednak oznacza to stratę miejsca na drogiej działce budowlanej. Tymczasem rozwiązanie jest proste: można ogrzewać grunt. W naszych warunkach, to wystarczyłoby wymusić przepływ powietrza przez piwnice, choć najlepiej byłoby zastosować urządzenia podobne do takich jakie stosuje się do ogrzewania za pomocą pomp cieplnych. Zasadnicza różnica polega na tym, że o ile do ogrzewania ta pompa musi działać, bo temperatura gruntu, to ledwie kilka stopni, to w czasie upału, przez samo przepędzenie czynnika roboczego przez instalację schładzałby się do kilkunastu stopni, co już całkowicie wystarcza do neutralizacji wściekłych upałów. W rezultacie zamiast mocy rzędu kilowatów potrzeba by pewnie kilkudziesięciu, może kilkuset.

Nie wiem, ile konkretnie można obniżyć zużycie energii. Jak widać, można to szacować w konkretnych przykładach od kilkunastu do jakiś 90%. W sumie pewnie do urwania na dzień dzisiejszy, za pomocą znanych i opracowanych technologii jest z pewnością znacznie więcej niż owe 20 procent.

Temat oszczędzania energii jest modny w gazetach. Nie mam tu zamiaru nikomu wmawiać, że te wszystkie rozwiązania to konieczność, że bez nich wszystko się zawali, że w krajach zachodnich to już dawno. Wręcz przeciwnie. Raczej mamy tendencję odwrotną. Zużycie energii rośnie. Rośnie liczba rozwiązań, jednak z ich wprowadzaniem nikt specjalnie się nie śpieszy. Dlaczego?

Nikt nie jest jednak tak głupi, by zmniejszać pobór energii elektrycznej: i tak ledwie on starcza na zarobki dla wąskiej grupy branżowych pracowników. I tak w cenie prądu 2/3 to narzuty, a tylko 1/3 zarobek elektrowni. Tak więc gdyby wiatraki produkowały prąd naprawdę całkiem za darmo, to i tak odbiorca oszczędzając zyska 3 razy więcej. A tym, by zyskał drobny klient państwowego monopolu już naprawdę nikt nie jest zainteresowany.

Wyobrażam sobie głupie miny niemieckich ekologów, którym zaczęto budować wiatraki. Im przecież chodziło o coś całkiem innego: o ekipy telewizyjne, które pokazywałyby ich protesty, o pełne oburzenia artykuły w prasie, o tym jak to policja brutalnie wynosi ich z torów. Oni biedni chcieli sobie zrobić reklamę, a teraz przyjdzie do tego, że ludzie zaczną ich z tych wiatraków rozliczać.

Wiele lat mija, nim człowiek dochodzi do tzw. życiowych prawd. Najtrudniej odkryć te najprostsze. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego inżynierami rządzą absolwenci prawa i administracji, tzw. studiów menedżerskich, którzy obiektywnie nie potrafią często niczego. Zagadkę rozwiązałem, jak sądzę dopiero w momencie, gdy zamieszkał u mnie kot. Czarne bydlę, niczym specjalnie się nie wyróżnia. To nie żaden Bechemot, ani Kot w Butach, zwykły dachowiec jakich miliony. Bezczelny i durny, prawdę powiedziawszy. Wystarczy by przeleciała mucha a gotów zlecieć z balkonu z czwartego piętra. Gdy na podłodze leży coś, w co można się sromotnie zaplątać, zrobi to z całą pewnością, jakby nie było w nim ani odrobiny instynktu samozachowawczego. trudno mi zliczyć, ile razy wysupływałem go z rękawa kurtki.

Co prawda ludzie, zwłaszcza z plemienia grotołazów robią podobne rzeczy. Włażą, jak już pisałem w ciasne dziury, czasami nie daje się ich już z nich wyciągnąć. Wszelako, co pcha kota w rękaw, zwłaszcza po raz dwudziesty?

Myszy w moim domu nie ma, bo nie. Myślę, że raczej nie miałyby w tym typie budownictwa wielkich szans. Kot więc zaspokaja instynkty łowieckie ganiając za jakimiś owadami. Lata jak durny, nie patrzy, czy to z czego się aktualnie odbija to stos kaset, czy też moja łysina na której zawsze po takim incydencie zostają długie i krwawe ślady pazurów.

Stawka żywieniowa bydlęcia nie jest mniejsza na dzień niż moja. Dwa razy za koleją tego samego whiskasa nie ruszy. Łazi najczęściej obrażony, bo wyobraża sobie że w misce znajdą się jakieś owoce mórz południowych, czy diabli wiedzą co, byle nie to co już było. Oczywiście nie ma mowy by zjadł tego co ludzie. Owszem czasami surowa wątróbka z kurczaka mu posmakuje.

Czasami bydlę odczuwa jakiś ból istnienia, gania po mieszkaniu i ryczy. Powoduje to ogólne podwyższenia stopnia gotowości, może chore zwierze abo co? Lata i ryczy. Generalnie to chodzi mu o wymyślenie jakiejś nowej rozrywki. Oczywiście kot nie ma najmniejszej koncepcji co by to mogło być. Laser? Ostatecznie? Ale naprawdę już nic innego do głowy wam nie przychodzi?

W lecie wybawieniem zazwyczaj jest jakaś mucha, która przypłaca to rychło życiem, w zimie bywa że kończy się ogólnym rozstrojem rodzinnym, wtedy kot uspokojony że dosyć narozrabiał, lokuje się w swoim legowisku.

Jak to się dzieje, że to małe czarne bydlę może sobie na tyle pozwolić? Chyba bardzo prosto: bo kot potrafi się zachować. Potrafi wyglądać godnie, zgrabnie ułożyć łapy, potrafi w odpowiednim momencie zamruczeć.

Kot nauczył się sztuki najważniejszej: jak się znaleźć w towarzystwie. A inżynierowie wiedzą jak rozpalić kocioł parowy postawić zaporę, czy uruchomić lokomotywę spalinową. Na temat zachowania się w towarzystwie nie wiedzą wiele. Mniej w każdym razie niż kot. Z tej to przyczyny inni wymyślają wiatraki, a oni muszą je stawiać.

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 14 >