Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 31>|>

Papierowe oddziały specjalne

 

 

Świt, mgła, cisza. Spomiędzy splątanych łodyg wyłania się powoli zwalista sylwetka komandosa. Mundur w barwy ochronne, pomalowana twarz, w jednej dłoni nóż, w drugiej pistolet z tłumikiem. Biedny, chudziutki sierżant z zaopatrzenia, który obsługuje przewoźną stację benzynową na ciężarówce, choć jeszcze o tym nie wie, jest już trupem. Przechodzi do historii razem z tysiącami litrów tak ważnej dla działań wojennych ropy.

Taki to miraż i łgarstwo serwuje nam literatura, także niestety fantastyczna. W rzeczywistości opasły sierżant zaopatrzenia tkwi ze swoją cysterną w krzakach, pijąc kawę, pocąc się pod swoją kamizelką przeciwodłamkową i patrząc na niebo czy przypadkiem nie nadlatują wraże samoloty. Oczywiście obawia się wielu rzeczy: ataku sraczki z przejedzenia, opóźnień w wypłacie żołdu, zdrady ze strony pozostawionej w domu żony. Ale na pewno nie komandosa. Nikt przecież nie wyśle tak kosztownego żołnierza na głupią cysternę. Usiłował to zrobić w Ardenach Otto Skorzenny. Efekt? Jego superżołnierzy na tyłach wyłapali sierżanci z zaopatrzenia, kucharze i telefonistki. Może więc komandosi powinni uderzać na centra dowodzenia? Problem w tym, że te naprawdę ważne są dobrze bronione. A może akcja mająca na celu zajęcie mostu? Po Arnhem raczej o tym nie wspominajmy przez wzgląd na tysiące ludzi, którzy polegli tam za bezdurno. Może atak na wyspę? Hm... Po krwawej łaźni na Krecie Hitler uznał, że czas wojsk spadochronowych minął bezpowrotnie.

Do czego więc służy komandos? Prawdę powiedziawszy do niczego. Podczas Pustynnej Burzy użyto tych wojsk do zwykłego rozpoznania (a więc to normalni zwiadowcy, nie ma już mowy o błyskawicznych, skrytych uderzeniach). Podczas próby nakłonienia pana Osamy ibn Ladena do popełnienia samobójstwa (najbardziej korzystne wyjście dla wszystkich) najpierw opłaca się sowicie "dobrych" tubylców, żeby zabijali "złych", wspomaga się ich bombardowaniami z wysokiego pułapu (żeby Broń Boże nikt z naszych nie zginął). A jak już nasi tubylcy spacyfikują kraj to na zdobyte lotnisko zwozi się sprzęt, sprzęt, sprzęt i jeszcze trochę sprzętu, a dopiero potem z samolotów wyładowują się komandosi, którzy z bojowym wrzaskiem na ustach zabierają się powoli do rozpakowywania wyżej wymienionego sprzętu.

Niestety literatura ciągle wierzy w miraż jednostek specjalnych, zamiast w  sierżanta zaopatrzenia i zwykłego żołnierza, którzy mają wsparcie w postaci dobrej organizacji swojego kraju, świetnie rozwiniętego przemysłu i wzorowych służb transportowych. Ale my wolimy oglądać Aliens II, gdzie Marines dysponując statkami kosmicznymi o jakich nam się nie śniło dalej strzelają ze współczesnej (dzisiejszej) broni palnej. Wolimy czytać o szturmowcach, atakujących wrogi statek kosmiczny pełzając po jego powierzchni, o szklanych wieżyczkach ze sprzężonymi laserami, które są obsługiwane ręcznie... Przyznam się po cichu, że ja też lubię bajki o Babie Jadze i sztyletach przenikających powoli osłony w dobie pól dryfowych).

Czy więc literatura nie mówi nam niczego o rzeczywistości walki partyzancko-komandoskiej? Owszem mówi. Jest taka książka Pacyńskiego "Sherwood" – po śmierci Robin Hooda, Match obejmuje dowództwo nad oddziałem banitów (czyż można sobie wyobrazić gorsze zawiązanie akcji?). Match jednak nie jest romantykiem jak Robin. Wszczyna wojnę bezwzględną, w której jego komandosi nareszcie zaczynają odnosić realne sukcesy. Niestety, szeryf w takiej sytuacji, również musi zacząć działać już nie "literacko" ale na planie rzeczywistym. Zaczynają się więc pacyfikacje wsi, masowe mordy, szerzenie donosicielstwa, branie zakładników (skąd my to znamy?...). I momentalnie "baza" banitów, ich sponsorzy tracą cierpliwość. Piękny przykład tego jak drobne drgnięcie w polityce sprawia, że superżołnierze ze zwycięzców stają się przegranymi. Teraz na nich się poluje, osacza w zasadzkach, niewidzialne strzały świszczą zza drzew ale już nie trafiają w ludzi szeryfa (tylko pratiwpołożno)...

Jednym z ciekawszych przykładów jest też piękna saga Sapkowskiego o Wiedźminie. Tę opowieść ubraną w szaty fantasy trzeba jednak traktować jako parabolę literacką, próbę pokazania naszych, współczesnych losów w krzywym zwierciadle. Traktowanie elfich komand inaczej, na planie rzeczywistym, nie ma bowiem racji bytu. Ich oddziały specjalne działają bowiem na terenach ludzkich królestw, co rodzi natychmiast pytania: co komandosi jedzą, skąd mają uzupełnienia, kto robi im wywiad, gdzie odpoczywają po akcji. Oczywiście niewielki oddział może działać na cudzym terytorium... przez kilka dni. Potem jednak, bez wsparcia miejscowej ludności, powinien się wycofać. Skuteczność więc komand, przy ich trudnościach transportowych jest żadna. To tak jakby dowódcy Armii Krajowej w drugiej wojnie światowej Rząd Londyński wydał rozkaz: a teraz wysadzajcie pociągi i niszczcie mosty w okolicach Berlina, Monachium i Stutgartu. Przenieście wojnę partyzancką na teren wroga! Hm... Mam już nawet kryptonim dla tej akcji: "Samolikwidacja AK". Oczywiście elfy mogły działać jak zbóje: ukrywać się w lasach, polować, napadać na drobnych kupców, których nie stać na wojskową ochronę. Tylko po co? To nie wojna partyzancka, to rabowanie kompletnie nieważnych strategicznie ludzi na drogach. Przypomina się Kmicic (też w końcu postać literacka), który pojechał do bodaj Prus Wschodnich palić i rżnąć aż jeno niebo i ziemię po sobie pozostawił. Efekt? Prusy, w przeciwieństwie do Rzeczypospolitej dotrwały do 1945 aż zlikwidowała je regularna armia.

Mit komandosa, superżołnierza będzie jednak pokutował długo w dziełach literackich. Nie można dyskutować z mitem. Miraż żołnierza, którego lepiej wyszkolono (to znaczy, rozumiem, "lepiej" powiedziano mu jak przyciskać spust jednostajnym ruchem palca) i zrzucanego na cholernie kosztownym spadochronie, bez wsparcia artylerii, bez zaopatrzenia, bez ciężkiej broni, jest niezniszczalny. Legenda "Rambo" powstała wraz z początkiem drugiej wojny światowej. Rzeczywistość "Rambo" wraz z końcem tej wojny umarła. Niestety, legenda w żaden sposób nie ma się do rzeczywistości. Czego najlepszym przykładem jest akcja osławionego SAS na terenie Gibraltaru, gdzie ci ekstra specjaliści zastrzelili kilku terrorystów z IRA w tłumnym mieście. Panowie dowódcy... Trzeba było wynająć ze trzech dresiarzy, a oni baseballami załatwiliby sprawę tysiąc razy taniej. Zamiast potwornie drogich poligonów, baz, szkolenia – koszt rzędu kilku kufli piwa dosłownie.

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 31 >