Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 63>|>

Krowi break-dance

 

 

Rzeczywistość potrafi dopaść człowieka o każdej porze. Nawet o szóstej rano w poniedziałek, kończący całotygodniową labę.

Jest w "Dniu świstaka" z Billem Murray’em powtarzająca się scena, w której główny bohater budzi się, podczas gdy radio podaje prognozę pogody na dany dzień (ten sam zresztą za każdym razem), a nad wszystkim unosi się aura rozleniwienia i swojskości małego miasteczka.

O filmie przypomniałem sobie, gdy przydarzyło mi się coś podobnego. Chodzi w szczególności o subtelny zapaszek groteski rozchodzący się w atmosferze sielanki.

Dzień zapowiadał się bardzo ładny, wiosna szumiała wokół i świergotała, udało mi się nawet zobaczyć parę gołębi wijących gniazdo.

Było też radio. Jedna z lokalnych rozgłośni. Usłyszałem, że (cytuję z pamięci): "Prawdopodobnie dziś dowiemy się skąd pochodziła krowa, u której jako pierwszej w Polsce wykryto BSE". Gdzieś między wyborami we Francji a prognozą pogody, wygłoszone tonem, jakbyśmy na tą wspaniałą chwilę czekali co najmniej od zeszłej zimy.

O krowach mało ostatnio było słychać. Po tym jak Brytyjczycy postanowili puścić swoje stada z dymem, pojawiały się pojedyncze niemrawe poruszenia, ale w końcu przyschło. Wszak wynikły inne tematy, którymi można się było pasjonować do woli. Teraz bydlęta wracają, o tyle atrakcyjniejsze, że własne. Znów można zastanawiać się, co na to Unia, jak zareagują sąsiedzi i czy przemysł drobiarski przeżyje renesans?

Jakiś czas przed tym, jak zaczęła się ta historia (histeria?), przeczytałem "Wielki Marsz" Richarda Bachmana (pseudonim Stephena Kinga). Stwierdzenie z okładki, że to alegoryczna wizja przyszłości Stanów Zjednoczonych jest sporą przesadą, tym niemniej, co nieco można między wierszami wyczytać. I ma to związek z szalonymi krowami.

Wyraziłem swego czasu pogląd, że jeśli bohater przez cały utwór idzie przez pustynię, a na końcu upada i umiera to jest to dla czytelnika spore zaskoczenie i można z tego zrobić powieść. Z satysfakcją zatem zauważyłem, że podobny pomysł został już wprowadzony w życie.

"Wielki Marsz" jest o stuosobowej grupie chłopaków, którzy z różnych powodów biorą udział w grze o najwyższą stawkę. Maszerują do momentu, kiedy zostanie ostatni. Tylko jeden z nich będzie zwycięzcą, przegranych nie ma, bo porażka jest równoznaczna ze śmiercią.

Nie twierdzę, że powieść jest dobra, ale jeśli się nie ma na wstępie zbyt wygórowanych wymagań, można ją przeczytać bez wrażenia, że King przynudza. Mimo wyjątkowo prostej fabuły. No i można ujrzeć bliską nam krowę.

O ile wiem, pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy powieść powstała, krowy zachowywały się zupełnie normalnie i to się od tamtej pory niewątpliwie zmieniło. Ludzie, o dziwo, jakby tacy sami.

Dużo czasu zajęła mi próba zdefiniowania różnicy między igrzyskami olimpijskimi, które arbitralnie obrałem za symbol czystego współzawodnictwa, a formami rozrywki lokującymi się w jednym rzędzie z walkami gladiatorów i lwami.

Najprościej jest przyjąć, że te drugie to takie, w których uczestnik cierpi w jakiś sposób ku uciesze innych, zasiadających na trybunach. Tylko, co zrobić ze współczesnym reality-show? Jak dociec, czy jego uczestnik ponosi jakikolwiek uszczerbek? Udział w "zabawie" bierze dobrowolnie i ma szansę uzyskać nagrodę. A mimo to nawet przez myśl mi nie przeszło, by uznać tego typu przedsięwzięcia za rywalizację sportową.

Może więc widz jest kluczem do zagadki? Po części tak. Po części, ponieważ nie jest sam. Można by się pokusić o stwierdzenie, że ten klucz potrzebuje zamka, bo bez tego drzwi pozostaną zamknięte na głucho.

Tworzy się znany przyrodzie, jak przypuszczam od zarania, mechanizm sprzężenia zwrotnego. W tym przypadku dodatniego. Błędne koło, inaczej mówiąc.

Nie wiem, kto zaczął. To bez znaczenia. Koło ruszyło i toczy się już od kilku tysięcy lat. Wygładziło na bezdrożach historii swoją krzywiznę i teraz prze naprzód nie ścieląc za sobą ścieżki trupami, ale dostarczając widowni równie wielu wrażeń. A widownia łaknie ich i kto wie, może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Na trasie przejścia bohaterów powieści Bachmana-Kinga stoi publiczność. Marsz dziewięćdziesięciu dziewięciu samobójców jest wielkim wydarzeniem, także propagandowym, przyciąga więc uwagę.

Początkowo są to konkretni ludzie, dziewczyna, dziecko, sprzedawca arbuzów. Im więcej krwi się wylewa, tym bardziej zlewają się te jednostki w rozentuzjazmowaną masę, która nie dostrzega cierpienia zawodników, ale walczy o strzępy ich odzieży. Jeśli to jest wizja przyszłości, to przyszłość już nadeszła.

Tłum jest dziwnym tworem. Ma niesamowitą władzę nad jednostką, a jednocześnie sam łatwo podlega wpływom z zewnątrz. Jeśli się wie jak to wykorzystać, można ruszać na podboje. Organizatorzy igrzysk wiedzieli.

Jak już pisałem, to koło otumanienia wygładziło się od czasów starożytnych. Tak pod względem treści, bo w naszym kręgu kulturowym można masy zadowolić bez mordowania (nie zawsze, prawda?), jak i formy, bo podejrzenie, że ktoś celowo wylewa przez media hektolitry mydlin, należy wetknąć do teczki z napisem "Spiskowa teoria dziejów". To transakcja, dodatnie sprzężenie zwrotne właśnie. Tłum chce słuchać przed śniadaniem o szalonych krowach – będzie słuchał. Będzie słuchał – będzie chciał jeszcze. I dostanie. Czasem marzenia się spełniają.

Nikt nie będzie przecież dociekał czy taka niezbyt normalna krowa jest większym zagrożeniem niż choćby któryś z wirusów zapalenia wątroby. Zbyt wielki to wysiłek, zbyt wielkie wymagania.

A ja chcę, żeby mi jakaś krową, zdrowa czy szurnięta, nieważne, odtańczyła break-dance. Tylko boję się, że mnie za mało na tłum. Może gladiatorem zostanę.

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 63 >