Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 17>|>

Nowa Fantastyka

 

 

Smutno.

Na styczniowy numer NF pewnie uwagi bym nie zwrócił, gdyby nie jedna linijka w dosyć słabym tekście. Nawet specjalnie nie poruszył mnie wstępniak. Osobno owa linijka i wstępniak nie stanowiłyby sprawy: razem, niestety, stanowią.

Jestem wtórny, biegnę dokładnie tropem odkryć Tomka Pacyńskiego. Przyznam szczerze, chciałem się trzymać od tego wszystkiego z dala. Niestety, oględziny miejsc i zdarzeń zmusiły mnie do działania. Choćby i przyłączania się jako jeszcze jednego osobnika do wrzeszczącego tłumu.

Osobno wstępniak można potraktować jako konieczność wpisania się RedNacza w bieg wydarzeń. Napisał coś nierewolucyjnego, raczej konformistycznego, tak mu wyszło, niespecjalnie się zastanawiał. Po ataku 11 września bardzo wielu poglądy się z nagła przesunęły w kierunku w sumie nieco wygodniejszym, przynajmniej na krótką metę. Nie można mieć do nikogo pretensji, że owe poglądy ma i że nie są one wstrząsająco stałe. Niejednemu napisało się coś głupiego, niejeden już w trakcie pisania żałował, ale że termin na karku, a pomysłów akurat tyle, co zwykle, poszło co widać i znajomym się trzeba było tłumaczyć.

Ciężko mi się to wszystko pisze, bo Macieja Parowskiego znam długo. To jeden z niewielu ludzi, którzy potrafili przyjechać na LOF za własne pieniądze tylko dla chęci przebywania w kompanii ludzi zajętych fantastyką. Jeden z niewielu, którzy traktują swe zajęcie bardzo poważnie. Jeden z niewielu, którym naprawdę o coś chodzi, a nie tylko o zdobycie popularności.

Od niego wiele się nauczyłem, także tolerancji w pisaniu, także potrzeby fachowości, wreszcie tego, że dla sztuki nie ma tematów tabu. Jak chcesz być prawdziwy, musisz pisać o tym, jak jest naprawdę, a nie o tym, jak chcielibyśmy, żeby było.

Ot i zaangażował nam się nasz główny naczelny od pism SF i F, twórca kultowego miesięcznika, który wychował już całe rzesze miłośników gatunku, który tworzył standardy, któremu zazdroszczono, że w jego piśmie mogą się spotkać tak różni ludzie: zaangażował się politycznie. Niestety na to wychodzi.

Niby śmiesznie, niby żartem, ale niestety w sumie brzmi to groźnie. Niewinne zdanie: ,,nie można być jednocześnie za wolnością i niewolą, za skrobankami i przeciw, za czystością i pornografią``.

W zasadzie racja. Dziwne tylko, dlaczego miałbym się zajmować problemem skrobanek, dlaczego miałbym być przeciw wolności, czy nawet za, skoro mój wpływ na status polityczny rzeczywistości jest tak nikły. Polemizowałbym, że tak oczywiste jest przeciwstawienie pornografii i czystości. Niezbyt to oczywiste, szczerze mówiąc może mieć ze sobą tyle wspólnego, co motoryzacja i meteorologia. Ale nie jest wykluczone w wielkiej ogólności, że rozwój motoryzacji to klęska meteorologii. I że na odwrót, na przykład, też, choć to trudniej wykazać. Możemy sobie pofantazjować, ostatecznie od tego pismo jest.

Można się uprzeć i zdefiniować czystość jako to, co nie jest pornografią. Wówczas meteorologia jest czystością, bo aczkolwiek dość u nas głowę wznieść – jak w słynnym monologu, co go Wajda wyciąć raczył z Pana Tadeusza, a zobaczyć różne świństwa na niebie też się da, ale już te satelitarne chmury, to się chyba tylko ze spuszczaniem wody z pralki mogą skojarzyć. Wówczas jednak meteorologię wolno uprawiać tylko w jedną stronę: z satelity na ziemię. Takie są nieuchronne skutki metodologii przenoszonej z etyki do geofizyki.

No więc (na gruncie wprowadzonego formalizmu) nie można być jednocześnie z pornografią i meteorologią. Cholera wie: może i racja. Pewnie na podobnej zasadzie nie da się pogodzić łatwej rozrywki z metalurgią i rozwojem komputerów, aczkolwiek zalew świństw w Internecie by temu przeczył.

Czy można być za ateizmem i religią? Parowski twierdzi, że nie można. Wszelako w Naszym Dzienniku nie raz pisano, że ateizm to także religia. Nie jest to wszystko takie proste...

Otóż można to wszystko mieć głęboko gdzieś. Religię ateizm, pornografię i czystość. Z przykrością można stwierdzić, że czystość, zwłaszcza pojęta jako przeciwieństwo pornografii, wojna ze skrobankami, zwłaszcza prowadzona tak, by niczego nie zdziałać, że to wszystko jest nieznośnym hałasem świata, bałaganem, od którego z największą chęcią odeszłoby się w kierunku jakiegoś porządku. Chciałby się mieć swój własny kątek bez wrzasków kocich, wojen i daremnego darcia szat.

Długi czas taki kąt stanowiła fantastyka. Tu uprawiało się sztukę dla sztuki, choćby dla pieniędzy, ale pozbieranych od publiczności, nie od bogatych sponsorów, którym smaruje się sążniste panegiryki. To był taki uliczny teatr, gdzie po spektaklu puszczało się kosz na jałmużnę. Jak się igrce spodobali, grosiwo suto brzęczało srebrem, jak wyszło gorzej, głucho stukały miedziaki.

Nikt tu duszy nie sprzedał, bo za cyrograf płacą najmniej 30 srebrników: tę walutę w tych kręgach znano tylko z opowiadań. Jeśli więc kto łaził po linie i ze strasznym gruchotem potłukł się o deski sceny, to może i z płytkiej chęci zaimponowania damom, może dla wzbudzenia respektu mężów dla swej odwagi. Może i płytkiej. Jeśli jakaś niewiasta w takt muzyki zrzucała publicznie szatki aż do całkowitej nagości, to może i z niskiej chęci szybkiego skupienia na sobie uwagi, może i braku poetyckiego polotu, ale nie z zaprzedania się komukolwiek czy czemukolwiek. Tak naprawdę chodziło o krótkie brawa, jakie się w tej naszej skromnej budzie rozlegają.

Biegnąc tropem Tomka, sprawdziłem i ten drugi tekst. Pewnie, gdyby nie to jedno zdanie, nie zwróciłbym na niego uwagi. Może machnąłbym ze zniecierpliwieniem ręką. Może uznałbym to za nabieranie czytelnika. W istocie autor lepiej by zrobił, pisząc rozprawkę historyczną.

Wtedy jednak musiałby się zdrowo napracować. Pomysł jest w gruncie rzeczy zdrowy: zastanówmy się, co by było, gdyby Polacy przegrali Bitwę Warszawską. To dobry punkt wyjścia do budowy świata alternatywnego. Jednak... trzeba go zbudować. Poczęstowano nas atrapą. To opowiadanie z najbardziej zredukowaną akcją, jakie kiedykolwiek w tej konwencji udało mi się przeczytać.

Intencje autora daje się zrekonstruować z wielkim trudem. Problem w tym, że żyje on w świecie dziewiętnastowiecznej historiozofii, gdzie decydują monarchowie i agenci tajnych służb. A na dodatek związki przyczynowo-skutkowe zdarzeń prawdziwych są nagięte do jego wyobrażeń.

Otóż to nie bolszewicy obalili cara. Bolszewicy zrobili kolejną rewolucje, diabli wiedzą którą. Tak stoi we wszystkich książkach. Z tej przyczyny zasadniczy element scenografii, Warszawa pod Carem w końcu XX wieku, jest niewiarygodny, bo carat jako system administracji skończył się. Wywalił się i to za zgodą niemal wszystkich zainteresowanych, przegrał ze wszystkimi pomysłami na władzę, jakie wtedy były.

Gdyby chodziło o scenografię, tylko o ciekawe tło do jakiejś efektownej awantury, można machnąć ręką. Niestety, Warszawa pod Carem stanowi sedno.

Pomysł domaga się jakiegoś zgrabnego uzasadnienia, inaczej pozostaje zaledwie jeszcze jednym pomysłem, powstałym na zasadzie łączenia wszystkiego ze wszystkim. A dlaczego Warszawa nie pod szwedzkim zaborem? Do kompletu dodajmy wersję, w której wszystkie polskie tereny zagarnia Austria, albo podbijają nas Czesi. A czy nie ciekawie by było, gdyby i Kaszubi zdominowali nasz naród: nie?

Rosyjski system władzy zaczął bankrutować znacznie przed rewolucjami. Rosja po prostu przegrywała już wtedy wyścig technologiczny. Jeszcze nie bardzo wiedziano, co to takiego, ale skutki się objawiały. Rozsypywał się system administracji, szwankowała zawartość kulturowa w zderzeniu z czasami. Nim nastąpiło manto spuszczone w bitwie pod Cuszimą, zaczęły się problemy z gospodarką.

Historia to ciekawa wiedza, ale historia z otwartą głową. Spiskowa historia wg Umberto Eco robi się strasznie manieryczna, jednak ratuje ją erudycja pisarza i nie do końca poważna narracja. Eco ma dystans do tego, co pisze.

Historia alternatywna to już bardzo chybotliwa kładka. Bez wątpienia ciekawe, co robiłby Napoleon w kilkanaście dni po wygranym Waterloo. Możemy to przewidzieć z dużym prawdopodobieństwem. Co działoby się dwa, trzy lata później? To już czysta fantazja. Czcza, pusta fantazja. Aby tchnąć życie w taką wizję, musi za nią stać jakaś myśl. Potrzebny jest pomysł.

Niestety, Regalica nie miał pomysłu nie tylko na uzasadnienie owej alternatywnej rzeczywistości, ale nawet na jakąkolwiek akcję. Treść opowiadania daje się streścić w jednym zdaniu: dwaj faceci gadali w jakimś hotelowym pokoju. I koniec.

Gdy były pytania, to żaden nie miał nic ciekawego do powiedzenia. Nuda. Kompletna nieczytelność. Po pierwsze nie wiadomo, dlaczego się spotkali ze sobą: chyba tylko po to, by był jakikolwiek pretekst do wykładu. Zapewne autor miał wielką radość, dopisując niuanse historyczne, przeróżne aluzje, ale... w głowie nie chce się zmieścić, że ktoś się takimi głupotami zajmuje. Ujmując rzecz akademicko, faktografia pozbawiona tła społecznego, ekonomicznego, a w dzisiejszych czasach technologicznego, brzmi niewiarygodnie i nudzi.

Nieakademicko sprawy można ująć tak: jest plemię, a nawet chyba kilka plemion na tym świecie, co nie wierzą w związek pomiędzy ciążą a tym faktem, które wszystkie inne plemiona z zajściem wiążą. Zdaniem przedstawicieli niekonwencjonalnych poglądów przyczyna tkwi w koincydencji deszczu i położenia Księżyca.

Tak mniej więcej Regalica tłumaczy nam historię świata. Ponieważ robi to całkiem na poważnie, bez poezji i polotu (wyobraźmy sobie, jak piękne mogłoby być takie opowiadanie, w którym okazuje się, że jednak tak jest, że to sprawka Księżyca i srebrnych kropel), zaczynamy się niecierpliwie wiercić w kościelnych ławkach, bo głosi swe poglądy z wysokiej ambony. Byłoby zręczniej, by ktoś jednak wytłumaczył prelegentowi TE sprawy. Robi się głupio.

Tymczasem nasz znawca tematu chciałby zaangażować znaczne środki w meteorologię i pracowicie wykazuje, że i owszem, wbrew naszym poglądom, które zna, jednak deszcz. W imię pluralizmu w nauce powinniśmy się jednak zaopatrzyć w deszczomierze.

Nie przyjmie do wiadomości, że za ich pomocą nie unikniemy poważnych problemów z córkami i że raczej bliżej wyjaśnienia problemu jest liberalizm i pornografia, a w szczególności wyrugowanie z naszego rynku bardzo polskiej fabryki Stomil-Dębica, która nie tylko solidne opony do maluchów tłoczyła, ale także dętki i pontony, natomiast kto produkował deszczomierze, do dziś nie wiadomo.

Niestety, rzecz dla niepełnej inteligencji, bo zaledwie przedstawiciela nauk ścisłych, okazuje się być plątaniną niepowiązanych ze sobą zdarzeń, które rozświetlają tylko słowa klucze: liberałowie i masoni. Aczkolwiek za diabła nie wiedzieć, czemu oni akurat. Bo po autorze, który ma być historykiem, można się spodziewać przynajmniej elementarnej znajomości tego, co kryje się za tymi słówkami. Co do jednego muszę przyznać rację: też nie cierpię cyklistów. Jak toto jedzie ulicą i trafia na światła, smyk na chodnik i po przejściu dla pieszych, a potem znowu na ulicę. A ty jak durny stoisz na czerwonym.

Teza zasadnicza tekstu jest wstrząsająca, gdy zrówna się ją z własną, jakże ograniczoną fantazją. Zapewne Autor chciałby to inaczej wyrazić, ale najwyraźniej chodzi o to, że Józef Stalin uchronił Europę Środkowo-Wschodnią przed nadmiernym czytelnictwem. Zapewne chodzi tu o pisma Derrida Jacques`a (ur.1930), twórcę (?) postmodernizmu filozoficznego i Rorty Richarda (ur 1931), amerykańskiego filozofa, twórcę pragmatyzmu. Zapewne ci dwaj są uznawani przez autora za wyjątkowo szkodliwych osobników. Mogę powiedzieć tyle: ów raczej nie zdaje sobie sprawy z tego, że ważne dla świata jest to, co napisał Ken Thopson i Dennis Ritchie. Natomiast to, co do powiedzenia mieli owi filozofowie, chyba nikogo nie interesuje, ani niczemu nie służy. Ciekawe jest o tyle, że warto wiedzieć, jak pisać coś takiego i brać za to kasę.

Z tej perspektywy pomysł biegania z deszczomierzem w celu uchronienia córki od niechcianej ciąży, nie wydaje się tak wstrząsający. Ostatecznie, skoro Stockhausen pochwalił atak na WTC, czemu Regalicy nie miałoby się podobać wycięcie kilkudziesięciu milionów ludzi w tym celu, żeby kilku nieokreślonych osobników nie przeczytało czegoś, czego zasadniczo i tak nikt nie chce czytać, bo się tego czytać nie da?

Niestety, autor nie bardzo rozumie, jak świat działa. Z miału informacji wydobędziemy jedno: diabelnie nie lubi Adami Michnika. I to wszystko. Kwintesencją jest to jedno głupie, pełne dziecięcej nienawiści zdanie. Ono sprowadza rzecz do właściwego wymiaru: wściekłości nastolatka, którego wykopano z podwórka i który z bezpiecznej odległości obraża mamusie tam pozostałych.

A Maciej Parowski na zapas tłumaczy się z publikowania kontrowersyjnych tekstów. To tak, żeby czuć się na dzień dobry profanem: nie podoba się strumień podświadomości historycznej, znaczy gust niewyrobiony.

Z publikacji tekstu choćby i zupełnie w poprzek politycznej poprawności, w poprzek obowiązujących poglądów, tłumaczyć się nie ma potrzeby. Natomiast z publikacji tekstu złego, na dodatek tekstu zawierające po prostu durny antysemityzm, tłumaczyć się nie sposób. Jedno usprawiedliwienie przychodzi mi do głowy ,,tonący brzydko się chwyta``. Czy jest aż tak źle?

Jest mi przykro, bo do tej pory był mały teatrzyk, do małego koszyczka wrzucano małe pieniążki. Za małe pieniążki nikt duszy nie sprzedał, nikt nie śmiał kupić. I nagle usłyszeliśmy brzęk cichcem wsuwanej sakiewki z trzydziestoma srebrnikami. Nie wiem, czy ktoś ją dał, inny przyjął, czy tylko potrząsano nią, dla wzbudzenia pożądania. Ale od tej pory wszyscy będą się pilnie rozglądać, marne miedziaki nikogo nie zainteresują.

Mam nadzieję, że to tylko jakaś pomyłka, durne nieporozumienie, ale też nie umiem się pozbyć wrażenia, że teraz cała ta nasza marna buda też może być na sprzedaż. A było to coś ciepłego, niepowtarzalnego, jak pokój z zabawkami w rodzinnym domu, którego znaczenie tylko ja mogę zrozumieć. Jest mi po prostu smutno.

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 17 >