Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 61>|>

Do gwiazd, ze świńskim łbem pod pachą

 

 

Zdarza się słyszeć głosy, twierdzące jakoby we współczesnym świecie główną siłą napędową był pieniądz, a jedynym kryterium decydującym o działaniu organizacji oraz pojedynczych jednostek – potencjalna opłacalność. Jest w tym zapewne spore ziarno prawdy, szczególnie tam, gdzie mniej lub bardziej kaleko, stosuje się kapitalizm, sądzę jednak, iż nawet w takim przypadku jest to uproszczenie, przy tym uproszczenie zbyt daleko idące.

O ile w odniesieniu do działalności na większą – międzynarodową, czy też korporacyjnych molochów – skalę podejście takie funkcjonuje dość dobrze jako opis wypadkowej z posunięć poszczególnych osób odpowiedzialnych za decyzje, o tyle przy próbie jego zastosowania w skali mniejszej, codziennej, ujawnia się niewydolność tym większa, im mniejszy jest udział elementu czysto ekonomicznego, przy rosnącym ludzkim.

Idąc dalej tym tropem, dochodzi się do krytycznego punktu, poza którym opłacalność przestaje mieć jakiekolwiek, czy raczej ma zaniedbywalnie małe znaczenie, a za napęd służą siły o wiele bardziej głębokie, wpisane niejako w konstrukcyjny schemat naszego gatunku.

By uniknąć zarzutu, który sam przed chwilą postawiłem, to jest zbytniego upraszczania, zaznaczę, że chodzi mi o sytuację dosyć szczególną, bez ambicji tłumaczenie wszystkich i wszystkiego. Idzie mianowicie o taki stan osobnika, w którym jego byt biologiczny oraz podstawowe potrzeby są jako tako zabezpieczone, a w każdym razie nie zagrożone bezpośrednio, wtedy bowiem ma on pełne prawo – choć są tacy, którzy i tego mu odmawiają – walczyć o przetrwanie sięgając po środki, w innych okolicznościach uważane za barbarzyńskie.

Nawet jednak powyższe założenia nie dają pewności, że zajmujemy się tym, czym zamierzaliśmy, a nie zacierającymi obraz naleciałościami, które nawiasem mówiąc nie wzięły się z niczego, ale powstały jako wynik umysłowej działalności człowieka, z tym że to zupełnie inna historia.

Dziurę w całym znaleźć jest niezwykle łatwo, w ostateczności możną ją zrobić samemu, kiedy nikt nie patrzy, zatem dobrze byłoby pozbyć się wszystkich możliwych do usunięcia elementów. Zabieg to radykalny i, jak łatwo zauważyć, tworzący sytuację nierzeczywistą, zatem niespotykaną, mimo to nie pozbawioną wartości poznawczej. Będziemy bowiem mieli teraz do czynienia z modelem. Takim jak we "Władcy much" Williama Goldinga.

Zanim o tym, mała dygresja. Wznosi się między Literaturą a literaturą, do której to zaliczana jest twórczość rozrywkowa z fantastyką włącznie, wysoki mur po części niechęci, po części chyba niezrozumienia. Twór sztuczny w swojej istocie, zważywszy niezwykłą różnorodność po obu jego stronach, jednak istniejący i szczelny. Wymusza on konieczność, pobieżnej choćby, klasyfikacji utworu, bo nie do pomyślenia jest sytuacja, w której znajdowałby się taki po obu stronach przeszkody. Zwykle udaje się to znakomicie, dzięki czemu przeciwstawne obozy, z dokładnie określonymi domenami, nie wchodzą sobie w drogę. Bywa jednak, że sprawa się komplikuje, że pojawia się utwór, który może istnieć zarówno po jednaj jak i drugiej stronie granicy. Tak właśnie traktuję "Władcę much".

Czy tą powieść można przygarnąć na poletko fantastyki? Prawdę mówiąc, nie wiem. Teoria literatury jest mi równie obca, jak biologia rozrodu ćmy afrykańskiej, o ile taki owad w ogóle istnieje. Możliwe zatem, że dokonuję tu nadużycia, czynię to jednak z nadzieją, że w odniesieniu do dzieła tej klasy, podobne wątpliwości są jedynie wyrazem małostkowości. Nie chodzi zresztą o gatunkowe przepychanki, ale o myśl zawartą w powieści Goldinga, istotną niezależnie od okoliczności, bo dotyczącą człowieka i w pewien sposób fundamentalną.

Wracając do tematu. Choć powieść jest na wskroś przesiąknięta symboliką, poczynając od tytułu, poprzez bohaterów, a kończąc na detalach, jak okulary Prosiaczka, wolę w odniesieniu do niej stosować właśnie określenie "model". Prawdziwie symbolicznym utworem jest choćby "Władca pierścieni" J.R.R.Tolkiena, opowieść, która mimo całego uroku, jest statycznym obrazem, ilustrującym różne sposoby radzenia sobie ze złem istniejącym niezależnie od człowieka, złem-wrogiem, z którym można walczyć i którego można pokonać.

"Władca much", to historia przerażająca swoją naturalnością. Zaczyna się niewinnie. Gromadka chłopców pozostawionych samym sobie na koralowej wyspie, niemal jak w raju. Cóż złego może się wydarzyć? Odpowiedź, której udzielił Golding wywarła na mnie ogromne wrażenie. Nie dlatego, że sprzeczna z tym, w co chciałoby się wierzyć, ale ponieważ była tak oczywista, tak prosta, bezradnie smutna i nie pozostawiająca cienia nadziei. Gdy tej zabraknie, zieje gdzieś w głębi przenikliwa i niezrozumiała pustka, a marzenia okazują się być chorobliwą mrzonką.

Tolkienowska wizja zła bliska jest baśniowej, optymistyczna w jakiś sposób. Powieść Goldinga, moralizatorska, ale nie natrętnie, to ponure studium ludzkich zachowań.

Posługuję się tutaj pojęciem "zło", mimo że wcześniej pozostawiłem te ukryte w głębi siły bez nazwy. Nie bez przyczyny, zło bowiem, jak przekonuje Golding, nie istnieje jako byt niezależny, ale jest czymś, co wynika z obecności człowieka. Jest to swego rodzaju skutek, zewnętrzny efekt, nazywany złem, gdy występuje przeciw zasadom uznawanym przez daną społeczność za prawidłowe i obowiązujące.

Można by w tym momencie wkroczyć na śliski grunt neurofizjologii i genetyki, by tam doszukiwać się jego źródeł. Jestem przekonany, że w końcu udałoby się to znakomicie, może to rozkład połączeń, może gra neuroprzekaźników? Tylko co by to zmieniło? Ma każda jednostka, powinna mieć, umiejętność kontrolowania własnych zachowań, do tego przygotowuje ją przecież długi proces socjalizacji.

A jednak to nie działa. Ciąży nad nami nieuniknioność zła, jego skrytość, przechodzenie wszędzie tam gdzie są ludzie i tworzy się społeczność. Z drugiej strony ta właśnie społeczność, a ogólniej cywilizacja, ma być przeciwwagą dla mrocznej strony ludzkiej natury, by nie uległy zatraceniu wartości wynikające ze wspólnoty, byśmy nie podążyli śladem zdezorientowanego Samieryka.

Czy się uda? "Władca much" napisany został w roku 1954, aktualny jest do dziś i – bardzo mi przykro – nie sądzę, by kiedykolwiek w możliwej do objęcia wyobraźnią przyszłości, miało być inaczej. Przykry jest bezsens podobnych pisarskich trudów, syzyfowa praca, tym bardziej bolesna, że nagradzana sławą i uznaniem, a jednocześnie ignorowana bez śladu choćby zażenowania. Trzeba jednak próbować, bo siedzenie z założonymi rękami jest jeszcze mniej skuteczne a świński łeb, otoczony rojem brzęczących podwładnych, rozdyma się do monstrualnych rozmiarów.

Przyjdzie zapewne czas, gdy ziszczą się fantastyczne wizje pozaziemskich koloni, pierwsze kroki na tej drodze już ludzie postawili. Może będzie to kolejny etap rozwoju cywilizacji, a może konieczność, bo nie poradzimy sobie z problemami tu na Ziemi. W tej chwili bulgocze sobie w kociołku to, co Stanisław Lem nazwał "wrzącym bigosem". Czy da się go zjeść, zobaczymy. Jak by się sytuacja nie rozwinęła, głupio będzie wśród gwiazd z tym świńskim łbem paradować.

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 61 >