Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 33>|>

Psychologia klęski

 

 

Wielokrotnie pisano o tym, że Polacy, (jakoby) w przeciwieństwie do innych narodów wolą czcić klęski niż zwycięstwa. To absolutna nieprawda. Każdy naród lubi napawać się swoimi przegranymi. Najbardziej znaną bitwą Napoleona wśród Francuzów jest Waterloo, gdzie cysorz się pospał, a generałowie robili co chcieli. Amerykanie z kolei szczycą się niefortunną awanturą pod Alamo, czyli obroną kompletnie nieważnej fortyfikacji, gdzie wszyscy zginęli bo nie usłyszeli rozkazu wzywającego do odwrotu. Niemcy zaś usiłują za wszelką cenę zapomnieć o swoich oszałamiających zwycięstwach w Auschwitzu, Babim Jarze czy Buchenwaldzie, do dziś jednak, przez cały czas międlą o jednej ze swoich większych klęsk czyli, o tak zwanym, "wypędzeniu". Polacy, oczywiście, usiłują dorównać do światowych standardów. Parę wygranych bitew jednak mieliśmy, a do dziś jednak jednym z narodowych symboli jest Westerplatte (fakt, że ładna nazwa, nie to co bitwa pod Grójcem), czyli nieskuteczna obrona placówki pozbawionej jakiegokolwiek znaczenia, już nie strategicznego nawet, ale choćby taktycznego. Tą "twierdzę" Niemcy atakowali jedynie dwa razy, przy czym pierwszy atak składał się z oddziałów uzbrojonych harcerzy i młokosów z Hitlerjugend (którzy, siłą rzeczy w zetknięciu z regularną armią dostali wściekły wpiernicz), potem spokój, a po drugim ataku dowódca spanikował i wprowadził w życie powtarzaną (przez siebie zresztą), od tygodnia, sugestię, żeby się natychmiast poddać. A my ciągle, że oni "do nieba czwórkami szli"... O ile pamiętam to z ofiar obrony Westerplatte nie dałoby się sformować choćby dwóch czwórek, co oznacza, żeśmy dużo bardziej rozsądni od chłopaków z Alamo i mniej mamuś musiało w kraju płakać.

Ale i tak jesteśmy cienkie bolki. Jest pewna grupa społeczna na świecie, której umiłowanie klęski sięgnęło apogeum nieporównywalnego z niczym innym. Chodzi mi, nie mniej ni więcej, tylko o Kościół katolicki. Otóż zwróćcie uwagę na jedną rzecz. Kościół prawie od zarania swojego istnienia wysyłał misjonarzy w różne części naszego globu. Częstokroć były to działania niezwykle skuteczne. Nawrócono wszak ogromne połacie Europy (właściwie całą – późniejsze podziały niczego nie dowodzą), trochę Afryki, de facto obie Ameryki, Australię... Właściwie oparła się tylko Azja i Antarktyda. Sukces nieprawdopodobny. Ale były też spektakularne zwycięstwa. Mnisi i księża towarzyszący wyprawom Corteza i Pizzara położyli podwaliny pod krystianizację całej Ameryki Południowej, która jest bardziej katolicka niż Polska. Kto zna imiona tych misjonarzy? Nikt?

Każdy przecież wierzący zna imiona generałów i pułkowników Kościoła. Zna imiona męczenników i świętych. Tyle tylko, że są to żołnierze, którym się nie udało. Którzy przegrali, dali się złapać, niczego nie zdziałali i zostali postawieni przed plutonem egzekucyjnym wroga, to znaczy zamęczeni, spaleni żywcem, ukamienowani, obdarci ze skóry... Sytuacja wygląda tak: setki tysięcy misjonarzy, którym się powiodło (niekiedy odnieśli nieprawdopodobne wręcz, spektakularne sukcesy) i ich imion nie znamy. Są także ci, którzy dali się złapać, nie byli na tyle zdolni, żeby uwieńczyć swą pracę sukcesem, nie mieli na tyle sprytu, żeby uniknąć egzekucji i... zostali męczennikami, a potem w większości świętymi. To do świętych ludzie się modlą, proszą o radę i o pomoc. Do świętych? To znaczy do tych, "którzy dali się złapać"? Ich ludzie proszą o radę? Czemu nie mnichów Corteza? Czemu nie facetów, którzy byli na tyle zorganizowani, żeby sprawę załatwić skutecznie? Nie wiem.

Przypomina mi to sytuację w wojsku. Jakiś władca rzuca do bitwy masy żołnierzy. A potem zdają mu raport:

– Kowalskiego złapali wrogowie już pierwszego dnia, obcięli mu obie ręce i wyłupili oczy...

– Świetnie! Mianujemy go generałem!

– A Nowaka to obłupili ze skóry, gotowali w oleju i obcięli...

– Żyje?

– Tak jest! Choć ledwie, ledwie...

– Doskonale. Mianuję go marszałkiem polnym.

– A cały pułk grenadierów to złapali zanim wyszedł z okopów. Musieli oddać broń i...

– Doskonale! Mianować ich wszystkich pułkownikami. No ale... – tu władca się waha. – Ktoś jednak wygrał tę bitwę. Pokonaliśmy przecież wroga.

– Tak jest! Był taki jeden. Zorganizował wojsko, uporządkował tyły, poprowadził natarcie i zmietliśmy ich z powierzchni ziemi.

– Uuuuuuuuuuu... to dureń nieudaczny. Zdegradować i zapomnieć o idiocie.

 

Wyobrażacie sobie coś takiego? Pewnie nie. Czy ktokolwiek pytałby o radę jak walczyć i prosiłby o pomoc faceta, który dostał się do niewoli już w pierwszym dniu bitwy, czy też raczej takiego, który tę bitwę wygrał?

Ale wbrew pozorom, nie jest to wcale takie głupie jak by się na pierwszy rzut oka zdawało.

Wcale nie takie głupie...

Leszek Kołakowski, który dowodził wspólnych korzeni komunizmu i katolicyzmu (czy wręcz wspólnego pnia) nie czytał Suworowa. A tam jest ładnie dowiedzione, że to Stalin planował atak na Hitlera, a nie odwrotnie. Problem był tylko jeden. Stalin musiał przedstawić się jako ofiara (choćby po to, żeby nie stracić potencjalnych sojuszników), a nie agresor. Zaatakował Polskę (ofiara polskich panów, a poza tym musiał, biedaczyna), zaatakował Finlandię (ofiara – Finowie chcieli mu przecież zabrać Syberię), zaanektował "republiki nadbałtyckie" (ofiara – ci wredni Bałtowie planowali przekopanie podziemnego kanału z Nowego Jorku do Chicago albo coś w tym stylu)... I świat wierzył (przynajmniej częściowo). Podobnie jest z Kościołem, choć to nie jest dobre porównanie, bo Kościół czołgów nie ma, bombowców nie kupuje, nikogo w łagrach (już od wielu lat) nie trzyma. Niemniej Kościół też jest wieczną ofiarą. A to mu jacyś durnowaci naukowcy mieszają w doktrynie, jak Giordano Bruno, Kopernik i Galileusz, więc się ich pali na stosie, zmusza do odszczekania na kolanach tych głupot albo zastrasza tak, że nawet na łożu śmierci trzeba walnąć taki wstęp do "Obrotów...", że teraz reszta świata pokpiwa, że to były tylko matematyczne fantazje. No dobrze, dobrze, powiecie, przecież to dawno minęło. Pewnie, że dawno. A facet, który rzucił jednego z trzech wymienionych gigantów na kolana został świętym. Kiedy? Ano w latach trzydziestych dwudziestego wieku, kiedy teorie trzech panów były już kanonem nauki. Pewnie, że dawno. Toż to jeszcze przed drugą wojną światową.

 

Ale nie powiedziałem powyższego, żeby wymądrzać się na temat Kościoła, bo niewiele o nim wiem. Chodzi mi o kult klęski. Kult głęboko zakorzeniony w naszej kulturze (pewnie, że głęboko, skoro najważniejsze trendy właśnie z niego się wywodzą). Nie chcę tu wymieniać "Pieśni o (martwym) Rolandzie", "Opowieści o Królu Arturze i rycerzach (nieudacznego) stołu", ani o "Izoldzie i (wykastrowanym) Tristanie", ani o "Romeo (nieżywym) i (samobójczej) Julii", ani "O królu (zachlastanym) Learze", ani o "księciu (śmierć wszystkim postaciom, a pozostałym potępienie) Hamlecie", ani o " Lady (ogólne riezanie i klęska) Makbet", ani o "Murzynie (udusił żonę i cierpiał po wieki) Otellu", ani o "Joannie (nikt jej nie przeleciał ale za to ktoś ubił) D’Arc", ani nawet o "Panu (ostatnim impotencie na Litwie) Tadeuszu", "Nocy (dostaliśmy w dupę) Listopadowej", "(Klęska, klęska, klęska) Dziadach", czy choćby "Ala (która ma kota) Elementarzu". Biedactwo... W tak młodym wieku i już świr?

 

Oglądałem sobie ostatnio czystą fantastykę Ridleya Scotta, pn. "Gladiator". Dzieło to z gatunku pure fantasy okazało się apoteozą klęski totalnej. Oczywiście ładnie ocukrowaną, namaszczoną czekoladą i szczodrze posypaną popcornem. To przecież Hollywood. A przecież ten sam Hollywood produkuje również filmy, które kończą się happy endem. Weźmy pierwszy z brzegu tytuł, choćby Aliens. W pierwszej części głupota ludzka sprowadza na statek dziwne monstrum, które (Bóg jeden wiedzieć dlaczego) zamierza zabić członków załogi. Mimo chwilowych trudności następuje zwycięstwo ludzkości. Podsumowanie strat: Ziemianie stracili całą załogę (oprócz jednej kobiety i kota), robota, kosztowny statek i jego ładunek. Obcy stracili jednego przedstawiciela swojego gatunku. (Wiem, wiem, pragmatyczni Rzymianie nazywali takie zwycięstwo pyrrusowym). Część druga: Marines chcą uwolnić kolonistów od obcych świństw. Wynik: my straciliśmy lądownik, bazę, kosztowne pojazdy bojowe, cały oddział Marines, pół robota (dobrze, że tylko pół – zawsze jakiś sukces), wszystkich kolonistów oprócz małej dziewczynki (która jednak później gdzieś znika) i cała planetę zdatną do kolonizacji, w którą wsadziliśmy wcześniej grube miliardy.

Część trzecia: okazało się, że w części pierwszej i drugiej wcale nie wygraliśmy bo obcy zdążyli złożyć w ciele Ripley swoje jaja (jakby ona nie miała własnych) i w związku z tym my straciliśmy wspomniane statki, ładunki, planety, tysiące ludzi i pieniądze a oni, de facto nie stracili niczego. W dodatku w części trzeciej Ripley popełnia samobójstwo i... Hm... Nazwijmy to zwycięstwo... zwycięstwem moralnym. (Obcy co prawda moralności nie mają, ale tak się zwykle mówi w podobnych przypadkach). Notabene jedyny nasz zysk to te uratowane pół robota z poprzedniej części (kot i dziewczynka, jak wspomniałem gdzieś znikają). Niestety ocalałe pół robota trochę się psuje w trakcie filmu i nie działa już tak jak należy.

Moralnie czy niemoralnie zwyciężyliśmy, ale pojawia się część czwarta. Sami sobie na głowę wkładamy następny atak obcych, klonuje się Ripley, następują kolejne katastrofy, tracimy jeszcze jednego robota, statki, ładunki, laboratoria, ludzi... Ripley zabija swojego syna i wraca na Ziemię. Przypomnijmy jednak, że jest nosicielem potomstwa Obcych (skoro wystarczyło sklonować jej tkankę by wyhodować Obcego, to całą pani pilot na rodzimej planecie można porównać do bomby biologicznej wetkniętej nam w usta).

Znowu zwycięstwo. My natraciliśmy w cholerę, dostarczyliśmy nosiciela na Ziemię, a oni... stracili kilku osobników, co zważywszy, że są owadopodobni, nie ma żadnego znaczenia dla zwycięstwa gatunku.

I takie coś nazwać zwycięstwem ludzkości? Toż dostajemy w tyłek w każdej dosłownie części serialu. Hollywood postępuje inaczej niż Kościół. Tu jest odwrotnie, każdą realną klęskę kamuflujemy apoteozą zwycięstwa, albo przynajmniej szminkujemy obficie trupy.

 

Dziwne. Ja osobiście zawsze się przyznaję do własnych klęsk. I raczej ich nie konfirmuję, ani też nie udaję, że ich nie ma. Pamiętam jak parę dni po ślubie opowiedziałem żonie stary kawał z długą brodą:

Kowboj się żeni, po ślubie wsadza swoją żonę na wóz i jadą na rancho. Koń się potknął. Kowboj mówi:

– Raz!

Jadą dalej. Koń się znowu potknął. Kowboj mówi:

– Dwa!

Jadą dalej. Koń się znowu potknął. Kowboj mówi:

– Trzy!

Wyjmuje kolta i zabija konia na miejscu. Żona ma pretensje:

– Jak mogłeś zastrzelić takiego pięknego konia??? – krzyczy.

Kowboj patrzy na nią i mówi:

– Raz!...

Żona na to, że nie umiem opowiadać kawałów. Popatrzyłem jej w oczy i wysyczałem "RAZ!". Dziś jesteśmy przy liczbie dwanaście milionów, trzysta siedemnaście tysięcy, dwieście osiemdziesiąt sześć (ale jeszcze nie koniec dnia, może licznik jeszcze trochę nabije)... :)

 

Powinienem zakończyć to wszystko jakąś puentą. Ale żadnej nie wymyśliłem. Więc na koniec coś optymistycznego. Powrócę do Kołakowskiego (a także spraw Kościoła, na których się nie znam) i w ślad za mistrzem, zapewnię was, że zostaniecie zbawieni. Każdy dostanie się do nieba, nawet Szatan. Wyobrażacie sobie? Umieracie sobie spokojnie, widzicie światło, tunel, a u wylotu tunelu... czeka na was sierżant jazdy niebieskiej i wrzeszczy:

I tak wszyscy zostaniecie zbawieni, czy nam się to, psiakrew, podoba, czy nie! Zero dyskusji! Milczeć tam w tylnych szeregach! Myśleliście, gnoje, że do piekła pójdziecie? Smoła, tortury i potępienie wam lube? No toście się, psiamać, dali wyrolować... Całość baczność! W dwuszeregu zbiórka, w lewo zwrot i... biegiem marsz do nieba! Rejony tam będziecie czyścić, hołoto! A jak myśleliście? Kto w niebie obsługuje Szefa i kadrę? Co? Przecież nie święci, bo to już stare wojsko, a wy młodzi... Zobaczycie co to fala.

Wyobrażacie sobie? Wchodzi człowiek do nieba, na bramie napis jak w każdych koszarach, gdzie przyjmują rekrutów: "Wita Cię Ministerstwo Zbawienia Narodowego. Już jesteś w niebie!" A potem trzeba ogolić głowę, pobrać mundur (sutannę, habit?) i... czyszczenie kiblów, rejony, fala, znęcanie się nad "młodymi". A ponieważ niebo jest wiekuiste więc "młodzi" nie zostaną obcięci na starych właściwie nigdy. No bo co to właściwie jest "połowa wieczności"? A poza tym sierżant już przy wejściu daje wszystkim ZOMZ (czyli Zakaz Opuszczania Miejsca Zakwaterowania) z terminem... eternity (bez możliwości odwołania). Oni są gorsi niż MON. Z wojska na urlop się jednak od czasu do czasu przyjeżdża, a słyszeliście o kimś kto dostał urlop z nieba i choć na kilka dni wrócił z zaświatów do rodziny?

 

No to, chłopaki i dziewczyny, do zobaczenia w Krainie Wiekuistego Szczęścia. Jakbyście chcieli mnie tam spotkać pytajcie o rekruta, który już na wstępie dostał parę tysięcy lat ancla za sam wygląd. Bo (rezygnuję z wywodów o klęsce i kończę optymistycznie) nawet w niebie musi być przecież jakieś więzienie...

 

 

 

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 33 >